Czego potrzeba do wielkiego teatru? Niewiele. Czasem wystarczy krzesło, marynarka, aktor i tekst. Sęk w tym, że nie może to być pierwszy lepszy aktor, pierwszy lepszy tekst i tylko marynarka może być trochę pognieciona. Jeśli jednak doskonałego aktora wyposażymy w niepokojąco aktualny tekst, wtedy moi drodzy dostajemy coś tak fenomenalnego jak Msza za miasto Arras. Skromny monodram który wczoraj transmitowała TVP Kultura.
AUtorem fotografii wykorzystanych we wpisie jest Krzysztof Bieliński
W przypadku spektaklu chyba pierwszy raz w swoim życiu miałam okazję ocenić jak to co człowiek widzi i czuje w teatrze ma się do późniejszej internetowej czy telewizyjnej transmisji. Niestety – widać tu jak na dłoni, że w sposobie przeżywania sztuki niestety transmisja działa na niekorzyść. Oczywiście – tekst i doskonałe aktorstwo nadal się bronią. Ale brakuje pewnych uczuć które towarzyszą oglądaniu sztuki na żywo. Przede wszystkim pusta scena i bardzo specyficznie usadzona widownia (dookoła aktora) oraz czarne tło sprawiają, że siedząca na niewielkiej teatralnej sali osoba czuje się niesłychanie blisko sztuki i opisywanych w niej wydarzeń. Nie sposób odwrócić wzroku od aktora, on sam koncentruje na sobie całą uwagę. Nie ma zbliżenia, czwarta ściana (w teatrze bardzo się nią czuło) wcale nie chroni przed poczuciem, że oto jesteśmy w sytuacji bardzo intymnej. W pewnym momencie włącza się nawet dość nieprzyjemne dla widza poczucie, że nie jest w stanie patrzeć i dostrzec niczego innego tylko oświetlonego aktora na scenie. To uczucie sprawia, że na te półtorej godziny człowiek czuje się jak w transie. Nic innego nie widzi, nie słyszy, nie czuje – tylko to co dzieje się na scenie. Wyjście z tego świata jest trudne, nieprzyjemne i jeszcze długo pozostawia widza w swoistym poczuciu nierzeczywistości. Pod tym względem transmisja choć daje luksus zbliżenia, nie hipnotyzuje tak bardzo, pozwala na pewien dystans. Nie znaczy to, że nie robi wrażenia – oczywiście że robi, o czym dalej. Jednak rzeczywiście są to dwa raczej nieporównywalne uczucia.
Msza za miasto Arras w formie monodramu to wydestylowana powieść Andrzeja Szczypiorskiego pod tym samym tytułem. To jedna z tych sztuk która, mimo że powstała na podstawie dzieła zrodzonego w bardzo konkretnych warunkach politycznych (data 1968 winna mówić tu wszystko. Książka wyszła niewiele później bo w 1971) z czasem stała się bez porównania bardziej uniwersalna. Oczywiście wciąż bez trudu można odczytać te pierwsze historyczne tropy – więcej – znajomość tego kontekstu na pewno pozwala odpowiedzieć na pytanie co stoi za pewnymi zdaniami, symbolami, postawami. Trochę jak w przypadku Czarownic z Salem które bez trudu oczytamy nie znając kontekstu historycznego a jednak kiedy wiemy, że to komentarz do Maccartyzmu to pewne tropy stają się jasne. Choć od razu trzeba zaznaczyć, że aluzje Szczypiorskiego są bez porównania bardziej subtelne i wieloznaczne. O tym kontekście historycznym trudno jednak zapomnieć, zwłaszcza że monodram zaczyna się przecież od historii pogromu, by śledzić dalej mechanizmy społeczne stojące za tworzeniem się tak dobrze znanych zachowań tłumu. Ale – jak to w przypadkach naprawdę doskonałych tekstów bywa – wszyscy mają dziwne wrażenie, że to tekst będący aktualnym komentarzem. Zarówno politycznym jak i społecznym.
