Prorocy nigdy nie mają łatwo. Nie chcą iść z posłannictwem, buntują, się boczą, są wypędzani, bici, ponoszą konsekwencje własnych proroctw, by potem patrzeć jak wszystko co mówili staje się prawdą. Bycie prorokiem to żadne wyróżnienie, to kara, obowiązek, koszmar, z którego nie sposób się obudzić. Francis Ford Coppola, w swoim „Megalopolis” chce być prorokiem. Nowy Rzym upadnie. Upadnie przez chciwość rządzących, ogłupienie ludu i brak wizji przyszłości. Upadnie, bo Rzym zawsze upada, to tylko kwestia czasu. Stoi więc stary Coppola na rynku i stuka swoim kosturem. Zastawił dom, wydał wszystkie oszczędności, zostały mu tylko szmaty na plecach. Ale przecież musi nam powiedzieć, że Rzym upadnie. Ale skoro jest prorokiem to los ma dla niego tylko jedną odpowiedź. Tłum zebrany wokół narzekający, że proroctwo może i prawdziwe, ale te efekty specjalnie to marniutkie.
Nie mam żalu do Coppoli, że postanowił przyjąć tą prorocze brzemię. Ostatecznie wszyscy prorocy mają w sobie jakiś egoistyczny pierwiastek. Ostatecznie, skoro czują, że wiedzą coś więcej od nas to muszą się tym pochwalić na publicznym forum. Nie o to nie mogę mieć pretensji, że Coppola poczuł tą proroczą iskrę. Czy mogę mieć pretensję o to, ile czasu zajęło mu kręcenie tego filmu, zbieranie pieniędzy, szukanie finansowania? Czy mogę się boczyć, że jego przepowiednia się zestarzała, a jego wizja upadku nowego Rzymu jest bez porównania mniej mrożąca krew w żyłach niż ostatni nowojorski wiec kandydata na prezydenta? Nie, to ostatecznie nie jego wina, że zjadła go wielka ryba biznesu filmowego, że przegapił moment, kiedy jego przepowiednia mogłaby mieć w sobie cokolwiek świeżego i niespodziewanego.
Nie mogę też powiedzieć, że Coppola się myli, że jego uważna lektura historii upadku Republiki prowadzi nas do jakichś błędnych wniosków. Przecież sami znamy te mechanizmy, wiemy, że imperia upadają. Może mniej gwałtowanie niż podpowiada kinematografia, może mniej liniowo niż sugerowałaby lektura podręczników do historii, ale ostatecznie – każdy Rzym upadł, świat przekształcił się w coś innego, barbarzyńcy osiedlili się po drugiej stronie każdego muru, a ludzie szukali miejsca na gruzach każdej cywilizacji, która miała już zakończyć dzieje. Przyczyny były różne, ale niewątpliwie, zawsze znaczenie miała buta rządzących, rozwarstwienie społeczne i ci którzy najlepiej kapitalizowali niezadowolenie ludu. Nie jest to więc opowieść pozbawiona sensu, pozbawiona tej najbardziej klasycznej ze wszystkich obserwacji.
Czy myli się Coppola widząc w architekturze najbardziej namacalny symbol ambicji i upadku kolejnych wielkich projektów ludzkości? Czy nie jest to najbardziej trwały, oczywisty i nie dający się zapomnieć element, który przypomina nam, ile razy wymyślaliśmy wspólnoty na nowo? Czy wchodząc do średniowiecznej katedry, stojąc na szycie szklanego wieżowca, czy nawet wchodząc na piąte piętro bloku (winda w remoncie) czujemy, że chodzimy wśród innych wizji cywilizacji i rzeczywistości, które pozostają z nami dłużej, niż ludzie, którzy je budowali i światy, w których żyli. Także i ten architektoniczny trop mnie nie odrzuca. Jak mamy sobie wyobrazić przyszłość, jeśli nie wyobrazimy sobie jej fizycznych ram. Nie będziemy czcić nowych bogów w starych świątyniach.
Nie obraża mnie, że Coppola wybiera nie język naturalny i współczesny, ale sięga po klasyków. „Megalopolis” to przecież niemal szekspirowski apokryf. Nie chodzi nawet o tak często przywoływaną szekspirowską frazę. Coppola próbuje zrobić przecież to samo co znamy z „Koriolana”, czy „Juliusza Cezara”. Opowiedzieć o swojej teraźniejszości, o sobie współczesnych, ale sięgając po postaci ze świata antycznego. To jest pod pewnymi względami podwójna meta narracja. Z jednej strony – próba przetworzenia historii Starożytnego Rzymu przez pryzmat współczesnych Stanów, z drugiej próba naśladowania tego jak Szekspir korzystał z klasyki by mówić o współczesności. To niemalże brzmi jak fan fiction do Juliusza Cezara, i to nawet nie tego wystawianego wieki temu w Londynie, ale tego który Orson Welles wystawiał w Nowym Jorku w 1937. Ten film wywodzi się z tej samej intuicji, z tego poczucia, że kiedy połączysz Swetoniusza, Szekspira i Wellesa to powiesz coś prawdziwego. Z resztą, czy Coppola się myli? Czy nie drży Rzym w posadach?
