Zwierz przyzna szczerze, że od czasu założenia bloga było niewiele polskich filmów na które czekałby z taką niecierpliwością jak na Ostatnią Rodzinę. Więcej – było jeszcze mniej polskich filmów na które by czekał a potem nie rozczarował się gorzko kiedy przyszło konfrontować zachwyty krytyków z własnym doświadczeniem jako widza. Na całe szczęście Ostatnia Rodzina jest wyjątkiem na każdym polu.
Informacja na początku filmu, o tym że historia została oparta o wydarzenia prawdziwe powinna uświadomić widzom, że choć mamy do czynienia z filmem odnoszącym się do rzeczywistości to nie jest to film z nieco sensacyjnego gatunku „oparte na faktach”. Choć dzieje rodziny Beksińskich są dobrze znane i same w sobie tragiczne (a dla niektórych trudne do uwierzenia) to wydaje się, że twórcy biorąc na warsztat rodzinę słynnego malarza i tłumacza chcieli opowiedzieć raczej historię wygaszania rodziny – która po kolei odchodzi, niż skupić się na samej tragedii jaką była samobójcza śmierć Tomasza Beksińskiego i morderstwo Zdzisław Beksińskiego. Stanowi to zresztą największe zwycięstwo filmowców, którzy z filmu – który spokojnie mógł być produkcją trochę kiczowatą, trochę sensacyjną, trochę wykorzystującą tragedię – zrobili po prostu studium rodzinnych relacji – dając widzom punkt odniesienia i możliwość odnalezienia się w całej historii – która przecież z jednej strony jest daleka z drugiej – w wielu miejscach styczna z doświadczeniami wielu rodzin w Polsce.
Akcja filmu rozciąga się od końca lat siedemdziesiątych kiedy Beksińscy zaczynają życie na świeżo zbudowanym osiedlu Służew nad dolinką. Ściany mieszkania ich syna są jeszcze nie pomalowane, niemal czujemy jak w budynku śmierdzi cementem, przestrzeń pomiędzy blokami to jeden wielki nieuporządkowany plac, bez ścieżek, trawników i ludzi. Czas jednak płynie, powoli przechodzimy do lat osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych aż do 2005 roku kiedy umiera ostatni Beksiński. Film jest w pokazywaniu zmiany czasu doskonały – zmienia się nie tylko otoczenie Beksińskich – osiedle staje się cywilizuje, pojawiają się trawniki, place zabaw, zmieniają się zaparkowane pod blokami samochody. Zmienia się też mieszkanie Beksińskich i ich syna. Płyty i kasety zastępują CD-romy, kolejne kamery którymi Beksiński nagrywa życie swojej rodziny są coraz mniejsze, na pólkach mniej i mniej miejsca na książki, na ścianach pojawiają się plakaty kolejnych filmów. Jeśli film nie opowiadałby historii przejmującej i tragicznej to i tak zasługiwałby na docenienie właśnie ze względu na to jak pokazuje życie rodziny na tle przemian – nie koncentrując się ani na polityce ani na społeczeństwie tylko na tym życiu domowym, wręcz mieszkaniowym. Jest bowiem historia Beksińskich właściwie w całości rozegrana na przestrzeni dwóch mieszkań, obrastających przez dekady we wspomnienia, przedmioty i nowe technologie ale ubożejąca w ludzi – mieszkania bowiem, o czym wiemy przecież od początku swoich właścicieli przeżyją stając się tylko dekoracjami ich życia.
