Zwierz musi się wam do czegoś przyznać. Niemal równo piętnaście lat temu popełnił błąd który ciążył mu aż do wczoraj. Oto zwierz otrzymawszy od znajomej zaproszenie na jeden z premierowych spektakli Piotrusia Pana, stwierdził, że nigdy nie był wielbicielem bohatera i swój bilet oddał Bratu i Mamie. Dopiero jakiś czas później czytając w dziełach zebranych Jeremiego Przybory libretto musicalu zwierz zaczął bardzo żałować swojej decyzji. Na całe szczęście musical powrócił – nie do ROMY tylko do Teatru Buffo i zwierz mógł swój błąd naprawić.
Przez cały pierwszy akt zwierz myślał sobie, że jednak bardzo widać że Buffo to nie Roma
Wiele jest wersji historii o Piotrusiu Panie – począwszy od klasycznej scenicznej, poprzez musical, film animowany, filmy aktorskie, wariacje na temat, komiksy, powieści i każdą dowolną dziedzinę sztuki. Są tacy którzy historię o chłopcu kochają i tacy, którzy patrzą na tą pogoń za światem bez dorastania z pewnego dystansu. Zwierz przyzna szczerze, że zawsze – nawet kiedy był dzieckiem – odnosił się do postaci Piotrusia z dużym dystansem, nigdy nie mogąc w pełni pojąć dlaczego ktoś chciałby zostać dzieckiem po wsze czasy. Zresztą to przekonanie, że dzieciństwo jest okresem który trzeba przetrwać by dostać się do dorosłości nie tylko towarzyszyło zwierzowi kiedy był dzieckiem ale towarzyszy wciąż po dorośnięciu. Serio bycie dzieckiem to czysty koszmar. Nie mniej tak się jakoś złożyło, że mimo niechęci zwierza do lat dziecinnych jak i do opowieści o niedojrzałym Piotrusiu zwierz widział i czytał zaskakujące ilości interpretacji opowieści. Ostatnim spotkaniem zwierza była chyba transmisja klasycznego musicalu przez NBC w zeszłym roku.
Najbardziej dziecięcym aktorom przeszkadza fakt, że niestety nagłośnienie nie jest idealne i czasem nagrana muzyka zagłusza ich głosy
Jaki jest więc Piotruś w Buffo? Zwierz musi przyznać, że ma do spektaklu kilka uwag krytycznych, które odnoszą się przede wszystkim kwestii technicznych (rymy składają się same). Po pierwsze wersja w Buffo jest poniekąd wersją musicalu z Romy przykrojoną do wielkości dużo mniejszej sceny. Zdaniem zwierza to błąd. Trzeba było porzucić wszystko co zagrało w ROMIE i zadać sobie pytanie – jak można opowiedzieć Piotrusia jeszcze raz w zupełnie innym miejscu, gdzie możliwości sceniczne nie pozwalają na realizację niektórych pomysłów. Bo niekiedy odnosi się wrażenie, że zamiast oglądać oryginalną produkcję oglądamy raczej przyciętą z oczywistych względów wersję już istniejącą. Co niestety nie sprawia dobrego wrażenia. Bardzo to widać w przypadku elementów które w Romie wywoływały największy entuzjazm – statku piratów, krokodyla czy w końcu latania bohaterów ponad widownią. Nie znaczy to, że wszystkie te elementy zrealizowano źle, ale raczej człowiek przygląda się im z myślą jak to wyglądało na większej scenie. Przy czym widać np. w scenach zbiorowych (tańcu Indian) że zaplanowano go na większą przestrzeń i teraz aktorzy nie mają właściwie za wiele miejsca co owocuje np. tym że w czasie spektaklu na którym był zwierz widział jak dwoje aktorów na siebie wpadło w tańcu co miało jednak konsekwencje dla całej choreografii. Jest to jednak uwaga techniczna która zapewne nigdy nie zainteresuje większości widowni którą stanowią dzieci.
