Są seriale, o których wiem, że je obejrzę zanim jeszcze pojawi się więcej informacji niż sama obsada. Tak było z produkcją „Rywale”, serialem dostępny w Polsce na Disney Plus, w którym pojawia się i David Tennant i Aidan Turner. To jest taka obsada, że zaznaczam sobie datę premiery produkcji w kalendarzu i podkreślam trzema kreskami. I choć nie spodziewałam się wiele po tej luźnej ekranizacji powieści Jilly Cooper to muszę wam przyznać – nie tylko się świetnie bawiłam, ale też była to produkcja dużo ciekawsza niż się spodziewałam.
Musimy jednak zacząć nie od serialu a od książki. Mam wrażenie, że Polskę niemal zupełnie ominęła moda na powieści Jilly Cooper, które w Wielkiej Brytanii były bestsellerami. Autorka pisała mniej więcej zawsze to samo – mężczyźni byli u niej przystojni, zamożni, niezwykle jurni i często konserwatywni. Kobiety, młode, delikatne, może trochę zadziorne, ale potrzebujące opieki. Byłby to książki nieznośne, gdyby nie poczucie humoru i fakt, że wcale nie było wtedy aż tak dużej konkurencji na rynku powieści, w których część scen czytało się z wypiekami na twarzy.
Choć autorka nie zdobyła w Polsce tak kultowego statusu jak w Wielkiej Brytanii lat osiemdziesiątych, to o dziwo – wcale nie jest mi obca. W latach dziewięćdziesiątych wychodziły w Polsce (chyba nakładem wydawnictwa Amber) jej cieniutkie książki o młodych dziewczynach, które znajdowały się zwykle w skomplikowanej romantycznej sytuacji. Schemat był zawsze taki sam – zaczynały z jednym facetem, który był dla nich niewłaściwie, bo potem odkryć, że ten gbur, ponurak, czy wredny utracjusz jest w istocie tym mężczyzną, którego pragną. Po drodze przeżywały zwykle trochę perturbacji, często dowcipnych albo nieco żenujących. Mając jakieś kilkanaście lat przeczytałam wszystkie te książki (kradną je mamie z półki) i absolutnie je uwielbiałam. Część z nich znałam niemal na pamięć. Jedyne czego zupełnie nie rozumiałam to licznych nawiązań do brytyjskiej popkultury lat osiemdziesiątych. Kolejne dekady mojego życia, to w sumie odkrywanie jakie aluzje i nazwiska przeleciały mi wtedy nad głową.
Piszę to wszystko by zwrócić uwagę, że powieści Cooper są bardzo mocno zakorzenione w czasach, w których powstały. Ich ekranizowanie w 2024 roku, wydaje się zadaniem tyle pociągającym co ryzykownym. Ostatecznie, dziś zupełnie czego innego wymagamy od relacji romantycznych, a fakt, że niemal w każdej książce Cooper ten ostateczny mężczyzna był starszy od swojej partnerki, która zwykle była dwudziestoletnim dziewczęciem – dziś nie gra tak dobrze jak kiedyś. Do tego to są powieści, gdzie każdy może uwieść każdego, a my też już jesteśmy mniej skłonni kibicować naszym niepozbawionym wad bohaterom, bo coraz bardziej rozsiada się w naszym sercu ten purytański chochlik.
Jaką strategię wybrali twórcy serialu „Rywale”? Mam wrażenie, że postanowili, że postawią na pewną niepisaną umowę z widzami. Umowę, że nie tylko opowiadamy sobie o latach osiemdziesiątych, ale też traktujemy całą narrację czy nawet same serial jakby był z lat osiemdziesiątych. Nieco poprawiamy pewne najbardziej kontrowersyjne elementy, ale poza tym – tak to sobie opowiedzieliśmy cztery dekady temu, tak to zdziałało, więc zapomnijmy na chwilę, że jest 2024, przypomnijmy sobie co wydawało się nam zupełnie normalne w 1987 roku (mnie to akurat umiarkowanie co wydawało się wtedy normalne, jak się ma rok wszystko jest nowe) i ruszmy na przygodę pełną pięknych mężczyzn, rywalizacji i seksu.