Opowiadając o końcu rodziny film kieruje nas ku śmierci. Śmierć pojawia się u Beksińskich kilka razy – nawet wtedy kiedy jeszcze jej nie widzimy a słyszymy opowieść Tomasza Beksińskiego o tym jak zginęły jego koty. Potem przychodzi już ona na ekranie. Zaczynają chorować ze starości matki – chorują w domu, w ciszy, w pokoju obok. Obie dożywając zasłużonego wieku. Ich śmierć taka spodziewana i zapowiedziana jest tu potraktowana – zwłaszcza przez Zdzisław Beksińskiego w sposób zdystansowany, czy nawet lekko ironiczny. Takie odchodzenie z którym trzeba się pogodzić pasuje do wizji świata gdzie przecież wszystkich nas spotka ten sam koniec, więc na tej łódce zmierzającej do wodospadu można się rozsiąść wygodnie. Jednak po tym wstępie nie jest już prosto. Choroba matki – zawieszająca śmierć na pewien czas ale każąca jej wyczekiwać, samobójstwo syna i w końcu ostateczne morderstwo. Śmierć przychodzi tu pod różnymi postaciami – niemal w pełnej rozciągłości i powoli zabiera kolejnych członków rodziny. Z każdym kolejnym aktem kiedy w mieszkaniu Beksińskich jest coraz mniej osób robi się coraz bardziej pusto i cicho, choć przecież film od samego początku wypełniony jest dialogiem – tą niekończącą się rodziną rozmową – tylko niekiedy dotykającą jakichś prawdziwych i znaczących elementów życia człowieka.
Choć wydawać by się mogło, że powracający w filmie motyw śmierci powinien zaowocować dziełem ponurym to mamy do czynienia z czymś wręcz przeciwnym. Ostatnia Rodzina porusza dlatego, że jest zakorzeniona w codzienności. Rozmowy Beksińskich, kolejne sceny z ich życia – kręcone są z wyraźnym zainteresowaniem i sympatią dla bohaterów. Oglądamy ich jak jedzą obiad, siedzą przy wigilijnej kolacji albo po prostu rozmawiają o samopoczuciu, pogodzie, rozkładzie dnia. Wyglądają gości czy niepokoją się synem. Doskonale napisane dialogi (rzecz tak rzadka w filmie Polskim że aż trudno w to uwierzyć) nie różnią się bardzo od wymian zdań które można usłyszeć w domu niejednej polskiej rodziny, gdzie ojciec kłóci się (czy też dyskutuje) z synem, babcia nie do końca dobrze słysząc coś dopowiada a matka próbuje w spokoju dokończyć swoje codzienne zadania. Film odchodzi od tego rodzinnego tonu głównie wtedy kiedy próbuje nam pokazać Tomka Beksińskiego – zwracając uwagę na jego życie zawodowe – widzimy go w radio, jako tłumacza, na dyskotekach i na specjalnych pokazach z czytaniem listy dialogowej na żywo. Zresztą są to zwykle nieco słabsze momenty filmu – trochę jakby odrabiające pracę domową z filmowej biografistyki która musi koniecznie przypomnieć nam skąd właściwie wzięła się sława bohaterów.
