Wczoraj wieczorem oglądając transmisję „Carmen” z Berlińskiej Opery doszłam do wniosku, że to być może jedna z niewielu rzeczy, przy której nawet przez chwilę nie pomyślałam o korona wirusie. Jednocześnie – wiem, że sporo osób opery lubi, a ich nagrania często są dostępne za darmo w sieci. Dlatego postanowiłam podzielić się wam wpisem, w którym wymieniam dziesięć moich ulubionych Oper.
Zacznę od tego, że mam oczywiście też swoje ulubione wykonania operowe, ale zajdę sobie sprawę, że w tym momencie dotarcie do części z nich może być utrudnione. Dlatego, podaję jedynie opery bez wskazywania, które wykonanie jest moim prywatnym zdaniem najlepsze. No i żeby było jeszcze raz jasne – to są moje ulubione opery nie jedyne opery jakie uznaję za warte słuchania.
Don Giovanni – moja zdecydowana opera numer jeden. Były takie dwa lata mojego życia, kiedy nie słuchałam niemalże nic innego. Miałam wtedy kilkanaście lat i na tyle dobrze znałam moje trójpłytowe wydanie opery Mozarta, że do dziś pamiętam, która z moich ulubionych arii miała który numer. Trudno komuś polecać Don Giovanniego – operę, w której pierwsze akty brzmią trochę jak „The best of Mozart”. Od uwertury, która sama w sobie pewnie wystarczyłaby, że Mozart zapisał się w historii opery, po doskonałe arie, zwłaszcza kobiecych bohaterek, które, mają tu więcej charakteru niż można byłoby się spodziewać po opowieści o człowieku, który swoją wolność posunął tak daleko, że przyjdzie mu za to zapłacić. Uwielbiam Don Giovanniego, bo zaprzecza wizji, że libretto operowe to opowieść z natury bezsensowna, i można mu wszystko wybaczyć. Tu sens jest, jest też przesłanie i po ostatniej arii człowiek zostaje z głową pełną rozmyślań, ocen i pytań. Nie było jeszcze przedstawienia Don Giovanniego, którego nie zechciałabym obejrzeć do samego końca. Choć może się wydawać, że to opowieść o człowieku zupełnie amoralnym to jednak pod koniec, gdy nie chce wyrazić skruchy, dopada nas refleksja o odwadze, wolności i byciu wiernym sobie samemu. No doskonałe to jest i można o tej operze bardzo wiele mówić. Można jej też słuchać w kółko.
Carmen – to jest taka opera, przez którą moim zdaniem najłatwiej wejść do świata operowych dźwięków i opowieści. Historia prosta, ale ostatecznie – każda melodramatyczna historia jest prosta. Żołnierz zakochujący się w pięknej dziewczynie, która zakochuje się szybko, ale równie szybko traci zainteresowanie. W tle przemytnicy, matadorzy i zraniony honor. Carmen to opera tak znana, że w połowie człowiek ma wrażenie, jakby mu zrobiono przerwę na reklamę – bo zna muzykę bardziej ze spotów reklamowych niż z opery. Ale jeśli już znajdziemy naprawdę dobre wykonanie, i pozbędziemy się poczucia, że wszystko to kiedyś słyszeliśmy, nagle wszystko nabiera rumieńców. Romans na scenie, może być odpowiednio zagrany, a w Carmen jest nie tylko miłość czysta i niewinna, ale też sporo seksu i uwodzenia. Wszystko zaś od samego początku zmierza do katastrofy, ale jakoś podobnie jak główny bohater dajemy się uwieść. Pod sam koniec można zaś porozmawiać o tym jak zmieniają się czasy i jak bardzo staje się to opera o mężczyznach, którzy są pewni, że raz obdarzeni uczuciem powinni być kochani zawsze i jak szybko potrafią się zemścić na kobiecie za to, że miała czelność kochać innego. To jest zresztą w operach piękne, że można je czytać na nowo i na nowo nie zmieniając w librettach ani słowa.
Rigoletto – jedna z pierwszych oper jaką słyszałam w życiu, chyba jedyna (poza Don Giovannim) którą widziałam w kinie więcej niż raz. Ponownie opera się wizji opery jako opowieści, w której nic nie ma sensu. Tu dostajemy opowieść o nierówności władzy, o tym co się ceni i kim się pogardza. Ba! Verdi znalazł też miejsce na odrobinę humoru, co pewnie wciąż dziwi ludzi, którym wydaje się, że w operze nie ma nic zabawnego. Ponownie to opera, której część arii wszyscy znają – głównie z reklam. Tyle że usłyszenie ich w odpowiednim kontekście sztuki, potrafi nawet najbardziej znanej melodii nadać zupełnie inny ton i dźwięk. Zazdroszczę wszystkim, którzy opery jeszcze nie widzieli, bo podejrzewam, że to jak toczy się jej akcja może być dla zupełnie nowego widza zaskakująca i porażająca. Bo jednak jest to opera z lekkim plot twistem.