No właśnie, to siła naprawdę doskonałego monodramu, czy jakiejkolwiek innej sztuki, że dotyka zjawisk nad którymi zawsze warto się pochylić. Wśród wielu oglądających wczorajszą transmisję widzów pojawiły się głosy, że to sztuka – ze względu na obecne warunki polityczne przerażająco aktualna. Tylko, że choć rzecz jasna dziś niektóre zdania brzmią bardziej aktualnie niż ponad miesiąc temu (kiedy widziałam sztukę w teatrze) czy w maju kiedy miała premierę, to jej aktualność jest nieprzemijająca. Przerażenie jaki powinien w nas budzić głód poszukiwania sprawiedliwości, siła jaką daje podzielenie się władzą z tymi którzy boją się własnego głosu, przestroga przed jednomyślnością czy w końcu pytanie dotyczące wiary i jej znaczenia dla człowieka – to kwestie, które zawsze będą ważne, bo ludzie zawsze będą poddawać się podobnym mechanizmom. Historia Jana – świadka wydarzeń w Arras i dobrych ludzi z miasta Arras zawsze jest aktualna bo zawsze jest w niej przestroga przede wszystkim przed ludzką naturą. Niezależnie od tego czy objawiającą się w procesach w średniowiecznym mieście, czy w 1968 roku czy współcześnie. Zresztą chyba właśnie ta ponadczasowość tematu jest jednym z powodów dla których widzowi włos się nieco jeży na głowie, bo przecież wciąż wielu z nas trwa w zwodniczym przekonaniu, że natura ludzka jest zmienna a historia czegoś nas uczy. Tymczasem uczy nas niewiele, a my sami jesteśmy przerażająco niezmienni. Stąd potrzeba ciągłego powtarzania historii miasta Arras – choć nie oszukujmy się – bardziej jako diagnozy niż nauki. Bo niestety nie ci wysłuchają historii, którzy potem staną się jej najbardziej aktywnymi uczestnikami. Ale tak jest zawsze. Przykre jest tylko mieć tego świadomość.
A jednak nie da się uniknąć refleksji, że zwłaszcza współcześnie pytania, które padają w sztuce dotykają nas bardziej osobiście. Nie chodzi jedynie o siłę jaką przywódcy mają nad ludem – do którego jako uważnym słuchaczom łatwo się nam zdystansować. Czy moc jaką dają słowa w kształtowaniu rzeczywistości – co tak pięknie mogliśmy widzieć w ten weekend kiedy dwie manifestacje przeszły przez dwa różne kraje idąc po tych samych chodnikach. Równie ważne są zawarte w tekście refleksje nad samą wiarą, tym co daje ludziom i jak często prowadzi nas na manowce. Kiedy w końcu biskup Utrechtu w swojej cudownej końcowej mowie – po tym jak uniewinnił wszystkich i uczynił niebyłymi wszystkie straszne rzeczy jakich my i Ja byliśmy świadkami – broni swoistej obojętności na sprawy wiary. Udowadniając że jeśli nie jesteśmy obojętni wobec świata, jedyne co nam zostaje to zagłuszanie tej świadomości, że kiedyś przyjdzie się nam ze światem pożegnać (przed czym żadna wiara nas nie uratuje) to wtedy budzi się w nas coś osobistego. Widzicie to jest ten moment kiedy człowiek spotyka się z czymś o czym wie, że jest prawdziwe. W całej swojej brutalności stwierdzenia rzucane przez biskupa są prawdą. Ale właśnie dlatego budzą poczucie buntu – nie tylko u bohatera, u widza też. A przecież nie chodzi o bycie wierzącym czy nie. Chodzi o sam sens wszystkiego co się robi. O znalezienie jakiegoś zaczepienia w tym nienajlepszym ze światów. To problem podstawowy. Problem z którym mierzymy się rzadko – spychając go na dalszy plan. Stąd też – choć sztuka oferuje nam puentę, to wciąż zostajemy po prostu postawieni w obliczu pewnych faktów, które poukładać musimy sami.
