Hej
Zwierz ma bardzo niewielu twórców, którym daje bezwarunkowy kredyt zaufania. Mają go u zwierza Wes Anderson, (co chyba jest oczywiste), Woody Allen (zwierz nie poddał się modzie by mówić, że Allen się skończył), Joss Whedon, Steve McQueen (reżyser nie aktor) i jeszcze kilku innych. Wśród nich jest Richard Curtis dobry scenarzysta, całkiem dobry reżyser i jedna z niewielu osób, która sama stworzyła podgatunek filmowy. Curtis odpowiada na stworzenie współczesnej brytyjskiej komedii romantycznej, gdzie bohater uroczy nieudacznik ściga piękną amerykankę (ewentualnie piękną angielkę) a wokół niego przewija się cała galeria barwnych postaci a w tle błyska zawsze uroczy, sympatyczny Londyn fotografowany z prawdziwą miłością. Ale to nie jest cały przepis, najważniejszy składnik to odrobina melancholii i smutku dodana do pełnego radości filmu. Ot i cały przepis. Niestety bycie twórcą gatunku może niekiedy oznaczać, że jest się do niego przywiązanym. I trzeba nakręcić uroczą brytyjską komedię romantyczną nawet, jeśli ma się ochotę na coś zupełnie innego. Zwierzowi wydaje się, że tak właśnie było w przypadku About Time, które do polskich kin weszło, jako Czas na Miłość, bo filmy bez Miłości w tytule nie mają sensu.
Czas na miłość przez pierwsze kilkadziesiąt minut bardzo ładnie odrabia pracę domową, będąc modelową komedią romantyczną. A potem zaczyna się robić naprawdę fajnie.
Czas na miłość to tak naprawdę dwa filmy w jednym. W pierwszej połowie Richard Curtis odrabia romantyczną pańszczyznę. Mamy, więc Chłopaka i Dziewczynę oraz traktowany luźno i dość niedbale wątek podróży w czasie, (co filmowi bez trudu można wybaczyć, bo nie jest to film o podróżach w czasie). Nasz bohater Tim jest rudy uroczy, nieco niezdarny i ma naprawdę dobre serce. Jego wybranka ma na imię Mary, grzywkę, sporo uroku i czyta przesyłane maszynopisy książek dla wydawnictwa. Dziewczyna i chłopak się spotykają, a potem się nie spotykają, a potem się spotykają i ta dalej. Jest humor są gafy, jest uroczo, romantycznie i można nawet poczuć zazdrość, że komuś trafia się taka miłość niby zupełnie normalna, ale jakby trochę ładniejsza i zdecydowanie cieplejsza, bo nasi bohaterowie przede wszystkim bardzo się przyjaźnią. A potem dziewczyna i chłopak biorą ślub. I tu 99% filmów się kończy. Ale nie ten. Curits oddycha z ulgą – odrobił pracę domową, romantyczna komedia się kończy.
Curtis bawi się klasycznym niezwykle romantycznym – chłopak spotyka dziewczynę, ale w przeciwieństwie do wielu scenarzystów nie boi się napisać co będzie dalej.
I tu zaczyna się druga część filmu. Też o miłości, ale innej. Tej, którą obdarza się rodzinę – naszych rodziców, nasze dzieci, rodzeństwo czy w końcu nie ukochaną, za którą biega się po galerii tylko żonę, której zdobywać w przemyślny sposób już nie musimy. Okazuje się, że romantyczna przygoda to rzecz najprostsza z możliwych – podróże w czasie nie są w stanie zmienić wszystkiego – błędów, których nie popełniamy sami, przemijania czasu, konieczności pogodzenia się z własną codziennością, która być może wcale nie jest taka ekscytująca. Curits nie ma już nam do opowiedzenia historii nie z tej ziemi. Wręcz przeciwnie im dalej w las tym bardziej rozumiemy, że Curtis doskonale pamięta, że jego widzowie w czasie cofać się nie mogą i pokazuje, że wcale nie muszą. I ta część filmu, mimo, że przez wielu recenzentów uznawana za gorszą, zwierzowi spodobała się dużo bardziej. I dlatego, że toczy się powoli i dlatego, że tak naprawdę nie stara się nas wcisnąć w znane nam ramy narracji, ani zakręty scenariuszowe. Szczęśliwie zakończenie już było, mamy więc po raz pierwszy od dawna wolną rękę.
Trudno nazwać komedią romantyczną film gdzie nie sposób jasno wskazać, czy ważniejszym wątkiem jest romans bohatera czy jego relacje z ojcem.
