Zwierz rzadko ma okazję recenzować film po tym jak wszyscy go już widzieli. Jednak w tym roku, w którym zwierz nieoficjalnie ogłosił „lato złych filmów”, wycieczka na Mission Impossible 5 nie wydawała się najbardziej zachęcającą możliwością spędzenia wolnego czasu. A szkoda bo to film wyróżniający się raczej pozytywnie na tle reszty tegorocznych produkcji sensacyjno- rozrywkowych.
Tom to straszny centuś – nie chciało mu się za bilety lotnicze płacić
Zwierz ma skomplikowane relacje z serią przygód Ethana Hunta. Po pierwsze najbardziej ceniony film z serii – czyli pierwsza Mission Impossible, nigdy mu się szczególnie nie podobała. Brakowało jej lekkości a całość była miejscami nudna i irytująca. Z kolei dwójka była bezsensu ale zwierz zawsze będzie ją darzył bardzo ciepłymi uczuciami z dwóch powodów – po pierwsze dlatego, że pomysł zarazy i antidotum zawsze był zdaniem zwierza zdecydowanie ciekawszy niż wszystkie bomby świata, po drugie dlatego że zdjęcia do filmu się przeciągnęły i aktor który miał grać Wolverina musiał zrezygnować. To właśnie dlatego Jackman został Wolverinem. Trzeciej części zwierz nie cierpi i uważa ją za nieco żenującą a przede wszystkim – pozbawioną koniecznego dystansu. Czwarta część zaś podbiła serce zwierza tym, że postanowiła wcześniejsze pomysły zmieszać ale pozbawić nas sercowych i moralnych dylematów Ethana. To była nowość, która – przynajmniej zdaniem zwierza – sprawiła, że kręcenie dalszych filmów z serii Mission Impossible wydało się całkiem sensowne.
Okej nie znajdziecie lepszych pościgów motocyklowych niż w Mission Impossible
Część piąta jest skrojona według tego samego pomysłu. Co ciekawe, kiedy kilka lat temu zwierz recenzował Mission Impossible 4 był przekonany, że dołączenie do obsady Jeremego Rennera oznacza chęć podmiany głównego bohatera. Tom Cruise może starzeje się wolniej od reszty śmiertelników ale nie da się ukryć że jest to już pan po pięćdziesiątce i w końcu przyjdzie ten dzień kiedy nawet najbardziej wierzącym w jego nadludzkie możliwości przestanie chcieć się wierzyć, że ktoś go zatrudnił jako agenta. Zwierz musi zresztą przyznać, że mimo całego podziwu dla kaskaderskich podziwów Toma Cruisa (facet który daje się przyczepić do startującego samolotu musi mieć nie po kolei w głowie) zwierz wolałby gdyby zrezygnowano już ze scen w których aktor występuje bez koszulki. Nie żeby źle wyglądał, ale akurat w przypadku Cruisa zwierz zawsze czuje dyskomfort. Choć być może ma to być dowód że odsyłanie aktora na emeryturę będzie jeszcze długo przedwczesne. I jest w tym trochę racji bo rzeczywiście, facet ma niesamowitą formę i aż trudno uwierzyć, że ledwie kilka lat dzieli go od wieku w jakim był John Voight w pierwszym Mission Impossible . Zresztą im dłużej ogląda się serię tym bardziej staje się jasne że bez Cruisa serii nie ma. Ethan Hunt to on i to jego twarz zobaczymy w niepokojąco dużej liczbie zbliżeń.
Powiem szczerze, ukochany moment zwierza to chwila kiedy bohaterka zdejmuje obcasy zanim zacznie hasać po dachach
Mission Impossible zostało przeniesione w rozkładzie filmów tak by jednak nie konkurowało z nowym Bondem. Trudno się dziwić, bo akurat to rozdanie przygód o niemożliwych misjach agentów jest niesłychanie Bondowskie. Oczywiście po tułamy się nieco po świecie i będziemy wykonywać najbardziej niemożliwą ze wszystkich misji w Maroku, ale ostatecznie do rozgrywki musi dojść w Londynie. Co więcej nasz bohater wraz z przyjaciółmi śledzi tajemniczy Syndykat, organizację kuriozalnie wręcz złą. Wszyscy wiemy kto jeszcze miał problemy z pewną złą organizacją siejącą chaos. Do tego jeśli dorzucimy kluczową rolę brytyjskiego premiera (w tej roli doskonały Tom Hollander) czy fakt, że główny zły jest anglikiem (chodzącym w golfie!) to wszystko staje się jasne. Zresztą skoro o głównym złym mowa – ponoć w pierwszym rozdaniu twórcy strasznie chcieli zatrudnić do tej roli Benedicta Cumberbatcha. I wiecie co? To strasznie widać. Widać, że zaplanowano tego bohatera na bardzo konkretny wzór brytyjskiego złola do którego to wzoru Cumberbatch pasuje idealnie. Aktor jednak w filmie się nie pojawia zaś sam złol jest tak kuriozalnie sztampowy że trudno się go bać.