No właśnie wydawać by się mogło, że mając w filmie dwóch bardzo osobnych i ważnych twórców w kulturze polskiej powstania pokusa stworzenia takiego portretu podwójnego gdzie życie i twórczość obu Beksińskich będzie stanowiła najważniejszy punkt programu. Tak się jednak nie dzieje bo twórcy wyraźnie nie są zainteresowani tworzeniem łatwych związków pomiędzy malarstwem Beksińskiego a jego losem, podobnie jak działalność muzyczna i tłumaczeniowa młodego Beksińskiego nie wydaje się być tu w żaden sposób wiązana bezpośredniego z jego charakterem i problemami osobistymi. Nie jest to jednak film o twórcach tylko o rodzinie i wobec tego kamera jest przesunięta nieco w bok. O malarstwie Beksińskiego właściwie nie rozmawiamy – zgodnie z życzeniem samego malarza, jego obrazów prawie w filmie nie ma. Jest za to rodzina w której narcystyczny mąż i zaburzony depresyjny syn nieco ignorują żonę i matkę która ze spokojem stara się jakoś rodzinę trzymać. Właśnie postać Zofii Beksińskiej – kobiety spokojnej, wyciszonej i wycofanej wychodzi w filmie chyba najciekawiej. Film cały czas przywołuje teorię że ukrywane ciągoty człowieka muszą w końcu znaleźć ujście. U Beksińskiego jego sadystyczne i masochistyczne fantazje być może znalazły ujście w twórczości, u jego syna depresja i fantazje samobójcze znalazły wyraz w wielokrotnych próbach odebrania sobie życia. Ale co z żoną, kobietą wyraźnie sfrustrowaną, wręcz poniżoną przez manię swojego męża, który musiał nagrywać wszystko. Czy rzeczywiście nic się w niej nie buntuje. A może ten tętniak który w końcu pojawił się nagle – jest wyrazem tego, że jeśli nic z człowieka nie ujdzie to go zabije. To doskonała postać stanowiąca świetny kontrapunkt do wyrazistych ale egoistycznych twórców. Rzadko zdarza się film który nie daje się uwieść pragnieniu pokazania twórcy jako jednostki której nie obowiązują pewne prawa, który może zachowywać się wbrew schematom. Ale tu twórcy nie ma jest koszmarny mąż, który często bywa nieczuły a bez żony jest zupełnie bezradny i syn który jest ciągłym problemem a jednocześnie – jest przecież tym ukochanym dzieckiem.
Wydaje się, że ciężar filmu o Beksińskich wynika przede wszystkim z tego, że opowiada o rzeczach o których niekoniecznie chcemy myśleć, głównie dlatego, że nas dotyczą. Śmierć czai się za rogiem naszych rozmyślań każdego dnia. Martwimy się o bliskich – rodzice o dzieci, starsi rodzice o własnych rodziców, dzieci o rodziców. Spychamy te myśli na bok bo przecież trzeba jakoś żyć, zanurzyć się w tej codzienności i odsuwać od siebie wizję że wszyscy odejdziemy, zamknąć chorego w pokoju obok i lepiej tam nie wchodzić by nie wyszły demony. U Beksińskich śmierć nie tyko przychodzi często ale też od początku filmu wiemy, że rodzinie towarzyszy niepokój. Syn dostaje mieszkanie blisko by można było przyjść i zobaczyć czy jeszcze żyje czy aby wszystko w porządku. Myśl którą większość osób może odłożyć raz na zawsze na boku tu towarzyszy rodzinie non stop. Ale jednocześnie życie się toczy, pomiędzy próbami samobójczymi i śmierciami kolejnych babć można sprzedać kilkadziesiąt obrazów, kupić nową kamerę, wyjechać gdzieś na wakacje. Bohaterowie zachowują się tak jak my – wierząc że wszystko co robią ma sens, planując na przyszłość, choć przecież w jakimś stopniu jest to przejaw optymizmu i naiwności bo zaraz wszystko może się skończyć. I tak młody Beksiński, który znalazł się na pokładzie spadającego samolotu zapnie pasy, bo nawet jeśli bardzo chce umrzeć to jednocześnie chce żyć – przynajmniej wtedy kiedy sam o swojej śmierci nie może zdecydować.
Są więc Beksińscy filmem niekomfortowym bardziej niż przygnębiającym czy smutnym – przynajmniej z perspektywy zwierza. Dyskomfort bierze się też z pewnego poczucia bliskości o którym pisałam wcześniej. To film który dzieje się w Polsce. Polskie produkcje często próbują uciekać od realiów życia – szukają przestrzeni albo wyidealizowanych albo przestylizowanych. Tymczasem twórcy filmu, którzy mogli sięgnąć po właściwie całe życie swoich bohaterów zapisane na nagraniach (Beksiński będzie maniakalnie nagrywał każdy życiowy epizod – od codzienności po śmierć) odtworzyli idealnie polskie realia. Ta bliskość tego świata – zwłaszcza mieszkania (cudowne są elementy w tle), doskonale oddany język dialogu (z lekkim dodatkiem sanockiego akcentu) i zwykłe codzienne gesty bohaterów zbliżają ich do widzów przypominając że właściwie codzienne walczy się z bezsensem i bólem egzystencjalnym choć rzecz jasna ginie on gdzieś pomiędzy podgrzewaniem kartofli i wymianą rur. Rozmowy o sprawach ostatecznych często odbywają się zaś gdzieś z boku w przerwie instruktażu korzystania z pralki.