Widzicie przepis na film w wykonaniu Curtisa pozostał taki sam – aby było słodko musi być, choć odrobina goryczy. I w filmie sporo jest takiego smutku, od którego produkcje amerykańskie za wszelką cenę uciekają, uważając, że skoro ma być komedia romantyczna to wyruszać mogą jedynie wyznania miłości. Tu jednak historia toczy się nieśpiesznie, choć przecież od samego początku czujemy, że musi coś się stać i nawet nie jest dla nas wielką zagadką, co. Zwierz czytał w wielu miejscach, że film jest słodki jak cukierek. Zwierz może ma większą odporność na słodycz a może nieco inaczej postrzegał historię w nim zawartą, bo nie miał wrażenia by bardzo mu słodzono. Curtis rzeczywiście wybiera afirmację życia nad użalaniem się nad sobą. Nie mniej czy nie tego oczekujemy od jego produkcji? I czy naprawdę jest takie słodkie przyjąć, że życie może być dobre? Do tego zwierz miał wrażenie, że powoli wygaszany wątek podróży w czasie wcale nie jest przykładem błędnego działania scenarzysty, (co sporo osób filmowi zarzuca). Bo przecież w ostatecznym rozrachunku tylko w ten sposób możemy posłuchać jakiejkolwiek rady płynącej z ust bohatera. Poza tym, zwierz może i sprzecznie z intencjami autora, zaczął się zastanawiać czy w ogóle w tym filmie były jakieś podróże w czasie, czy raczej po prostu radosna wariacja na temat, co by było gdyby. Wariacja, która ostatecznie prowadzi nas do wniosku, że być może wcale tej alternatywnej wersji nie potrzebujemy.
Niektórzy skarżą się, że podróżowanie w czasie przedstawione w filmie nie ma sensu. Ale zwierz ma wrażenie, że nigdy nie planowano stworzenia jakiejś spójnej teorii na potrzeby produkcji.
Zwierz musi wam przyznać, że rzadko wychodzi z filmu myśląc, że jego przesłanie mógłby zaaplikować do własnego życia. Tymczasem z tego nie moralizatorskiego, ale dość sympatycznie podsuwającego pewien pomysł (nie bardzo skomplikowany) filmu od razu miał ochotę skorzystać. Zwierz nigdy nie był szczególnym zwolennikiem doskonałych rad jak przeżyć swoje życie. Ale film jest sugestywny w swojej podpowiedzi, dlaczego mielibyśmy podążyć proponowaną przezeń ścieżką. Bo w sumie nie obiecuje ona, że świat będzie lepszy. Jedynie my w świecie możemy być nieco inni. Zwierz na całe szczęście nie ma w sobie jeszcze tyle cynizmu by od razu przyjąć, że taki pomysł to pobożne życzenie. Zwłaszcza, że film nie przekonuje nas byśmy starali się iść w stronę słońca, tylko żebyśmy spojrzeli w oczy obsługującej nas kelnerki. Nic, czego nie da się zrobić w zwykłej codziennej bieganinie. Oczywiście, po kilku dniach każdemu przejdzie ochota na taki optymizm i radość, ale miło, choć przez chwilę, napawać się wizją, że wcale nie musimy być przestraszeni, zlęknieni i przybici tym, co nas otacza.
Z filmu dowiadujemy się jednej niesłychanie ważnej prawdy – na przyjęcia urodzinowe nie wolno przychodzić z zabawką mniejszą od dziecka.
Film ma oczywiście główną zaletę wszystkich angielskich produkcji, czyli brytyjską obsadę. Głównego bohatera gra Domhnall Gleeson, większości z nas znany z Harrego Pottera gdzie grał starszego brata Rona. Aktor jest rudy, uroczy i ma wszystkie zalety brytyjskich aktorów, którzy zawsze wydają się być nieco zakłopotani własnym istnieniem. Zwierzowi spodobało się, że aktora w filmie nie postarzano, pozwalając mu przez cały film zachować taką jakąś młodzieńczą niezborność. Filmy mają skłonność do postarzania bohaterów jak tylko pojawi się im dziecko. Tu zaś bohater przez cały film wygląda dość podobnie i nie traci tego lekko zakłopotanego wyrazu twarzy. Rodziców głównego bohatera gra Bill Nighy i Lindsay Duncan. Oboje są znakomici. Ojciec, który jest w filmie niesłychanie ważny, jest w wykonaniu Nightego człowiekiem, który bardzo kocha swoje dzieci, ale zawsze będzie miał lekkie trudności by im to powiedzieć, z kolei Lindsay Duncan gra kobietę, która nie rozczula się nad sobą ani nad innymi, jest praktyczna, bezpośrednia a jednocześnie lubimy ją od pierwszych chwil jej obecności na ekranie. Ukochaną Tima gra oczywiście kanadyjka, czyli Rachel McAdams – zwierz ją bardzo lubi bo przynajmniej zwierzowi nie jest trudno uwierzyć, że ktoś zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Do tego McAdams doskonale sprawdza się, jako po prostu, jako dziewczyna z zagraconego mieszkania, która w czasie spotkania z rodzicami nie dopuszcza chłopaka do głosu i która sprawdza się i w pracy i w życiu rodzinnym. Zwierz bardzo się cieszy, że Zooey Deshanel, która początkowo miała grać tą rolę jednak z niej zrezygnowała. Zwierz bardzo lubi Zooey, ale ma wrażenie, że Rachel bez porównania lepiej pasowała do drugiej części filmu, gdzie komedia romantyczna się kończy. Jedyna postać, która zwierzowi nie do końca się podobała to siostra bohatera – Kit Kat grana przez Lydię Wilson. Zwierz rozumie, dlaczego postać pojawiła się w historii, ale była bardzo papierowa. Absolutnie urocze są postacie drugiego planu – Tom Hollander, jako zrzędliwy dramatopisarz Harry, Richard Cordery, jako wujek bohatera, którego umysł wędruje daleko, daleko czy Joshua McGuire, jako przyjaciel, który jest uroczy, ale ma niewielką siłę przebicia.