Jednocześnie monodram został przygotowany tak, że nie sposób nie dostrzec niesamowitej precyzji języka z jaką Jan snuje opowieść. Tu nie ma miejsca na żadne skróty, słowa zbędne, ozdobniki. To historia opowiedziana dokładnie, precyzyjnie, od pierwszego do ostatniego słowa. Ponieważ sztuka mówi między innymi o tym jak wielkie znaczenie ma w kształtowaniu rzeczywistości i ludzkich postaw język, nie ma tu miejsca na niedbałość. Zgodnie z tym co słyszymy świat powstaje dzięki temu jak zostaje nazwany. Opisany, powoli, bez pośpiechu. Bez wielkich emocji, bo choć widzimy na scenie emocje, to nikt się tu nie wije, nie skręca, raz podniesie głos, dwa razy klaśnie. Wszystko co musimy wiedzieć jest w słowach. Im bardziej historia opowiadana przez Jana opiera się na precyzyjnym opisaniu zdarzeń, tym większą grozę budzi. I ponownie – tym bliższa się nam wydaje. Oczywiście pewna struktura języka i wypowiedzi nawiązuje do historii relacjonowanych osobom trzecim, kiedy mówca chce wywołać na nich odpowiednie wrażenie, zachować dystans, czy uczynić opowieść bardziej dostojną. Jednocześnie nie brakuje momentów barwnych niemal poetyckich. Ale przede wszystkim chodzi o skupienie uwagi słuchacza. Sam akt opowiadania jest aktem tworzenia świata. Zaś ów świat ma być dokładnie taki jaki sobie opowiadający zaplanował.
Jak pisałam do wybitnej sztuki potrzebny jest tekst i aktor. Co do wartości książki Szczypiorskiego i monodramu nie ma wątpliwości. Jedyne co zastanawia to dlaczego powieści tak ważnej – zwłaszcza dla młodych ludzi, nie wciągnęliśmy na listę lektur. To dokładnie ta historia którą przynajmniej w mojej opinii ludzie powinni poznać zanim dostaną prawo głosu i zanim zostaną jako dorośli obywatele rzuceni w świat społeczny. Jasne nie jest to jedyna książka opisująca te mechanizmy, ale z racji polskiego kontekstu jej powstania warto byłoby ją przypominać. Zwłaszcza, że jest to rzecz naprawdę fenomenalna. Jednak można sobie wyobrazić, że ten tekst wcale by tak nie zagrał. I tu wchodzi Janusz Gajos jako aktor, reżyser (spektaklu telewizyjnego bo nie teatralnego) i właściwie jedyna osoba w sztuce. No właśnie, coś czego teatr nigdy nie odda filmowi to umiejętność zamienienia jednego małego skrawka sceny z jednym aktorem, w Arras rozświetlone łuną od płonących stosów. Kino potrzebuje dosłowności, obrazu, ruchu, akcji. W teatrze czasem wystarczy odpowiednio wypowiedziane słowo.
I słowo to wybitnie wypowiada Janusz Gajos. Aktor, któremu spokojnie mógł być pisany ten sam los co setkom młodych aktorów na zawsze przypisanych do jednej roli. A jednak w tym przypadku zaszło to rzadkie – jedno na tysiąc zjawisko – z aktora który miał być na zawsze Jankiem wyrósł jeden z najwybitniejszych twórców polskiej sceny. Ma dokładnie to czego od wybitnego aktora wymagamy. Taki poziom talentu i charyzmy, że kiedy mówi nie można przestać słuchać. A kiedy przekonuje nas, że jest Janem – człowiekiem ewidentnie młodym, mieszkającym w trudnych czasach w mieście Arras, ani przez chwilę nie będziecie tego kwestionować. Bo na scenie nie ma Janusza Gajosa, jest Jan. Ten Jan jest mieszkańcem średniowiecznego Arras choć przecież nie sugeruje tego nawet strój czy charakteryzacja. Ale nie tylko – w jednej z ostatnich scen zwierz zdał sobie sprawę, że ten wykładający mu swoją życiową filozofię, gruby i wściekły biskup Utrechtu jeszcze kilkanaście sekund wcześniej był Janem. A jeszcze pół godziny wcześniej był Albertem. Kiedy wychodzi się z teatru można przysiąc że w pewnym momencie było ich na scenie dwóch czy trzech. A przecież Gajos obywa się bez dramatycznych gestów, nagłych zmian tonu głosu, dziwnych min czy tanich sztuczek. Gestykuluje tak jak człowiek, który pragnie gestem doprecyzować to czego nie są w stanie oddać słowa. Ale kiedy ucisza zgromadzonych na zebraniu rady mieszkańców miasta to niemal słychać rozgardiasz. Jak to możliwe? Chciałoby się powiedzieć – gra wyobraźni. Nie mniej to trochę za proste stwierdzenie. Raczej – ta trochę ginąca wśród nie tylko aktorów ale i reżyserów wiara w słowo. Ludzie potrafią niesamowicie dużo zobaczyć jeśli im się tylko o tym opowie, jednak co raz częściej o tym zapominamy.