Na pewno nie byłaby Ostatnia Rodzina filmem tak intrygującym gdyby nie doskonałe aktorstwo. Na pierwszy plan wysuwa się Andrzej Seweryn jako Zdzisław Beksiński. Zwierz napisał już, że wiedział iż Seweryn jest dobrym aktorem ale nie przypuszczał, że aż tak dobrym. I rzeczywiście po tym filmie wątpliwości co do skali talentu aktorskiego Seweryna mieć nie można. Nie chodzi jedynie o to jak dobrze pokazuje on swojego bohatera na przestrzeni lat – jak bardzo widzimy fizyczne zmiany jakie w Beksińskim zachodzą – starzeje się, pochyla, tyje, inaczej chodzi nieco inaczej mówi. No właśnie mówi – to jak Seweryn podaje w tym filmie kolejne linijki dialogu powinno być pokazywane uczniom w szkołach aktorskich. To jeden z tych nielicznych przypadków w polskim filmie kiedy ktoś nie recytuje a mówi. Mówi tak jak się mówi, nie pauzując w dziwnych miejscach i nie dodając specjalnej emfazy. Dzięki temu uzyskuje właśnie tą codzienność rozmów, która sama w sobie nie jest wyjątkowa ale składa się na obraz charakteru jego bohatera. Jednak tym co naprawdę kupiło zwierza były niewielkie gesty – wykonywane często w tle, wskazujące na to jak bardzo bohater grany przez aktora jest skupiony na sobie, jak bardzo jest niezależny. Seweryn gra Beksińskiego tak, że nareszcie mamy w filmie bohatera który nie tyle przed kamerą gra ale jest. Dawno zwierz nie był tak pod wrażeniem roli polskiego aktora.
Niestety nie da się powiedzieć tego samego o roli Dawida Ogrodnika w roli Tomasza Beksińskiego. Przypadła mu jednocześnie rola trudniejsza i prostsza. O ile Sewerynowi przyszło grać codzienność, o tyle Ogrodnik miał zagrać ten element nieobliczalny. Wyszło mu zdaniem zwierza o tyle średnio, że po prostu przeszarżował. Za dużo tu gestów (zresztą znanych – bo zwierzowi kilka razy mignęły gesty które widział w innych rolach aktora), za dużo emfazy, za mało właśnie wspomnianej codzienności. To przeszarżowanie decydowanie wychodzi na pierwszy plan kiedy obok niego wszyscy grają w sposób wyciszony i ograniczony. Wydaje się też że Ogrodnik nie sprostał zadaniu jakim było pokazania bohatera którego zachowanie – jakkolwiek ekscentryczne i dziwne ma w sobie coś wpisanego w codzienność rodziny. Być może problemem jest tu fakt, że w ogóle granie osób niezrównoważonych i depresyjnych jest zadaniem trudnym bo aktor z jednej strony bardzo chce pokazać że bohater jest inny z drugiej – depresja często nie daje żadnych specyficznych objawów na zewnątrz i trudno ją po prostu pokazać.
