To dziwne uczucie kiedy najlepszym serialem jaki się widziało od dawna jest sitcom. Jednak taka jest prawda. Netflix który już raz pokazał, że umie robić dobre sitcomy (The Ranch było naprawdę świetne) chyba przeszedł samego siebie. Chodzi o One Day at the time. Fenomenalny serial, który pokazuje, że w formacie sitcomu można zmieścić więcej niż próbuje nas przekonać Chuck Lorre.
One Day at the time to serial współczesny ale nawiązujący do lecącego przez dobre parę lat serialu z lat siedemdziesiątych. Tam mieliśmy rozwódkę wychowującą samodzielnie dwie córki w Indianapolis. Jak na lata siedemdziesiąte serial był postępowy i starał się do komedii wplatać trochę feminizmu jednocześnie pokazując jak trudne może być życie samotnej matki. Mając to na uwadze twórcy zajmujący się odświeżeniem serialu usiedli i pomyśleli o jakich sprawach społecznych można by dziś porozmawiać. I zrobili serial w którym spraw społecznych jest całe mnóstwo. Ale, uwaga, nadal jest to bardzo zabawny sitcom w którym nawet przez moment nie czuć by czegoś było za dużo.
Mamy więc historię weteranki z Afganistanu, pracującej obecnie jako pielęgniarka, która po rozstaniu się z mężem (dowiadujemy się potem, że nie mógł sobie poradzić ze stresem pourazowym i zdecydował się wrócić do Afganistanu) wychowuje samotnie dwójkę dzieci. Córkę i syna. Pomaga jej mieszkająca z rodziną babcia a co pewien czas wpada niezapowiedzianie właściciel budynku, który rodzinę lubi i bardzo chętnie przyjmuje na siebie trochę obowiązków ojca, zwłaszcza wobec syna naszej bohaterki. Tu należy dodać, że w przeciwieństwie do wielu sticomów nie jest to rodzina biała. A właściwie nie jest to rodzina anglosaska tylko latynoska. I to dokładniej – pochodząca z Kuby. To ważne bo, o czym się wciąż zapomina – reprezentacja Latynosów w kinematografii amerykańskiej jest zatrważająco niska biorąc pod uwagę ich udział w społeczeństwie. Pod tym względem jest to grupa mniej reprezentowana od afro-amerykanów choć procentowo jest Latynosów w Stanach więcej.
Pochodzenie bohaterów serialu nie pozostaje bez znaczenia. Już w samej warstwie języka jest ciekawie ponieważ co pewien czas część dialogów jest po hiszpańsku. Co ważne nie pojawiają się wtedy żadne napisy – trochę tak jakbyśmy założyli, że hiszpański nie będący językiem obcym dla rodziny nie powinien być wyróżniony napisami. Ale nie tylko o kwestie języka chodzi. Mamy w tle katolicyzm, obyczaje właściwie dla społeczności latynoskiej jak np. Quinceañera czyli hucznie obchodzone piętnaste urodziny. W tle pojawia się problem nielegalnej imigracji i deportacji. Nie mniej – co warto podkreślić – serial doskonale radzi sobie ze znalezieniem odpowiedniego tonu gdzie pochodzenie bohaterów z jednej strony jest źródłem licznych żartów z drugiej jest traktowane jak najbardziej poważniej jako część ich tożsamości. Przy czym np. w przypadku wspomnianej uroczystości na piętnaste urodziny – mamy tu długie boje matki z córką gdzie obie robią krótki przegląd postaw wobec tego obyczaju. Jednocześnie sugerując że odmawiająca uroczystości córka (zgadza się ostatecznie by jej matka mogła się pochwalić że potrafi samodzielnie wychować córkę na wspaniałą kobietę) ma sporo racji.
No właśnie – twórcy postanowili, że córka głównej bohaterki – Elena będzie takim Social Justice Worrior. Jednak w przeciwieństwie do wielu seriali komediowych gdzie jest to tylko źródłem komizmu, tu dziewczyna staje się niejednokrotnie wysłuchanym głosem rozsądku. Zwierz jest zachwycony odcinkiem o seksizmie w pracy gdzie to właśnie Elena uświadamia matce że zachowania z którymi się spotyka są jak najbardziej seksistowskie. Cudowne w tej scenie – jak w wielu w serialu jest to jak bardzo dowcipnie udało się w niej zrobić przegląd pozornie niewinnych seksistowskich zachowań mężczyzn. A jednocześnie serial ma absolutnie przecudowny wątek o makijażu. Elena nie chce go nosić podczas kiedy jej babcia się bez niego nie rusza. W ostatecznym rozrachunku obie są się w stanie dla siebie zmienić ale obie pozostają przy swoich przyzwyczajeniach. W uroczy sposób serial pokazuje jak makijaż może być dla kobiet jednocześnie bronią i narzucanym przez społeczeństwo wymogiem.