Na czym polega geniusz sztuki Gajosa? Na tym, że jako aktor nie stara się zrobić nic ponad przekazanie nam historii. To nie tyle spektakl co opowieść. Marynarka wyląduje na oparciu krzesła, jako niewielka zmiana, coś co nadaje rytm opowieści. Krzesło, pojawia się bo czasem opowiadający mógł przysiąść, stanąć za nim niczym na podeście w sądzie gdzie przedstawia się zeznanie świadka. Gajos jest fenomenalnym aktorem więc umie opowiedzieć historie. Co więcej umie przekonać widza, że chce tej historii wysłuchać. Ale właśnie, Gajos tej historii nie gra, tylko ją opowiada. To subtelna różnica. Na scenie pojawia się kilka osób i każda z nich mówi innym głosem, ale nie ma tu ozdobników, fizycznej zmiany wysokości głosu. Czasem przesunie się akcent, nieco pochyli się sylwetka, czy wyprostuje. Drobne gesty które poczyni każdy opowiadający byśmy lepiej zobaczyli to co się zdarzyło. Ale nie ma w tym ani przesady ani takiej czystej gry. Żadnej sztuczki. Jest opowieść o ludziach, opowiadana przez człowieka. Dlatego też cała historia do nas trafia. Jak trafia każda ciekawa i opowiedziana bezpośrednio nam historia. Gdyby pojawił się kostium, jakiś bardziej wyrazisty rekwizyt, pojawiłaby się bariera dystans. A tu spokojnie wchodzi – niemal z ulicy Gajos/Jan i nam to wszystko opowiada. A potem wychodzi. Co oczywiście budzi jeszcze większe poczucie przerażenia. Przyszedł, opowiedział i wyszedł a człowiek nie może dojść do siebie.
Pomysł by pokazać widzom telewizyjnym i internetowym akurat ten monodram uważam osobiście za niesłychanie trafiony pomysł. Z jednej strony – to doskonały sposób na to by pokazać ludziom – którzy z różnych powodów zapewne do teatru nie trafią – dlaczego zdecydowanie warto zainwestować raz na jakiś czas w teatralne bilety. Wybór monodramu – formy właściwie niepraktykowanej w kinie (tzn. praktykowanej dość rzadko ) wydaje się niesłychanie trafny i pokazuje – chyba w najlepszy sposób – jakie są możliwości teatru. Jednocześnie sama sztuka – jest po prostu fenomenalna. Ze względu na aktorstwo, tekst i nieustającą aktualność. Zapewne wiele osób które krytykują poziom polskich teatrów może być zaskoczona tym, że na warszawskich deskach wystawia się coś tak znakomitego. A też warto dodać, że nikomu nie zaszkodzi spotkanie z tym właśnie tekstem. Zwłaszcza, że można od razu uznać, że każdy moment refleksji nad mieszkańcami dobrego miasta Arras to moment, który trudno uznać za stracony. Zwłaszcza, kiedy się w Arras mieszka. Czasem mniej, czasem bardziej.
Ps: Jeśli przegapiliście transmisję na żywo TVP Kultura informowało, że będą powtórki więc warto rzucić okiem na program telewizyjny.