Znacie to uczucie, kiedy chcecie obejrzeć beznadziejnie głupią świąteczną produkcję a dostajecie całkiem sympatyczny film? Przydarzyło mi się to wczoraj, kiedy postanowiłam obejrzeć „A Castle for Christmas” (po polsku „Świąteczny Zamek”). Sami musicie mnie zrozumieć – ten film jest dokładnie tym czego wymagam od świątecznej produkcji jednocześnie pokazując, co się dzieje, gdy te same sztampowe role powierzy się nieco lepszym aktorom.
Sam punkt wyjścia do historii jest cudowny. Autorka romansów Sophie Brown właśnie wydała swoją ostatnią książkę. Jednak zamiast zaproponować swojej bohaterce dobre zakończenie ubiła jej wieloletniego, idealnego ukochanego. Zaproszona do Talk Show (wyraźnie widać większy budżet filmu, bo bohatera występuje w prawdziwym talk Show prowadzonym przez Drew Barrymore) wścieka się na fanów, którzy mają do niej pretensje, że tak a nie inaczej zakończyła swoją książkę. Jej kariera zawodowa wydaje się być w rozsypce. Pomijam fakt zdradzania zakończenia książki w czasie trasy promocyjnej, ale sam wątek – autora, który ma dość publiki dyktującej mu co ma pisać, stawia naszą komedię romantyczną w tym samym zbiorze filmów co „Misery”. Co osobiście bardzo mnie bawi.
Wróćmy jednak do Sophie – zawiedziona fanami i zmęczona swoim życiem w Nowym Jorku postanawia pojechać do Szkocji. Jej rodzina przed laty zajmowała się dobrami przyległymi do zamku Dun Dunbar więc nie pozostaje nic innego jak odwiedzić, przynajmniej częściowo rodzinne strony. A jeśli przy okazji uda się napisać powieść, która reanimuje podupadającą karierę – wszyscy będą szczęśliwi z agentką literacką autorki na czele. Oczywiście jak to zwykle bywa w przypadku takich wypraw – małe szkockie miasteczka okazują się przeurocze a wielkie zamczyska – oczywiście są wystawione na sprzedaż.
Tu nikogo nie powinno dziwić, że fabuła wpada na znane tory – ostatecznie to świąteczny film romantyczny. Bohaterka szybko poznaje właściciela zamku – człowieka dumnego, aroganckiego i tak szkockiego jak tylko może być w amerykańskim filmie o Szkocji. Szybko jednak okazuje się, że zamek komuś trzeba sprzedać i Sophie zgadza się na nietypowy układ. Oboje pomieszkają w zamku do świąt i dopiero potem będzie mogła zostać w pełni panią posiadłości. Nie trzeba chyba być geniuszem by zrozumieć, że takie wspólne przebywanie w zamku – zwłaszcza gdy jedna z osób postanawia urządzić w nim świąteczne przyjęcie dla całej wioski – szybko prowadzi do wybuchu uczuć. Ale tu na drodze oczywiście stoi jedna przeszkoda – Myles jest dumnym szkotem, który nawet jeśli ma sprzedać zamek to nie wyobraża sobie tego by nie być dalej jego właścicielem. Dramat jak zwykle zostaje rozwiązany a w tle są większe i mniejsze miłości, radości i tańczący pies.
Czym więc ta schematyczna komedia świąteczna różni się od wszystkich innych? Otóż odpowiedź jest prosta. Zarówno Brooke Shields grająca Sophie jak i Cary Elwes grający Mylesa są nieco bardziej utalentowani aktorsko od większości gwiazdek występujących w produkcjach Hallmarku. Nie da się też ukryć, że jako dziewczę wychowane choć trochę na „Narzeczonej dla księcia” mam słabość do wszystkich produkcji w których pojawia się Elwes. Co znaczy, że film jest miejscami bez porównania bardziej zabawny niż przeciętna tego typu produkcja, a gdy dochodzi do kwestii emocji – jesteśmy w stanie uwierzyć, że bohaterowie realnie je odczuwają i rzeczywiście – zmagają się z najróżniejszymi problemami. To jest drobna różnica, ale sprawia, że ta świąteczna produkcja Netflixa ma w sobie więcej życia i humoru niż właściwie każda produkcja Hallmarku. Jednym z moich ulubionych żartów w całym filmie jest wątek książki, którą Sophie próbuje napisać jeszcze przed świętami. Każda kolejna wersja pierwszej strony jest coraz bardziej sztampowa i grafomańska co jest całkiem niezłym mrugnięciem do widzów, którzy znają naturę takich bestsellerowych romansów. Całkiem dobrze wypada też pokazanie Mylesa jako człowieka wyjątkowo nie przepadającego za ludźmi – zgodnie ze stereotypowym postrzeganiem Szkotów, którzy „woleliby nie” – jeśli chodzi o kontakty z kimkolwiek.
Bawiłam się na tej komedii wyjątkowo dobrze – nawet jeśli romantyczne gesty i przemowy zawsze przyprawiają mnie o to samo zgrzytanie zębami i nawet jeśli coś się we mnie skręca, gdy zamożna pisarka ze Stanów Zjednoczonych spłaca długi mieszkańców małej szkockiej wioski jako prezent świąteczny, a oni dają jej sweter, którzy sami wydziergali (bo kurde nie lubię, kiedy dobrzy bogatym amerykanie są rozwiązaniem wszystkich problemów) – wiecie ta nierównomierność prezentów zawsze mnie bawi. Jednocześnie twórcy na pytanie „Co szkockiego byście chcieli?” odpowiedzieli „Tak” więc wrzucili tam tyle ile im się udało znaleźć – od tańców, przez śpiewy, muzykę i koniecznie akcent który oczywiście ma brzmieć jak gorsza wersja Sknerusa McKwacza (czyli taka której nie czyta David Tennant). Nie zmienia to faktu, że był w tej całej historii jakiś urok, którego nie ma wiele produkcji Hallmarku – nawet jeśli pomysł kupowania sobie zamku, żeby zrobić sobie z niego jednoosobowy dom pracy twórczej niekoniecznie ma jakikolwiek sens.
Oczywiście – żeby było jasne – jak zawsze w przypadku takich produkcji musimy pamiętać, że to film świąteczny. Tu śnieg pada zawsze w Wigilię Bożego Narodzenia, a mieszkańcy wioski tłumnie przybywają tańczyć szkockie tańce w zamku lokalnego diuka (choć ktoś chyba zauważył, że arystokrata żyjący wyłącznie z pieniędzy rodzinnych nie poruszyć dziś serca widzów więc został inżynierem od spraw ekologicznych technologii – co jak wiemy, osłabia złe wrażenie jakie robi arystokratyczna krew). Ale gdzieś tam w tym filmie jest całkiem przyjemna opowiastka o nie takich młodych, pewnych siebie i trochę zarozumiałych ludziach, którzy się zakochują przed świętami. I jest zamek, śnieg i tańczący pies. Serio nie da się chcieć więcej.
PS: Film ma całkiem zabawną sekwencję nagrywania talk show – puszczaną do napisów końcowych – podoba mi się to że ta sekwencja jest taka meta – to outtake z wywiadu, który ta nie istniejąca przecież bohaterka udziela Drew Barrymore. Więcej w tym humoru niż w większości produkcji Hallmarku.