Chciałabym powiedzieć – Francis, dlaczego twój film jest taki głupi? Dlaczego ma montaż, który wygląda jakby wyszedł spod ręki studenta z pierwszego roku szkoły filmowej? Dlaczego jest tak niezamierzenie zabawny? Dlaczego tak pozbawiony ironii? Dlaczego każdy z twoich aktorów gra w zupełnie innej produkcji? Czy naprawdę to musi być takie kiczowate. Takie niespodziewanie brzydkie? Takie chaotyczne? Francis, tyś nam dał „Ojca Chrzestnego” film bez ani jednej zbędnej sceny, jak to możliwe, że dałeś nam film, w którym połowa scen wydaje się zbędna. Tak mogłabym powiedzieć. Ale potem patrzę na to jaką twarz ma upadek współczesnego Rzymu, jak wygląda faszyzm z ulic Nowego Jorku i… nie jestem w stanie powiedzieć słowa. Nie wiem czemu, ale przyszło nam żyć nie tylko w czasach, gdy faszyzm podnosi głowę, ale jest to głowa najgłupsza, najbardziej pozbawiona ironii, najbardziej niezamierzenie komiczna. Czy mogę się boczyć na słabe CGI miasta przyszłości, na egzaltację bohaterów, gdy rzeczywistość jest o tyle bardzo bezsensownym, brzydkim chaosem?
Jaki więc werdykt? Kciuk w górę czy w dół? Na ile gwiazdek należy wyliczyć mowę proroka, który nie zauważył, że dziś nikt nie słucha starców krzyczących na rynkach, bo wszyscy o końcu świata dowiadujemy się z powiadomień na telefonie. Powiedziałabym… nie wiem. Oto przecież koszmarek, film nieudany, egzaltowany, przegadany i nieskończony, urywany i rozgadany. Ale tam, siedząc na sali kinowej, ani przez moment nie poczułam, że ta porażka mnie obraża czy zniechęca. Wręcz przeciwnie, poczułam się w jakimś stopniu zaintrygowana. Zaintrygowana szczerością autorskiej intencji, tym, że Coppola nie próbuje co chwilę przekonać, że tak tylko żartował. Tym, że to porażka, ale jego własna, szczera, autorska, stworzona z własnej potrzeby a nie zapotrzebowania. Poza tym, lubię, gdy ktoś mi cytuje Szekspira, gdy chce bym zastanowiła się nad tym jak wyglądałby współczesny kult westalki. Lubię, gdy bohaterowie cytują Marka Aureliusza, lubię, gdy są egzaltowani na granicy komizmu. Pod wieloma względami Coppola mówi do mnie moim językiem – ma tylko tyle pewności siebie by nie udawać, że mu nie zależy. To jest film, w którym nie ma żadnej nonszalancji i przyznam – nie wolno się śmiać z takiej artystycznej szczerości.
To dobry czy nie dobry? Godny potępienia czy pogardy? Nie wiem. Wiem, że za jakiś czas będę oglądać ten film jeszcze raz. Z własnej woli. Zanurzę się we wszystkie jego dziwności, w kampowy przesyt, w niezamierzony komizm. Wiem, że będę się zastanawiać nad tymi scenami, których w filmie nie ma, wiem, że będę się sama ze sobą spierać, czy puenta, która widzi jakąś przyszłość, jest wynikiem negocjacji Coppoli z samym sobą, czy szczerą wiarą, że jest coś do zbudowania na ruinach. Nie każdy film, który ma w sobie to „coś” musi być dobry. Istnieje ten rodzaj porażki, który nie budzi złości, który nie odrzuca. Porażki, która świadczy o tym, że chce się czasem powiedzieć tyle rzeczy na raz, jest się tak blisko jakiejś prawdy o naturze człowieka i cywilizacji, że brakuje kartek w notatniku i kadrów w filmie. Ta prawda jest tak blisko i tak łatwo się wyślizgnie.
Nie, Francis Ford Coppola nie nakręcił dobrego filmu. Nie nakręcił arcydzieła. Nie nakręcił filmu, którego „nikt nie zrozumiał”. Nakręcił film zły i absolutnie wspaniały na swój sposób. Pomnik artystycznej pychy, przypomnienie o losie wszystkich proroków, którzy przychodzą z późno, na zbyt zatłoczony plac. I wiem, że raz na dwa lata będę do tego filmu wracać. I wcale bym się nie zdziwiła gdyby był taki dzień i rok, kiedy będzie to film dużo lepszy niż dziś, gdy nie potrzebujemy Coppoli by wiedzieć, że odpowiemy za grzechy i pychę rządzących. Gdy jednak ktoś przy was nazwie ten film najgorszym na świecie, to wiedzcie, że on taki nie jest. Najgorsze nie są filmy, w których artystyczna potrzeba wyrażenia siebie rozbija się o ramy wybranej formy. Nie są też najgorsze filmy, które mają w sobie jakąś nieporadność, czy sztuczność. Najgorsze są te filmy, w których o nic nie chodzi, w których nikt nie podejmuje żadnego ryzyka, w których nie ma ani krzty autorskiej intencji. To są filmy, które należy odsądzać od czci i wiary. Artystyczne porażki są zaś po prostu stałym i ważnym przypomnieniem, że każdy kto chce coś powiedzieć o świecie może zgubić się w słowach i obrazach.
Ps: Im dłużej myślę o filmie Coppoli tym bardziej jestem przekonana, że byłby lepszy, gdyby rolę pysznego architekta grał nie Adam Driver tylko Robert Pattinson. Mam poczucie, że ludzie dużo lepiej zrozumieliby wtedy tą postać, a sam Pattinson wniósłby odpowiedni poziom chaotycznej energii.