Co ciekawe, zdaniem wielu widzów w tym też zdaniem zwierza, film należy w dużym stopniu do grającej Zofię Beksińską Aleksandry Koniecznej. Konieczna zagrała koncertowo tworząc postać którą z jednej strony nie jeden widz zna – tej spokojnej, wyciszonej, skłonnej do poświęceń matki, z drugiej bohaterkę intrygującą o której właściwie niewiele wiemy, przez co jest jeszcze ciekawsza. Bo Beksińska w wykonaniu Koniecznej jest jednak kimś więcej niż tylko zahukaną kurą domową która łagodnym tonem stara się przekonać syna by jednak znalazł sens w życiu i prosi męża by jednak nie robił jej zdjęć. W tej postaci wyczuwa się napięcie o którym zwierz pisał wcześniej, ale także – daje ona tą perspektywę której widz zwykle nie ma okazji oglądać w filmach o „znanych” twórcach. Przy czym nie ulega wątpliwości że jest ona w wielu momentach od otaczających ją mężczyzn silniejsza, lepiej radząca sobie z codziennością. Zagubionemu synowi pomoże zerwać z dziewczyną, zaopiekuje się mężem. I tylko kiedy rodzinne sekrety wyjdą na jaw w książce – rzuci ją w twarz egoistycznemu mężowi. To doskonale zagrana rola, pełna niuansów, ponownie drobnych gestów i dialogów wypowiedzianych tym idealnym tonem kobiety której nikt nie zwykł słuchać.
Po premierze filmu pojawiły się zarzuty o tym, że film źle pokazuje bohaterów zwłaszcza Tomasza Beksińskiego, gdyż byli oni zupełnie inni. Otóż właściwie film chyba nigdzie nie ma zamiaru tak naprawdę pokazać kim byli Beksińscy. Jasne skorzystano z materiałów, zdecydowano się na taką a nie inną stylizację ale tak naprawdę wybór na rodzinę padł ze względu na jej tragiczne losy – oraz na to, że możemy tu spojrzeć na rodzinę która była a potem jej nie było. Próba odnalezienia w filmie rzetelnego obrazu twórczości – jednego czy drugiego Beksińskiego jest dla zwierza dowodem na to, że jeszcze chyba słabo rozchodzi się po społeczeństwie świadomość, że oparcie filmu na pewnych wydarzeniach faktycznych nie czyni z niego dokumentu ani nawet filmu w jakimkolwiek stopniu prawdziwego. Tu nazwiska i wypowiedzi Beksińskich są przede wszystkim punktem odniesienia dla znaczenie szerszych i nie mających wiele wspólnego z samą rodziną rozważań o życiu, śmierci i sensie tych kolejnych dni i lat wypełnianych codziennością. Zresztą o tej niemocy filmu w oddaniu „jak było naprawdę” niech świadczy chociażby fakt, że choć Beksiński uparcie próbował całe swoje życie uwiecznić na nagraniach i fotografiach to nadal o nim i o jego synu możemy przeczytać bardzo sprzeczne rzeczy i trudno jednoznacznie powiedzieć które są prawdziwe.
Seans ostatniej rodziny jest przeżyciem jednocześnie niekomfortowym (bo nie sposób po seansie nie pochylić się nad własną rodziną, codziennością czy lękami) ale też niesłychanie satysfakcjonującym. Niezależnie bowiem od tego jak bardzo odnajdziemy się w poetyce filmu to jedno jest pewne – mamy przed sobą doskonały film polski, który spokojnie można byłoby wysłać za granicę i też – mimo braku powszechnej znajomości życia rodziny Beksińskich – poruszyłby widownię. Zresztą tak na marginesie – szkoda że nie wystawiliśmy go do Oscara – bo ma on w sobie coś takiego, że zdaniem zwierza przemówiłby do wszystkich którzy kiedykolwiek rodzinę mieli. I ostatecznie tym czym film najbardziej zaskakuje jest jego konsekwencja – to nie jest film o Beksińskich. To jest film o rodzinie. Być może ostatniej.
Ps: Trzeba przyznać, że film zachwyca doborem muzyki i co najważniejsze… dźwiękiem. Serio to jest dobrze udźwiękowiony film Polski! Do tego stopnia dobrze, że w niektórych scenach może grać dźwiękami w tle ufając że widz je usłyszy. A więc się da!