Jako widzowie zwykle lubimy filmy, które są dla nas miłe. Poczucie dyskomfortu na seansie kinowym to przeżycie dla koneserów i masochistów. Większość widzów woli wyjść z kina z poczuciem, że produkcja miała sens, podniosła go na duchu, wywołała wzruszenie i dała nadzieję na przyszłość. Dlatego wolimy dobre zakończenia do złych, pozytywne przesłanie od smutnej refleksji i te historie które przypominają nam o naszym humanizmie. I dlatego lubimy Green Book. Które na pewno chce być dla widza miłe.
Od razu zacznę od stwierdzenia, że Green Book to film który się świetnie ogląda. Mamy jasno zarysowane postacie – wybitnego czarnoskórego pianistę i jego szofera i ochroniarza – Amerykanina włoskiego pochodzenia. Obaj jadą z północy Stanów – Nowego Jorku, aż na głębokie południe. Są lata sześćdziesiąte Stany wciąż poddane są segregacji i o ile w Nowym Jorku czarnoskóry pianista (Don Shirley) z białym szoferem (Tony Lip) może kogoś zdziwić o tyle w Alabamie czy Georgii to już jest widok podobny do zaćmienia słońca. Rzadki i naruszający porządek świata. Naszych bohaterów dzieli właściwie wszystko – bo mają oni różny poziom wykształcenia, różne pochodzenie społeczne, różne punkty odniesienia. Ale ostatecznie droga – jak to w filmach drogi bywa – zbliża ich do siebie, pokazując jak przełamać wzajemne różnice. Może świat wokół nich jest podzielony ale człowiek z człowiekiem w końcu się dogada i pomiędzy jedną a drugą zabawną sceną narodzi się prawdziwa przyjacielska więź. No komu miałoby się to źle oglądać?
Co więcej film serwuje nam sceny które absolutnie musimy pokochać – to znaczy takie w których bohaterowie mogą się wykazać odwagą, męstwem, honorem i humanizmem. To momenty w których chce się aż klaskać bohaterom, którzy w najbardziej przykrych czy poniżających sytuacjach zachowują swoją godność, i robią dokładnie to co marzyłoby się nam, żeby zrobili. Do tego jeszcze dostajemy klasyczny i lubiany przez widza zestaw wątków które pokazują jak ktoś kto powinien czuć się jak ryba w niektórych sytuacjach robi coś po raz pierwszy, co ponownie – wywołuje rozbawienie poprzez zaprzeczenie stereotypowi. Są też w filmie sceny które oczywiście budzą satysfakcję jak wtedy kiedy np. policja postępuje niesprawiedliwie i koszmarnie wobec naszych bohaterów a oni odpłacają się nie koniecznie przemocą, ale tym że są tak naprawdę osobami wysoko postawionymi (a właściwie nasz bohater pianista ma przyjaciół na naprawdę wysokich stanowiskach) i mogą bez podnoszenia głosu sprowadzić tych którzy widzą tylko ich kolor skóry, do parteru. A na dokładkę panowie się zaprzyjaźniają i przeskakują nad swoimi różnicami, przekomarzają się, wzajemnie zadziwiają, rozśmieszają i ratują z opresji. Filmy o męskiej przyjaźni są jednym z tych gatunków które widzowie po prostu uwielbiają. Zwłaszcza jeśli wszystko podszyte jest lojalnością i braterstwem którego w świecie nigdy dość.
Film porusza problem rasizmu, choć nie ukrywajmy – nie jest w tym szczególnie subtelny – mamy tu więc dość prosty podział – póki bohaterowie są na północy wszystko przebiega w miarę normalnie, ale kiedy wkraczamy na południe dostajemy po twarzy wspomnieniem skali rasizmu jaka panowała w południowych Stanach. Mamy sceny które dla dzisiejszego widza mogą być trudne do oglądania, bo przecież z dzisiejszej perspektywy wydaje się niemożliwe, żeby ludzie mogli się względem drugiego człowieka zachowywać tak paskudnie, żeby nie wpuszczali go do restauracji, w której ma zagrać koncert, odmawiali mu prawa do skorzystania z toalety czy nie chcieli mu pozwolić zmierzyć garnituru. Poczucie niesprawiedliwości jakie czujemy pogłębia fakt, że przecież widz wie jak wykształconym, obytym i wybitnym człowiekiem był Don Shirley i jak absolutnie nie zasłużył na bycie tak traktowanym. Zwłaszcza, że przecież w tych samych miastach w których go upokarzano, na jego koncerty przychodziły tłumy. I choć nikt nie powinien być upokarzany czy źle traktowany ze względu na kolor swojej skóry to jednak tu czujemy jakiś większy dyskomfort.