Nie każdy widz da się wciągnąć w tą konwencję, ale jeśli się na to zdecydujemy czeka nas serial przepyszny. Tytułowi rywale, to dwaj arystokraci, sąsiedzi z fikcyjnego brytyjskiego hrabstwa, w którym Cooper umieszczała fabuły swoich książek. Lord Tony Baddingham, to powszechnie szanowany w okolicy właściciel lokalnej stacji telewizyjnej. Człowiek, który doskonale wie jakie jest jego miejsce w społeczeństwie i czego się od niego wymaga. Jak to jednak zwykle bywa pod płaszczykiem dobrego wychowania i manier, kryje się furiat, ze skłonnością do przemocy, który nie jest w stanie znieść konkurencji. To tego Baddingham należy do tego znanego na całym świecie rodzaju hipokrytów, którzy sprzedają wszystkim rodzinne wartości jednocześnie omijając łóżko swojej żony szerokim łukiem. Jego konkurentem jest Rupert Campbell-Black. To najważniejsza z postaci stworzonych przez Jilly Cooper (w anglojęzycznej Wikipedii doczekał się nawet własnego hasła). Były mistrz olimpijski w skokach przez przeszkody, lokalny podrywacz, mężczyzna przystojny, libertyn, który żadnej nie przepuści. Co ciekawe sama autorka przyznała, że inspiracją był Andrew Parker – Bowles pierwszy mąż Camilli.
Rywalizacja pomiędzy tymi dwoma przedstawicielami brytyjskiej klasy wyższej, do których Margaret Thatcher dzwoni późnym wieczorem, rozgrywa się wokół licencji na prowadzenie lokalnej stacji telewizyjnej. Baddingham od lat ma tutaj niezachwianą dominację, zaś Campbell – Black, nie tylko go irytuje, ale zaczyna wchodzić mu w paradę. Do tego w miesiącach poprzedzających przedłużenie licencji, Baddingham z powodzeniem sprowadza do swojej telewizji nowe nazwiska. Declana O’Harę, który jest doskonałym dziennikarzem i z wielkim urokiem prowadzi wieczorny talk show, oraz Cameron Cook amerykańską producentkę, której doskonałe pomysły mają mu zapewnić najlepsze programy. Jak się szybko okazuje, kontrolowanie ambitnych osób w telewizji nie jest najłatwiejszym zadaniem.
Wszystko zaś dzieje się w świecie, który choć jest już teoretycznie nowoczesny, wciąż jedną nogą stoi w tradycjach, które bardziej przypominają oglądanie odcinków „Dowton Abbey”. Całe niewielkie środowisko, które poznajemy, jest zamożne, poluje, organizuje przyjęcia i nie przejmuje się czym zapłaci rachunki. W tym niewielkim towarzystwie wszyscy flirtują ze wszystkimi doskonale zdając sobie sprawę, że zasady konserwatywnego społeczeństwa są dla osób, które nie mają posiadłości, pieniędzy albo tytułów lordowskich chroniących ich przez kompromitacją. Cooper nie jest jednak Fellowsem, który pragnie nas przekonać, że to wszystko cnotliwa grupa dbająca o lokalną ekonomię. Wręcz przeciwnie, dość szybko orientujemy się, ze niewiele tu postaci naprawdę miłych i nawet tym bohaterom, którym kibicujemy musimy wiele wybaczyć.
No właśnie, to co w serialu wydaje mi się najciekawsze, to fakt, że właściwie wszyscy bohaterowie mają większe lub mniejsze wady charakteru. Możemy ich lubić, ale daleko im do postać, które nie budzą zastrzeżeń. To bohaterowie ambitni, porywczy, często egzocentryczni. Hipokryci, którzy są gotowi zarówno do aktów niezrozumiałego okrucieństwa, jak i do okazjonalnych wyrzutów sumienia i zachować całkiem szlachetnych. Ilekroć wydaje się nam, że już ich znamy potrafią nas zaskoczyć i to niekoniecznie na plus. W sumie większość z nich okazuje się dużo bardziej podła niż się początkowo wydaje. A wszystko to w kolorowym, pełnym hitów z lat osiemdziesiątych świecie, gdzie pali się w pomieszczeniach, sypia z żonami kolegów i umiarkowanie wierzy w równouprawnienie.