Najgorzej w całym filmie wypada zły. Rzecz jasna brytyjski zły
No właśnie, teoretycznie film jest dość głupiutki i prościutki ale ma kilka doskonale rozegranych scen. Jedna z nich rozgrywająca się w wiedeńskiej operze przynosi coś czego od dość dawna w filmach tego typu nie było – prawdziwe emocje i konflikt który wydaje się trudny do rozwiązania niezależnie od gadżetów. Oglądając tą sekwencję zwierz poczuł się jak na starym kinie szpiegowskim. A kiedy pod sam koniec usłyszał jeszcze ja bohaterka deklaruje, że jak ma biegać to musi zdjąć buty na obcasie, zwierz się niemalże rozpłakał z radości. Druga scena która zrobiła na zwierzu wrażenie to wspomniany krótki występ Toma Holladnera – ponownie zwierz miał wrażenie jakby oglądał stare dobre kino szpiegowskie, a nie tylko ganiane się po mieście i strzelanie. Tego oczywiście w filmie też jest sporo, choć zwierz musi przyznać, że lubi tak popularne w Mission Impossible pościgi z udziałem motocykli. Jakoś łatwiej się zwierzowi w nie wczuć. Poza tym zwierz zawsze chętnie popatrzy na wszelkiego rodzaju sceny gdzie bohater orientuje się ze jest komicznie mniejszy od swojego przeciwnika. To jest bardzo bondowskie ale tu też zagrało.
Zwierzowi bardzo spodobała się scena w Operze przywodząca na myśl stare dobre filmy szpiegowskie
Inna sprawa to kwestia jedynej postaci kobiecej w filmie.Po pierwsze nie trzeba jej w tym filmie ratować. Po drugie zwierz rzadko ma na filmach tego typu wątpliwości co do działań i motywacji postaci. Tu udało się stworzyć postać która wyjątkowo długo zwodzi widza, raz budząc jego zaufanie, raz zupełnie je tracąc. Zwierz który zawsze spodziewa się, że zostanie oszukany na kilku poziomach był mile zaskoczony że jednak gra z naturą bohaterki trwała nieco dłużej. Inna sprawa, mimo wyraźnej sympatii i chemii z Ethanem Huntem (tu trzeba przyznać że Rebecca Ferguson ma z Tomem Cruise dobrą chemię co nie zdarza się często) nie zostaje ona love intrest głównego bohatera. Zwierz wspomniał o tym już dawno, ale ogólnie warto przypomnieć, ze w przeciwieństwie do Bonda Ethan Hunt
raczej nie ma czasu (ostatnio) na romanse, ani nawet na pocałunki. To miły element bo jakoś inaczej ogląda się bohaterkę w idiotycznie niewygodnej sukience czy nawet wynurzającą się z basenu (Ethan podbiegnie z ręczniczkiem) wiedząc że nie wyląduje ostatecznie z bohaterem. To jeden z tych elementów serii który zwierz zawsze wysoko cenił.