Zwierz polubił wszystkie postacie filmu choć ma wrażenie, że siostra głównego bohatera to postać nie do końca przemyślana.
W tle zaś mamy Londyn i Kornwalię. Zwierz ma wrażenie, że nikt z taką miłością nie filmuje Anglii jak Curtis. Piękny dom na końcu Kornwalii wydaje się przeuroczą lekko skrzypiącą przystanią gdzie schronić może się każdy, Londyn jest sympatycznym ciepłym miastem gdzie jedna stacja metra może stać się świadkiem całego romansu. Do tego w tle jak zwykle u Curtisa mamy doskonale dobraną ścieżkę dźwiękową z melodiami, które słyszeliśmy już w jego poprzednich produkcjach i te, które pewnie zabrzmią w następnych. Kolory świata i miasta są ciepłe, przytulne i tylko patrząc na film czujemy, że autor nie ma zamiaru nas pogłębić. I dobrze, bo wciąż za mało jest na półce filmów, które polepszają humor a nie są komedią, która leci dokładnie tymi samymi utartymi doskonale znanymi torami. Zwierz pragnie dodać, że nie twierdzi nigdzie, że film Curtisa jest idealny i że nie ma wad – zwłaszcza w dość jednak schematycznej pierwszej części. Ale swoje wady nadrabia takim stężeniem uroku, że mógłby nim obdarować jeszcze całe mnóstwo amerykańskich produkcji. Co zwierza cieszy, bo Curtis w sumie aż tak wiele tych komedii nie napisał (jakby tak usiąść i policzyć to w sumie mamy ich zaledwie trzy – Cztery Wesela i Pogrzeb, Notting Hill, Love Actually) a zapotrzebowanie wcale nie maleje a rośnie. Tymczasem oglądanie amerykańskich produkcji spod znaku komedii romantycznych przypomina zastępowanie angielskiej herbaty amerykańską kawą – niby dwa ciepłe napoje, które można wypić do śniadania, ale smak jakby zupełnie inny.
Zwierz ma wrażenie, że wszystkie filmy Curtisa czy na podstawie Curtisa są jednym wielkim listem miłosnym do Londynu i Anglii jako takiej.
Zwierz nie wie czy film Curtisa jest komedią. W kilku miejscach jest bardzo śmiesznie, bo Curtis umie być śmieszny. W kilku jest bardzo romantycznie, gdzieniegdzie jest też smutno. Ale zwierz ma wrażenie, że Curtis poczęstował nas pierwszym od dość dawna filmem obyczajowym, gdzie miłość, które przecież nie ma w tytule nie kończy się na miłości romantycznej, historia związku nie kończy się doprowadzeniem pary na ślubny kobierzec, a opowieść o człowieku, który podróżował w czasie nie ma absolutnie nic wspólnego z podróżami w czasie. Miło od czasu do czasu taki film obejrzeć. Jedyne, czego zwierz życzy Richardowi Curtisowi to buntu. Niech się zbuntuje i oświadczy wszem i wobec, że nie będzie kręcił kolejnej komedii romantycznej. Bo widać, że ma zdecydowanie więcej do powiedzenia niż przekonywanie nas, że „love actually is everywhere”.
Ps: Zwierz był wczoraj w Łodzi (gdzie było fajnie, wystąpienie było sukcesem tylko wydostanie się z miasta okazało nadzwyczaj trudne. Okazuje się, że w pewnych godzinach Łódź to miasto zamknięte.
Ps2: Zwierz wie, że obiecał wam tekst o nagrodach Emmys, ale jakoś nie ma serca go napisać. Rozdanie nagród w tym roku wywołało w zwierzu wyjątkowo mało emocji i tylko odrobinę irytacji. Zwierz ma wrażenie jakby nagradzano już nie wedle klucza, co naprawdę było najlepsze tylko co wytypowało HBO (i w których kategoriach ma wygrać inna kablówka). Może coś zwierz napisze, ale jakoś tak bez entuzjazmu.