Och ten straszny moment kiedy człowiek dorośnie i jakoś trudno patrzy mu się na tych bardzo stereotypowych indian bez poczcia że coś jest nie tak
Co innego kwestia dźwięku. Zwierz ma wrażenie, że tu położono sprawę. Buffo nie jest teatrem z jakąś wybitną akustyką, a już na pewno nie z wybitnym nagłośnieniem. Co oznacza, że cały pierwszy akt był zdecydowanie za głośno – zwłaszcza podkład muzyczny który w pewnym momencie jest tak głośny że właściwie nie słuchać słów piosenek. Co jest przykre bo naprawdę warto się w słowa wsłuchać. W drugim akcie było z nagłośnieniem lepiej ale nadal zwierz nie mógł zrozumieć co właściwie stoi na przeszkodzie by jakoś kwestie dźwięku ustawić i wypośrodkować tak by śpiewy chóralne nie raniły uszu zaś pojedyncze głosy jednak się wybijały. Zresztą pytanie ile piosenek jest granych z playbacku (pod koniec odnosiło się wrażenie że jednak niektóre są) co jednak zmienia wrażenie – bo co innego tak zagrany musical a co innego możliwość śledzenia każdego słowa na żywo.
Zwierz nie tylko ma wrażenie, że łatwiej mu polubić Haka niż Piotrusia ale też że serce Przybory leżało bliżej dorosłego niż dzieci
Przejdźmy jednak do samego libretta. Zwierz przyszedł dla słów Jeremiego Przybory więc ilekroć coś ginęło – a to za sprawą złego dźwięku a to za sprawą niestety nie zawsze idealnej dykcji młodych aktorów zwierzowi było nieco przykro. Jednak to co usłyszał kazało mu przyjrzeć się bliżej przewrotności musicalowego tekstu. Po pierwsze w warstwie językowej jak zwykle ma się wrażenie, że Przybora miał jakiś inny niż my wszyscy słownik języka polskiego w którym było dwa razy więcej słów. Niestety ów słownik robi się co raz bardziej zakurzony. To znaczy, zwierz zastanawia się ile w sumie – w warstwie współczesności języka zrozumieją z niego współcześni widzowie. Zwierz zakłada że w przypadku dzieci nie za dużo, ale też – nie wszystkim dzieciakom na tym będzie zależeć (na pewno nie zależało temu uroczemu chłopcu siedzącego obok zwierza który po pierwszym akcie stwierdził „To chyba nie koniec. To nie może być koniec”. Jaka cudna intuicja). Po drugie zwierz zaryzykuje stwierdzenie, że choć w swojej warstwie fabularnej musical zgodny jest przecież ze schematem tradycyjnej sztuki – jest nawet zgodnie ze zwyczajem żywy pies (przeuroczy) w roli Nany i światełko w roli dzwoneczka, to jednak Przybora chętniej pisał dla dorosłych niż dla dzieci. Widać to doskonale w – chyba najlepiej napisanej – postaci Kapitana Haka. No nie da się ukryć, że serce niejednego widza a i librecisty wyraźnie skłania się ku bezlitosnemu kapitanowi który jednak nienawidzi chamstwa. Och jakże piękny jest fragment w którym Kapitan dostrzega swoją tragedię – dotarł na szczyt z motłochem i ów motłoch na szczycie mu towarzyszy. Inna sprawa – jak pięknie nie do dzieci kierowane są imiona piratów które nawiązują do kolejnych trunków. Ale nie chodzi jedynie o Haka – w lirycznych fragmentach – zwłaszcza w balladach Wendy – słuchać głos jednak nie dziecka ale dorosłego i to dorosłego, który na tą opowieść i czas wcale nie patrzy wyłącznie przez pryzmat sentymentu. W końcu jak stwierdza pod koniec – dzieci są nie tylko cudowne, kochane ale tez trochę bez serca. I właśnie to spojrzenie na dzieciństwo – pełne zamierzonego lub niezamierzonego okrucieństwa – gdzieś tam spod całej tej przygody wychodzi.