Przy czym serial potrafi przeskakiwać od spraw poważnych do niepoważnych w mgnieniu oka, jednak nigdy nie tracąc przy tym z oczu tego co przyciąga do takich rodzinnych produkcji – emocje. Zwierz ponownie poda przykład. Na samym początku serialu główna bohaterka Penelope zastanawia się czy nie zacząć brać leków antydepresyjnych (ponownie serial świetnie z tym sobie radzi – także wrzucając scenę dlaczego w ogóle antydepresanty brać należy), kiedy rozmawia ze swoją matką zdradza jej że nie może spać sama i budzą ją koszmary związane z wojną. Kiedy pod koniec odcinka jej matka przychodzi w nocy do jej łóżka by ją przytulić to jest to jednocześnie scena rozegrana zabawnie, a jednocześnie gra na takich prostych emocjach, że człowiek troszkę ociera łzę. I tak rozegranych wątków i momentów w serialu jest wiele – i to właśnie sprawia, że nawet częste podejmowanie przez serial trudnych spraw nie sprawia wrażenia wymuszonego, wręcz przeciwnie – to wszystko przychodzi bardzo naturalnie. Jednocześnie w ogóle nie przerywając sitcomu.
No właśnie One Day at the time to zabawny sitcom. Zwierz dawno już się tak głośno nie śmiał oglądając telewizję. Co więcej – wynika to nie tylko z zabawnych scen ale także z doskonałej gry aktorskiej. Świetną obsadę prowadzą do zwycięstwa dwie znakomite aktorki. Po pierwsze Justina Machado jako Penelope – jej gra jest fenomenalna głównie dlatego, że można w niej jednocześnie zobaczyć żołnierkę, pielęgniarkę, matkę ale też kobietę której życie zupełnie się posypało. Machado gra swoją rolę koncertowo tak że np. w scenach z dziećmi nie mamy wątpliwości, że ciągle się o nie martwi, bardzo je kocha i chce dla nich jak najlepiej. Jednak najlepiej wypada w jednym z ostatnich odcinków w którym do Stanów wraca jej były mąż. To jak szybko komedia zamienia się tam w poważny serial obyczajowy i jak aktorka szybko przechodzi od komediowego monologu do sceny która sprawia, że widz chciałby ją jakoś pocieszyć i przytulić jest niesamowite. A jednocześnie – zwierz powie szczerze, strasznie się cieszy kiedy widzi na ekranie kobietę która rzeczywiście wygląda jakby te dwoje dzieci urodziła, i której wygląd czy waga nie jest tematem serialu. Więcej – ogólnie serial mówi nam że bohaterka jest atrakcyjna.
Jednak zdaniem zwierza tego ducha który przeważa szalę z „dobry serial” na „rzucajmy w niego nagrodami” wprowadza na ekran Rita Moreno. To jedna z najbardziej utytułowanych aktorek w Stanach (zwierz pisał wam o niej przy okazji swojego wpisu o EGOT) doskonale znana zarówno ze swoich ról w musicalach (grała w West Side Story) jak i występów komediowych. Tu gra babcię, specjalnie przerysowany charakter niesłychanie pewnej siebie typowej matki rodu. Różnica jest jednak taka, że nie jest to postać wyłącznie komediowa. Jest w serialu kilka takich scen w której to właśnie genialna gra Moreno – sprawia, że serial płynnie przechodzi od śmiechu do innych emocji. I też dzięki niej oprócz śmiechu (a tu naprawdę jest się z czego śmiać) pojawia się też np. wzruszenie. Zwierz był zaskoczony jak często oglądając serial autentycznie się wzruszał, zaś sam sitcom okazał się dokładnie tym czego potrzebował choć tego nie wiedział – opowieścią o kochającej się rodzinie w niekoniecznie sprzyjających warunkach.
Choć jest to serial o kobietach (w większym stopniu niż o mężczyznach) to trzeba zaznaczyć że zwierzowi podoba się też to jak napisano niektórych męskich bohaterów. Cudowny jest Schneider, właściciel budynku – postać typowo komediowa który co chwilę wpada do apartamentu naszej rodziny. I choć teoretycznie jest to postać przede wszystkim wprowadzona po to by rzucać co pewien czas zabawny tekst to jednak serial delikatnie podpowiada, że za kulisami właściwie spełnia on rolę przyszywanego ojca dla Alexa. I jest w tym coś przeuroczego, że taka postać się pojawia stanowiąc dobry kontrapunkt dla nieobecnego ojca. Cudowny jest też szef Penelope – nienawidzący konfliktów spokojny doktor który też zbliża się do rodziny i jednak star się bohaterce pomóc. Właściwie to nie jest serial w którym świat jest dobry albo zły ale jest zdecydowanie bardziej skomplikowany niż w większości seriali komediowych.