Rycerskość wieśniacza – nie jest to może najlepsza opera na świecie, ale ja osobiście ją uwielbiam. Cała historia jest prosta niesłychanie – jesteśmy na Sycylii, gdzie nie ma spraw prostych. Główny bohater wdaje się w romans z mężatką, jego była dziewczyna jest w ciąży, a do tego dochodzi jeszcze matka, która próbuje uchronić swojego syna przed jego złymi wyborami życiowymi. Sama opera jest krótka – jednoaktowa (dlatego zwykle pojawia się w duecie z „Pajacami”) ale jest w niej mnóstwo cudownej muzyki. Uwielbiam całość za mnóstwo pięknych melodii i łatwo wpadających w ucho arii. Widziałam kiedyś tą operę w wykonaniu koncertowym i świetne jest w niej to, że właściwie nie za wiele w niej potrzeba, żeby zadziałała. Do tego moim zdaniem ta opera ma najładniejsze intermezzo ze wszystkich oper. Można go słuchać w kółko. Nie jest to opera jakoś wybitnie mądra pod względem przesłania, ale dobra muzyka i tragiczne koleje serca zawsze idą ze sobą w udanej parze.
Czarodziejski Flet – ponownie Mozart – musicie mi wybaczyć, ale prawda jest taka, że właściwie wszystko co napisał Mozart mi się podoba i to tylko kwestia tego co podoba mi się bardziej. Czarodziejski Flet często jest operą, którą poleca się pokazać dzieciom, bo sporo tam elementów magicznych. Osobiście uważam, że widz dorosły nie tylko wyniesie z opery równie dużą przyjemność, ale może sobie potem poczytać o masońskim odczytaniu libretta co zawsze przynosi dużo radości. Poza tym to jest opera, w której wszystko się dobrze kończy co ma swoje plusy – miło choć raz zobaczyć, że pod koniec nikt nie wypluwa płuc czy nie ginie od ran kłutych. Reszta jest zaś zestawem utworów znanych, kochanych, łatwo wpadających w ucho, bo jeśli ktoś ma mieć mgliste pojęcie o operze to pewnie gdzieś tam krąży mu po głowie aria Królowej Nocy. W Czarodziejskim Flecie najbardziej lubię to, że wielu po tą historię sięgało by ją reinterpretować i wychodziły z tego rzeczy cudowne. Ja sama po raz pierwszy obejrzałam operę w filmowej wersji Bergmana i do dziś wolę niektóre arie śpiewane po szwedzku.
Holender Tułacz – wiecie, jak to jest, kiedy człowiek przez lata uważa, że nie przepada za Wagnerem a potem okazuje się, że jednak być może niekoniecznie? Holender Tułacz to historia romantyczna z elementami paranormalnymi, choć nie ukrywajmy – niezależnie od tego, ile widmowych statków by się do opery nie włożyło, to motyw przewodni zwykle pozostaje bez zmian – ktoś kogoś kocha, ktoś nie odwzajemnia uczucia, ktoś uznaje, że ze związku nici, ktoś rzuca się w morskie fale. Wiecie taki operowy standard. A jednak to nie przeszkadza, bo jest w muzyce Wagnera coś poruszającego i nadającego wszystkim wydarzeniom większej wagi. To nie jest ani największa, ani najsławniejsza opera kompozytora, ale dla mnie ma idealne tempo, rytm i nastrój. No i nie jest tak potwornie długa jak niekiedy Wagnerowi się zdarzało. Być może jesteście trochę jak ja – że Wagner wam pasuje, ale w wersji nieco bardziej „light”. I ja nawet wiem, że inne opery kompozytora są lepsze, ale np. nigdy nie byłam w stanie poczuć jakichś większych emocji na „Tristanie i Izoldzie” być może dlatego, że pod koniec mam już szczerą ochotę by wszyscy poumierali.
Eugeniusz Oniegin – w sumie mogłabym tu skończyć, bo jakże można nie kochać opery Czajkowskiego na podstawie poematu Puszkina. Jest tu tak rosyjsko, że bardziej się nie da. Aby wystawić Eugeniusza Oniegina trzeba mieć trójkę dobrych śpiewaków, sztuczne brzozy, ludzi, którzy zatańczą pod koniec poloneza i dużo melancholii. Może dlatego oglądanie tej opery w Warszawskiej opery było tak cudownym przeżyciem (a może dlatego że w głównej roli śpiewał Kwiecień). W każdym razie uwielbiam tą operę od początku do końca. Co ciekawe, niekoniecznie bardzo lubię poemat Puszkina. Przyznam szczerze, że przeczytałam go raz i uznałam za strasznie pretensjonalny. Być może powinna wrócić do tego tekstu, bo trochę jestem starsza, ale może jednak romantyczni poeci wchodzą lepiej jak się do nich doda trochę Czajkowskiego.