Piotruś to istota dość nieprzyjemna jakby się nad tym zastanowić
Niestety zwierz musi powiedzieć, że mimo podziwu dla słów piosenek (zwłaszcza Haka) musi powiedzieć, że zestarzał się już tak beznadziejnie, że nie jest w stanie w sposób „czysty” spojrzeć na pewne elementy spektaklu czy opowieści. Jak trudno oceniać ojca rodziny narzekającego na rosnące rachunki, gdzie ma się w głowie ile odpowiedzialności spada na człowieka który musi sam utrzymywać rodzinę. A jak się doda kontekst historyczny to Pan Darling naprawdę nie zasługuje na odgrywanie roli „tego złego”. Ale to jeszcze by uszło. Gorzej ogląda się sceny z Indianami. Och jak nagle koszmarnie kłują w oczy te wszystkie stroje, tańce, wykorzystywanie bezokoliczników czy śmiesznie brzmiących imion. I w tym nie ma niczyjej winy – to znaczy wina jest – tradycyjnego sposobu przedstawiania Indian którego raczej się w Polsce nie wyruguje a już zwłaszcza nie z musicalu o Piotrusiu Panie. Co nie zmienia faktu, że zwierz czuł straszny dyskomfort. Widzicie co czytanie o innych kulturach robi z człowiekiem. Nie ma już nic ładnego. Ale to nie koniec swoistego dyskomfortu – gdy Wendy idealnie wciela się w rolę żony, gdy potem widzimy sceny z Wendy, jej matką a na końcu córką to niestety niewinność tych scen idzie na spacer i już nigdy nie wraca. Pozostaje w głowie tylko pytanie jakim cudem wracamy do historii która jest tak niepokojąco freudowska. No ale ponownie – to uwagi których raczej nie poczyni na widowni dziecko. To samo które nie zrozumie jakiejś dzikiej ilości aluzji do kultury wyższej jaką tam przemycił Przybora. Zresztą ciekawe ile osób w ogóle jeszcze rozumie wszystko do czego nawiązuje autor libretta. W końcu chłopiec krzyczący „Skumbrie w tomacie” w musicalu dla dzieci to jest urocze posunięcie autora.
Zwierz nie mógł oprzeczć się wrażeniu, że w niektórych miejscach Przybora nas wszystkich bardzo kulturalnie trolluje mieszając porządki tak, że właściwie trudno powiedzieć dla kogo miałby być – przynajmniej w warstwie libretta – ten Piotruś
Na koniec zwierz musi stwierdzić, że widzowie spektakli o Piotrusiu Panie dzielą się i dzielili zasadniczo zawsze na dwie grupy. Tych którzy będą krzyczeć, klaskać czy śpiewać gdy trzeba uratować od śmierci Dzwoneczka i tych którzy będą jak zwierz spokojnie czekali aż ten moment spektaklu będzie za nami. Być może w ten sposób należałoby w ogóle dzielić potencjalnych odbiorców historii o Piotrusiu Panie – na tych którzy w tą magię chcą wierzyć i wierzą i na tych co oglądają własne paznokcie i cicho czekają aż wrócimy do Kapitana Haka. Przy czym wiek nie jest tu ważny bo zwierz był w swoim okrutnym dystansie do świata powieści dziecięcej zatwardziały także w wieku odpowiednim, a samo pojęcie „partycypacja widowni” budzi w nim lęk i drżenie. Jednak należy zwrócić uwagę, że obecne na widowni dzieci, nie miały najczęściej problemu z partycypowaniem, krzyczały dzielnie, piszczały gdzie trzeba i wygłaszały głośne komentarze co znaczy, że spektakl – przynajmniej w tej najprostszej warstwie trafił do mniejszych serc, co chyba jest głównym powodem jego wystawiania.
Sam zwierz cieszy się, że udało mu się wybrać na Piotrusia Pana, po tych kilkunastu latach plucia sobie w brodę. Oczywiście nie jest to dokładnie to samo, ale zawsze zwierz będzie mógł skreślić sobie z listy żalów i zaprzepaszczonych szans jeden punkt. Choć jeśli zwierz miałby się wam szczerze przyznać – to ten musical który przez piętnaście lat narósł zwierzowi w głowie był zdecydowanie lepszy od tego co pokazano na scenie. I tylko jednego zwierz teraz żałuje, że te słowa libretta zwierz przeczytał w zbiorze dzieł wszystkich Przybory, stojąc przy półce w Empiku. Nie było go wtedy stać by sobie książkę kupić. A teraz pewnie by kupił. Bo chętnie by wrócił do niektórych fragmentów. No ale od czego jest Allegro. W każdym razie drodzy czytelnicy warszawscy – jeśli dorobiliście się dziecięcia to spokojnie można je na spektakl zabrać, choć być może jego najlepsze fragmenty skierowane są do rodziców. Z kolei jeśli nie posiadacie żadnego dziecięcia (zwierz stojąc w holu kina doszedł do wniosku, że ktoś powinien mu jakieś wypożyczyć przed wejściem) to zwierz radzi iść jednak dla Przybory a nie dla Piotrusia.
Ps: Zwierz nie ocenia w swoim tekście głosów bo głosy dziecięce były całkiem niezłe a dorosłe liczyły się jakby nieco mniej. Poza tym zwierz nigdy nie słyszał żadnego innego wykonania, poza jedną piosenką kapitana Haka z oryginalnego wykonania.
Ps2: Ale zwierz się zrobił musicalowy – kto by pomyślał ile można takich spektakli przy odrobine wysiłku zobaczyć w Warszawie