Najciekawszy wątek historii jest tu poruszony nieco na marginesie. Chodzi o koszt wyjścia ze swojej grupy społecznej, bez możliwości pełnego zasymilowania się z grupą do której chcemy dorównać. Shirley nie ma wiele wspólnego ze stereotypowym czarnoskórym mieszkańcem dużego miasta. Jest inteligentem, wykształconym w Europie (dokładniej w Petersburgu), poliglotą, dżentelmenem. Nigdy w życiu nie jadł kurczaka w panierce, mówi piękną angielszczyzną i nie interesuje się muzyką popularną, woli klasyków. Shirley zdecydowanie lepiej czuje się w eleganckich salach koncertowych niż w barze dla czarnoskórej ludności. Tylko, że i w jednym i w drugim miejscu jest obcy. Dla białych słuchaczy czy muzyków, lub szefów wytwórni zawsze pozostanie czarnoskórym – który w niektórych częściach tego kraju ma mniejsze prawa, i który ma się dostosować do jakiegoś stereotypu. Dla czarnoskórych będzie przedstawicielem klasy społecznej z którą nie mają większej styczności – poza nowojorską inteligencją, nasz bohater jest jak ryba wyciągnięta z wody. Ten olbrzymi koszt porzucenia swojej wyjściowej grupy, pewnej luki jaka powstaje pomiędzy klasą z której się wywodzimy a tą do której aspirujemy – jest tematem niesłychanie ciekawym i skomplikowanym. Obecnym wszędzie, nawet dziś – niekoniecznie tam gdzie kolor skóry ogrywa w tym procesie kluczową rolę. Ale twórców interesuje to pośrednio a szkoda. Bo moim zdaniem to aspekt najciekawszy.
Drugi aspekt historii który byłby ciekawy to kwestia tych skomplikowanych powiązań pomiędzy rasą, klasą społeczną i przynależnością do mniejszości. Nasi bohaterowie znajdują się w niesłychanie skomplikowanym układzie. Obaj należą do mniejszości, ale dyskryminowanych i poddanych stereotypom, ale w zupełnie inny sposób. Obaj raczej nie mają szans by przebić się do najbardziej zamożnych i wpływowych grup społecznych, a nawet na to by stać się symbolem przeciętnej ameryki. Tony pochodzi z Włoskiej emigranckiej rodziny – co też w pewien sposób wciska go w kierat stereotypu ( w którym jednak Tony czuje się dużo bardziej komfortowo), Don zawsze będzie ograniczony przez swój kolor skóry. Co więcej choć Tony ma potencjalnie większe możliwości (nie stoją przed nim przeszkody wynikające z koloru skóry) to jednak jego pochodzenie, sposób mówienia i brak wykształcenia zawsze będą go oddzielały od większości amerykanów. To jest fascynujący temat, który jednak film właściwie sprowadza do jednej wymiany zdań – z której dość jasno wynika – rasa przebija klasę w budowaniu przeszkód. Jednocześnie jednak – tożsamości naszych bohaterów są (potencjalnie bo film ponownie się po tym prześlizguje) dużo bardziej skomplikowane niż pokazuje ma to fabuła. Zresztą przy okazji rozważań nad sytuacją bohaterów. Cały film się zastanawiałam czy możliwe by Tony, nawet pochodząc z Nowego Jorku był tak nie tylko zaskoczony ale też – jakby nieświadomy segregacji i rasizmu na południu. Jasne mogły go zaskoczyć obskurne hotele dla czarnoskórych turystów (wszak nigdy tak nie podróżował) ale zastanawiam się czy byłby zaskoczony, zdziwiony lub w ogóle czy przyszedłby mu do głowy pomysł wchodzić do dobrego sklepu ze swoim czarnoskórym szefem. Tzn. jasne lubię bohatera za to że nie jest rasistą ale mam wrażenie że chyba człowiek z tej epoki lepiej by wyczuwał co jest naruszeniem pewnego istniejącego porządku i może się wiązać z konsekwencjami. Ale nie jestem tu pewna bo nie wiem jak wyglądała świadomość społeczna zakresu segregacji na południu, wśród mieszkańców Bronxu.