Na sam koniec zwierz chciałby napisać o spoilerowym wątku więc jak nie widzieliście to ten akapit nie jest dla was. Otóż pod koniec pierwszego sezonu Elena wyjawia swojej rodzinie że jest lesbijką. I cudowne jest to, jak serial koncentruje się nie tylko na samej Elenie ale też na uczuciach jej matki (sprawę babci załatwia jedna cudowna scena przy której zwierz o mało nie popłakał się ze śmiechu). Otóż tym z czym ma problem matka Eleny to nie tyle sam fakt, że córka woli kobiety ale to, że straci z nią jakąś płaszczyznę porozumienia, jakąś wspólnotę doświadczeń. Zwierzowi się strasznie spodobało pokazanie tej perspektywy – właśnie nie tyle homofobii czy żalu za utratą potencjalnych wnuków ale właśnie takiej wspólnoty wynikającej z podobnych życiowych doświadczeń. Serial jednocześnie nie tworzy doskonałego świata Elena nie zostanie zaakceptowana przez wszystkich ale i to jednak sitcom i nie będziemy ronić zbyt wielu łez (obok łez wzruszenia). Nie mniej zwierz który ogląda jednocześnie komediowy serial Real O’Neals (gdzie z kolei chłopak ujawnia się swojej irlandzkiej katolickiej rodzinie) ma wrażenie, że tu poradzono sobie jednak lepiej. Choć tamten serial zwierz też lubi.
Kiedy zwierz zastanawiał się jak udało się napisać tak cudownie zabawny, poważny i emocjonalny serial znalazł artykuł który uświadomił mu, że nad scenariuszami do produkcji pracuje bardzo zróżnicowana grupa osób, są tam Latynosi, Anglosasi, połowa mężczyzn, połowa kobiet, osoby nie hetero. I to uświadomiło zwierzowi, że aby zrobić dobry serial który nie boi się trudnych tematów ale jednocześnie umie o nich dobrze opowiedzieć, trzeba po prostu dopuścić do głosu tych którzy mają na ten temat coś do powiedzenia. Dzięki temu w scenariuszach problematyczne kwestie pojawiają się naturalnie. Dzięki temu też rozmowy jakie prowadzą bohaterowie pokazują zjawiska z wielu stron. Ten serial nie jest jak Glee które próbowało w pewnym momencie rozwiązywać problem w tydzień. To serial w którym po prostu odbija się złożoność świata. Co jest zabawne kiedy pisze się o sitcomie.
Widzicie zwierz prowadzi wielkie poszukiwania dobrego serialu komediowego. Nie dlatego, że nie lubi smutnych produkcji obyczajowych czy nie przepada za opowieściami o detektywach. Tym co ciągnie zwierza do komedii jest poszukiwanie tego idealnego tonu – najlepszych produkcji komediowych, które bawiąc, poruszają i często przemycają więcej problemów społeczeństwa amerykańskiego niż kolejna ponura wizja że na każdej ulicy jest skorumpowany policjant zabójca. Tymczasem skorumpowanych zabójców nie ma aż tak wielu. A latynoskich rodzin próbujących sobie jakoś radzić dzień po dniu – całkiem sporo. Kiedy patrzymy z czego się śmieją bohaterowie, czego się boją – dostajemy to w czym komedia jest najlepsza – uśredniony obraz pewnej wizji życia. Tak jak Przyjaciele pokazywali marzenia i lęki dwudziestoparolatków w czasach kiedy nie zakłada się rodziny zaraz po zakończeniu collage, tak One Day at a Time pokazuje życie samotnej matki w świecie gdzie nawet matki mogą mieć PTSD. I choć niekoniecznie jest to obraz jeden do jednego to warto się komediom przyglądać bo to z czego się śmiejemy ma znaczenie.
Jednocześnie już na koniec. Zwierz czasem się denerwuje na Netflixa. Bo nie wszystkie tak niesamowicie chwalone produkcje są rzeczywiście tak dobre. Nie ma też Netflix przepisu na zawsze zabawne komedie. Na nowej odsłonie Pełnej Chaty można zasnąć i obudzić się dwa sezony później i raczej się nic wielkiego nie straci. Ale jednak Netflix tchnął nowego ducha w świat sitcomów. Tak jest śmiech z puszki, są niezmienne dekoracje ale w przeciwieństwie do Big Bang Theory czy Dwóch i Pół – sitcomów które rządziły w ostatnich latach – nie ma rosnącego poczucia zażenowania. Jest zaś poczucie, że nawet w tak stary format można tchnąć nowego ducha. Wystarczy mieć o czym opowiedzieć i wiedzieć jak to zrobić.
Ps: Zwierz wie, że niektórzy chwalą pod niebiosa sitctom Mom ale zwierz nigdy nie był go w stanie oglądać.