Wesele Figara – możemy przyjąć, że lubię Mozarta. Wesele Figara to opera, w której jest wszystko co powinno być w odpowiedniej operze komicznej. Przebieranki. Spiski. Zdrady. Długi. Procesy. Zaginione dzieci. Zaloty. Rozczarowania. Kobiety udające mężczyzn. Kobiety udające inne kobiety. Mężczyźni udający innych mężczyzn. Wszystko jest dość szalone, i jeśli nie przeczytacie wcześniej libretta to szybko można stracić rozeznanie kto właściwie przeciw komu spiskuje. Albo nie będzie to miało żadnego znaczenia, bo muzyka jest tak niesamowicie piękna, że będziecie chcieli tylko siedzieć i słuchać, zastanawiając się jak to jest możliwe, żeby tyle osób śpiewało na raz i każdy swoje, ale całość stanowiła taką niesamowitą harmonię.
Faust – może to się wydawać dziwne, ale to właśnie ta opera była moim pierwszym spotkaniem z historią Fausta. Tak moi drodzy najpierw wszystko poznałam przez operę a dopiero potem Goethe. A właściwie jakbym miała się przyznać – potem przyszedł Bugakow a dopiero potem Goethe (serio nie zrozumiałam na początku połowy nawiązań w „Mistrzu i Małgorzacie” – ale na szczęście miałam wydanie Ossolineum i wszystko mi wyjaśnili w przypisach). W każdym razie pamiętam, że kiedy pierwszy raz oglądałam operę byłam niesamowicie poruszona losem Małgorzaty. Ale jeszcze bardziej byłam poruszona niesamowitą muzyką, zwłaszcza fragmentami z chórem. Jednak tym co najbardziej lubię w tej operze jest fakt, że śpiewa się ją po francusku. Uwielbiam opery po francusku. Wiem, że sporo osób uważa, że dobra opera jest po włosku, ale moim zdaniem najładniejsze języki do śpiewu operowego to francuski i rosyjski (natomiast nigdy nie zrozumiałam śpiewania oper po angielsku – angielski w śpiewie operowym brzmi dla mnie jak gorszy niemiecki).
Dziewczyna ze złotego zachodu – moja najnowsza miłość, wynik wycieczki na pokaz Met Live. O tej operze Pucciniego wiedziałam od dzieciństwa, kiedy tata próbował mi pokazać, że nie wszystkie opery dzieją się dawno i we Włoszech. Plus był to cykl uświadamiania mi, że opery mogą być właściwie o wszystkim (pamiętam, że właśnie wtedy tata opowiedział mi o istnieniu opery Nixon w Chinach). Przez wiele lat nie miałam pojęcia jak ten utwór brzmi choć dość dobrze pamiętałam, jak bawiło mnie streszczenie fabuły które przeczytałam w przewodniku operowym. Plus minus dostajemy klasyczną opowieść o skomplikowanej miłości, ale tym razem w dekoracjach Dzikiego Zachodu. Są bandyci i kowboje, i małe miasteczko. Nawet są sceny w lokalnym salonie. Przyznam szczerze, że oglądnie kowbojów, który po włosku śpiewają o miłości może bawić, ale ta zmiana dekoracji całkiem nieźle działa. Całość nie jest jakimś the best of Puccini, ale ja przez lata się zupełnie Puccinim w takim najbardziej znanym wydaniu znudziłam. A Dziewczyna ze złotego zachodu ma dla mnie jakąś taką lekkość i jeszcze – powiew nowości.
Jeśli rozbudziłam w was chęć posłuchania jakiejś opery to przypominam, że bardzo dużo nagrań jest zupełnie za darmo (albo z niewielką opłatą) w Internecie. Macie OperaVision, Nagrania operowe oferuje też europejska telewizja Arte, VOD ma Teatr Wielki, płatny serwis on demand ma Met Opera, Medici TV (ok. 10 euro za miesiąc w subskrypcji). Mnóstwo też znajdziecie na YT. Ja polecam wam chociażby kanał EuroArts gdzie znajdziecie pełne przedstawienia operowe z całej Europy. Ogólnie dostęp do oper – legalnie i za darmo nie jest aż tak trudny – więc jeśli was zachęciłam to nie powinniście mieć z tym problemu. A ja muszę w końcu przestać pisać ten wpis bo od jego rozpoczęcia obejrzałam już w całości dwie opery bo nie byłam w stanie ich wyłączyć skoro je włączyłam. To chyba lekkie uzależnienie.
PS: Oczywiście jestem ciekawa jakie są wasze ulubione opery J Jestem pewna że poznam jakieś nowe.