Pewnie byłaby to mieszanka nieznośna, gdyby nie obsada. Bo to jest serial, zagrany dużo lepiej niż zasługuje na to scenariusz. David Tennant jako lord Baddingham jest wcieleniem wszystkiego czego się nienawidzi w pewnych siebie przedstawicielach klasy wyższej. Dobrze ubrany, doskonale wychowany, pomijający każdym kto nie słucha jego poleceń. Tennant doskonale sprawdza się w tych momentach, w których widzimy jak spod spokojnego ojca rodziny i ostoi lokalnej społeczności wychodzi furiat i człowiek, który zupełnie nie panuje na swoimi emocjami. A jednocześnie spotykamy Baddinghama, gdy jego serce właśnie zmiękło i jest człowiekiem coraz bardziej poddającym się uczuciu. Ta mieszanka sprawia, że chce się go na ekranie i coraz więcej i jeszcze mniej. Aidan Turner z kolei gra w tym serialu ojca rodziny, pracoholika, człowieka, który tak zatracił się w swojej zawodowej karierze, że niemal nie zauważył, że jego żona już dawno wypisała się z małżeństwa. Grany przez niego Declan, to być może najbardziej trzymająca się zasad moralności postać w serialu, ale też człowiek głęboko zakorzeniony w latach osiemdziesiątych. Zwłaszcza gdy chodzi o to kto ma się prawo spotykać z jego córką. Przy czym, jeśli nie widziałam, że jakiejś sceny bardzo potrzebuję w kinematografii to ta w której Aidan Turner rzuca Davidem Tennantem o ścianę jest bardzo wysoko na mojej liście.
Świetna jest także obsada z drugiego planu. Katherine Parkinson, którą kojarzę głównie z IT Crowd, gra zahukaną autorkę gorących romansów, która przekonuje się, że być może jest ostatnią kobietą w hrabstwie wciąż wierną swojemu mężowi. Z kolei jej męża, przystojnego acz nierozgarniętego prezentera telewizyjnego gra Oliver Chris, którego absolutnie pokochałam za jego rolę w „Śnie nocy Letniej”. Wybitna jest Claire Rushbrook, jako żona lorda Bddinghama, doskonale zdająca sobie sprawę, ze wszystkich niecnych sprawek męża, ale będąca wobec niego niezwykle lojalna. W ogóle wątek tego małżeństwa, które jest bardziej przyjacielską spółką czy umową, bardzo dobrze tu wypadł. Dobrej obsady jest w serialu jeszcze więcej i to ona sprawia, że całość oglądałam z wielką przyjemnością.
Paradoksalnie jedynym aktorem, który niekoniecznie pasuje mi do roli jest Alex Hassel, jako Rupert Campbell-Black. Przy czym to nie jest to jakiś problem wynikający z tego, że aktor źle gra. Mój problem jest raczej taki, że zupełnie nie pasuje do moich wyobrażeń lokalnego króla uwodzenia i nie umiem się przestawić. Ale to chyba raczej kwestia osobistego gustu osoby oglądającej. Mam też wrażenie, że Hassel choć nie jest złym aktorem ma bez porównania mniej charyzmy niż chociażby Tennant, który zjada każdą scenę, w której się pojawi.
Czy „Rywale” to serial dla każdego? Nie podejrzewam, mam wrażenie, że to świadome zanurzenie się w lata osiemdziesiąte nie wszystkim przypadnie do gustu. Bo też, serial nie ukrywa, że były to czasy, zwłaszcza dla kobiet zupełnie inne. I co ciekawe, w tych momentach zupełnie zmienia ton i robi się tak poważny, że cała lekka zabawa wydaje się tylko przykrywką dla brudu, który leży pod spodem. Te zmiany tonu to coś na co chyba nie wszyscy widzowie będą przygotowani. Choć moim zdaniem akurat są dobre, bo przypominają, że jeśli już chcemy się bawić jakby było 1987 rok to nie możemy zapominać, że tej zabawy nie było dla wszystkich tyle samo. I że to były bardzo inne czasy. Z resztą, mimo że serial jest bardzo seksowny i paruje bohaterów na zasadzie „każdy z każdym” to wciąż jest to opowieść w dużym stopniu romantyczna. Ostatecznie – pod koniec niemal wszyscy są tam konserwatystami o miękkim sercu.
Natomiast muszę was lojalnie uprzedzić. Kiedy usiadłam do seansu, byłam przekonana, że te osiem dynamicznych odcinków, to wszystko i będę mogła sobie spokojnie wracać do nich bez zastanawiania się co dalej. Tymczasem niestety serial kończy się cliffhangerem. I choć wiele bym dała za sezon drugi to moje obawy czy na pewno do niego dojdzie każą mi przyjąć ten element jako minus. Poza tym jednak bawiłam się świetnie, ale żeby się w pełni zanurzyć w tej zabawie, należy nie tyle oglądać serial o 1987 roku, ale powtarzać sobie „są lata osiemdziesiąte”. Wtedy jest to przepyszna zabawa.