No właśnie – to jest problem – film rzeczywiście opowiada historię o niesamowitym potencjale (wiem, że jest oparta na faktach – a właściwie faktami inspirowana, bo im więcej wychodzi informacji o tym jak było naprawdę tym więcej jest inspiracji a mniej faktów) ale miejscami robi to w nieco zbyt schematyczny sposób. Cały czas miałam wrażenie, że bohaterowie zostają tu zarysowani i kiedy tylko zaczynają robić się ciekawie, reżyser przeskakuje do kolejnej sceny – nie dając im wystarczającej przestrzeni do tego by mogli w pełni przetestować ten swój skomplikowany splot okoliczności. Co więcej są w tym filmie zabiegi tak proste, że niemal sprawiają wrażenie, jakby reżyser nie wierzył, że widz zrozumie przesłanie. Ot mamy w produkcji dwa spotkania z policją, jedno na południu, drugie na północy. Oczywiście są one tak zestawione by widz wiedział o ile gorsi są policjanci z południa od tych z północy. Ale kontrast jest tak prosto zarysowany, że widz może się poczuć jakby ktoś nie miał zaufania że zrozumie iż południe i północ Stanów się wówczas od siebie różniły. Podobnie scena z jedzeniem kurczaka – jest moim zdaniem nieco zbyt długa i nieco za bardzo przeszarżowana – zwłaszcza, że odwołuje się do jednego z tych takich przejaskrawionych stereotypów. Przyznam szczerze, że po zobaczeniu filmu nie zdziwiło mnie już tak dlaczego reżyser nie dostał nominacji do Oscara za najlepszy film. To piękna historia, ale cały czas miałam wrażenie, że w rękach innego reżysera mogłaby być jeszcze lepsza.
Mam też jeszcze jedną refleksję – która wymaga pewnego spoilera. Więc będzie on w tym akapicie. W jednej ze scen Tony przychodzi na pomoc swojemu pracodawcy zaaresztowanemu w YMCA w towarzystwie drugiego mężczyzny. Tony ratuje Dona z opresji a potem wykazuje się daleko posuniętym zrozumiem dla orientacji seksualnej swojego pracodawcy. Doskonale wie jak się zachować i co powiedzieć. Oglądając tą scenę pomyślałam sobie o ciekawym zjawisku budowania sympatii i pokazywania uprzedzeń. Oczywiście mogę założyć że bohater nie musi być homofobicznie nastawiony do świata i może być postacią otwartą i pozytywną. To jest założenie które mogę spokojnie przyjąć i nie ma w tym nic złego. Mogę jednak zastanowić się czy nie jest tak, że w budowaniu sympatii do postaci – zwłaszcza postaci sprzed dekad, ważne jest by nadać jej sporo współczesnych cech. Niech więc – skoro jest lekkim rasistą (choć uleczalnym) – nie posiada innych brzydkich cech epoki – jak np. homofobia. Gdyby bowiem ją wykazał, albo powiedział coś niewłaściwego współczesny widz nie mógłby mu już z taką łatwością kibicować – nawet jeśli przeciwstawiałby się rasizmowi. Oczywiście twórcy filmu mogą tworzyć swoje postacie jak chcą, ale kiedy widzę (a widzę to nie pierwszy raz) taki schemat budowania pozytywnych postaci na bazie, nieco rzadszej wówczas tolerancji, to zawsze myślę – a więc tu stawiacie granice sympatii. Samo w sobie nie jest to przestępstwo czy zbrodnia. Choć jednocześnie jeśli takich bohaterów jest zbyt wielu, to niewiele dowiadujemy się o szeroko pojętej mentalności epoki.
Film jest doskonale zagrany – Viggo Mortensen, doskonale przeistacza się w nieco prymitywnego, ale bardzo pozytywnego Włocha, który myśli głównie o jedzeniu i nie przejmuje się swoim nieco już za dużym brzuszkiem. To typowy przykład postaci którą łatwo przeszarżować – zwłaszcza, że Tony jest znany z tego, że mówi dużo i umie bajerować. Ale Mortensen gra tu naprawdę koncertowo. Zwłaszcza te sceny, kiedy co pewien czas maska wiecznego bajeranta opada i pojawia się całkiem wrażliwa jednostka, być może rzeczywiście nieco ograniczona przez swoje pochodzenie i otoczenie. Do tego są w tym filmie sceny gdzie spod przylizanych włosów, wystającego brzuszka i ciuchów z lat sześćdziesiątych, nagle przebłyskuje nam nagle spojrzenie godne Aragorna. Człowieka prawego, zdeterminowanego i w sumie bardzo inteligentnego. Niektórzy mówią, że Mortensen się postarzał od kiedy go ostatnio widzieli w filmie, ale przede wszystkim aktor przeszedł niesamowitą metamorfozę. Kto go widział dwa lata temu w doskonałym Capitan Fantastic ten może się zdziwić jak bardzo Mortensen nie przypomina samego siebie. Nie tylko Christian Bale takie rzeczy potrafi. Ciekawe czy Mortensen dostanie kiedyś w końcu Oscara.