Film wyraźnie otwiera się na następny z serii. O czym świadczy dodanie do obsady Aleca Baldwina
W piątej odsłonie przygód Hunta udało się też zachować odpowiedni balans pomiędzy powagą a humorem. Zwierz nie miał wrażenia by seria parodiowała samą siebie (czasem zdarza się Bondowi) ale jest sporo całkiem zabawnych scen (zwłaszcza Alec Baldwin i Jeremy Renner mają kilka dobrych scen i kwestii) ale nie mamy do czynienia z parodią. Raczej z filmem który co pewien czas mruga do widza, ale też bez przesady. Co jest ciekawe to fakt, że Simon Pegg – wcześniej wyraźnie zatrudniony jako comic relief dziś jest już pełnoprawnym członkiem obsady, a jego bohater Benji zmienił się przez lata w całkiem porządnego agenta operacyjnego. Co jest ogólnie zabawne bo naprawdę kto się mógł te kilka lat temu spodziewać, że spośród aktorów brytyjskich robiących karierę w Hollywood Pegg znajdzie się w tak dziwnym miejscu, jakim jest seria filmów akcji. Zwierz darzył kiedyś aktora olbrzymią sympatią (nieco zmniejszyła się ona w ostatnich latach) i jest całkiem przyjemnie zaskoczony jego sukcesem. Inna sprawa to fakt, że biedny Jeremy Renner miał odziedziczyć dwa cykle filmowe (miał być nowym Bournem) a wychodzi na to, że w obu stał się postacią drugoplanową. A szkoda bo to akurat aktor którego zwierz darzy olbrzymią sympatią, głównie dlatego, że ma na twarzy wypisane takie rozsądne powątpiewanie czy to wszystko ma sens. Zresztą aktorsko film całkiem się broni, nie ma nic ani przeszarżowanego ani nadmiernie melodramatycznego, Najsłabszym ogniwem jest tu Sean Harris w roli głównego przeciwnika. Ani on na takiego nie wygląda, ani się nie zachowuje i ogólnie sprawia wrażenie jakby został wyjęty z zupełnie innego porządku.
To bardzo interesujące jak zmieniła się rola Simona Pegga
Trzeba zresztą przyznać, ze pomysł na to by wprowadzić wątek bardzo przypominający te które mogły znaleźć się w oryginalnym serialu, dobrze zrobił serii. Poczucie że mamy do czynienia z rozgrywkami między wrogimi agencjami przywodzą na myśl najlepsze lata filmu szpiegowskiego. Do tego chyba po raz pierwszy od dawna oglądając czwarty i piąty film zwierz miał wrażenie, że należą do tej samej serii i łączy je coś więcej niż tylko próba wyciągnięcia jeszcze paru dolarów od wielbicieli Toma Cruise. Jednocześnie jednak wydaje się pewne,że nie będzie Mission Impossible bez aktora. To znaczy Ethan Hunt to nie Bond. Nie może zmienić kilka razy twarzy i udawać że nic się nie zmieniło. Dlatego kiedy aktor w końcu powie dość albo widownia znudzi się ganiającym bez koszulki panem w wieku średnim to MI odejdzie w zapomnienie. Przynajmniej tak się zwierzowi wydaje. A jak na razie filmy są do oglądania choć podejściu piątemu przydałoby się kilka cięć, bo film jednak jest za długi.
To nie jest wybitna produkcja ale ogląda się sympatycznie
Ostatecznie całość ogląda się miło. Nie jest to dzieło wybitne, nikt nie będzie za kilka lat wspominał tego jako doskonały film, ale na tle ostatnich kilkunastu tygodni fatalnych filmów sensacyjnych wyróżnia się pozytywnie. Byłoby miło gdyby twórcy nieco przygasili product placement, bo naprawdę nikt nie musi tak długo gapić się na zegarek, a zwierz prędzej zje własny kapelusz niż uwierzy, że szpiedzy korzystają z telefonów Nokia czy właściwie Windows Phone. Do tego jeszcze dość bezczelna reklama Halo 5 wstawiona w środek filmu. Zwierz pamięta jaki był zaskoczony kiedy w nowych Bondach product placement było tak bardzo jednoznaczne. Szkoda że przenosi się to na kolejnych agentów. Zwłaszcza że widz robi się co raz bardziej wyrobiony i co raz lepiej widzi kiedy pokazuje mu się coś ze względu na reklamę. A tego się powoli robi w filmach zdecydowanie za dużo. Ale jeśli kiedyś MI wyjdzie na DVD albo będziecie mieli je pod ręką w telewizji to możecie bez lęku obejrzeć. Chyba że boicie się uśmiechu Toma Cruise. Wtedy – łapy z dala od pilota bo się przerazicie.
Ps1: Zwierz z działu trivia dowiedział się, zę ponoć Disney miał problem z pod tytułem serii Rogue Nation, że niby zbyt podobne do Rogue One. Tak bo ludzie masowo pomylą film o agencie z produkcją dziejącą się w świecie Gwiezdnych Wojen.
ps2: Na Onecie świeżutki tekst o festiwalu w Toronto