Na drodze do swojego drugiego Oscara jest Mahershala Ali i to nawet nie dziwi. Fakt, że jego bohater gra tu rolę drugoplanową jest dość umowny ale nie będziemy się przecież kłócić. W jego wykonaniu Don Shirley, to człowiek świadomy znaczenia każdego swojego gestu, ruchu i słowa. Powściągliwy, elegancki, stawiający ponad wszystko godność i spokój. Z jednej strony można to interpretować jako zasady wynikające z jego wykształcenia czy pozycji społecznej, z drugiej nie sposób patrzeć na to jak na zasadę rządzącą życiem wielu asymilujących się jednostek. Muszą być bardziej – jeśli mają mówić bez akcentu kojarzonego z ich grupą społeczną, to muszą mówić najpiękniejsza angielszczyzną, jeśli mają nosić garnitur to najlepiej skrojony, jeśli mają jeść to w sposób wyrafinowany, nie rzucą papierka na ulicę bo wiedzą, że nie wolno im nawet w najdrobniejszy sposób naruszyć reguł. I taki jest Mahershala przez cały film – kontrolujący samego siebie, wyważony, świadomy. I właśnie dlatego kiedy w końcu nagradza nas uśmiechem czy spontanicznością ma to taką wagę. Naprawdę cudownie zagrana rola.
Nie będę ukrywać – jak każdy widz lubię komfort i przyjemność. Lubię kiedy niedobrani bohaterowie zostają przyjaciółmi, lubię kiedy zamiast poddawać się przemocy odpowiadają na nią z godnością, lubię moralne zwycięstwa, lubię przesłanie że rasizm jest zły i głupi. Ale jednocześnie czuję że w tej historii był potencjał na opowieść nieco mniej podnoszącą na duchu, nieco bardziej przygnębiającą i zróżnicowaną. Pokazującą lepiej, że czasem nie ma dobrego wyjścia, i jedna życzliwa dusza aż tak wiele może nie zmieni. Choć chyba trudniej by się oglądało ten film. I trudniej byłoby wierzyć, że wystarczy, że będziemy dla siebie dobrzy a przeskoczymy dzielące nas różnice. Mógł z tego powstać film nieco bardziej gorzki, gdyby był o Donie Shirleyu ale jest bardziej o Tonym Lip. Trudno się dziwić, wszak to rodzina z jego strony ostatecznie zajęła się opowiedzeniem tej historii. Co też jest trochę symptomatyczne. Żebyśmy zobaczyli kawałek życiorysu niesamowitego czarnoskórego twórcy musi się tam pojawić biały przyjaciel. I to jest trochę puenta której nie koniecznie chcemy nadstawić ucha.
Jak może wiecie – mam pewne wątpliwości, czy Roma wygra w tym roku Oscary. Nie dlatego, że to słaby film, ale dlatego, że to oznaczałoby, że rok po roku wygrałby film meksykańskiego twórcy. A Oscary są amerykańskie. Po obejrzeniu nominowanych produkcji skłaniam się ku myśli, że jeśli Roma przegra przez swoje napisy, i wolną narrację, to najszybciej na pierwszym miejscu podium znajdzie się Green Book. Bo to taki film który chce się nagradzać i mówić – o zobaczcie wszyscy jaka ładna historia. Ile może nam dziś dać inspiracji. I do tego jest prawie prawdziwa. Co prawda w tym prawie trochę kryje się to co najciekawsze, ale być może nie należy oczekiwać zbyt wiele. Może to jest trochę hak narzekania bohatera filmu który bardzo chciałby grać Szopena, Liszta i klasyków ale nikt klasyków w jego wykonaniu nie chce słuchać. I tak jest z tą opowieścią. Która mogłaby być zupełnie inna. Ale tej innej opowieści raczej nikt nie chce.
Ps: Wrócę na chwilkę do tego o czym pisałam na FB kiedy w dyskusji o filmie pojawiła się uwaga że jest on oparty na faktach. Określenie że film jest oparty na faktach bardzo wiele wybacza twórcom. Zwykle oznacza to, że pewne ramy opowieści rzeczywiście miały miejsce i pokazane nam w filmie postacie są prawdziwe. Albo nazywają się jak prawdziwe. Jednak nie oznacza t, że mamy w filmie odwzorowanie rzeczywistości. Co więcej – nawet kiedy odwzorowujemy rzeczywistość to przecież pozwalając sobie na pewne filmowe czy narracyjne zabiegi – inaczej film trwał by tyle tygodni ile trwała podróż bohaterów. Stąd jak najbardziej filmy inspirowane prawdziwymi wydarzeniami są pełne fikcji, skrótów i przeinaczeń. I nie należy uznawać że nie mogłyby opowiedzieć swojej historii inaczej, bo każdą, nawet prawdziwą historię można opowiedzieć na bardzo wiele sposobów – wybierając te wątki które chcemy wyeksponować bardziej i te które chcemy pokazać w mniejszym stopniu. Więc to czy film jest bliższy czy dalszy faktom nie jest aż tak ważne w ocenie tego jak dana historia została opowiedziana (chyba, że ktoś czepiałby się np. punktu wyjściowego twierdząc że nie miał on zupełnie miejsca).