Zwierz przyzna szczerze i bez bicia. Nie wie co sądzić o najnowszym specjalnym odcinku Sherlocka. Teoretycznie wypadałoby mieć jasno sprecyzowaną opinię, zdanie którego jest się absolutnie pewnym ale niestety zwierz ma mnóstwo mieszanych uczuć i refleksji wewnętrznie sprzecznych. Jest w nim jednocześnie entuzjazm i podziw dla niektórych scen i rozczarowanie niektórymi rozwiązaniami. Dlatego postanowił raczej w miejsce recenzji podzielić się uwagami (spoilery)
Zwierz pragnie zaznaczyć, że nie ma jednoznacznej opinii. Nawet jeśli jest krytyczny to w sumie rozumie tych którym się podobało
Dawno temu w wiktoriańskim Londynie – zwierz powie wam, że sama koncepcja rozegrania Sherlocka w czasach w których powinien się dziać, niesłychanie się zwierzowi podoba. Sherlock XIX wieczny w wykonaniu Moffata i Gatissa to właściwie Sherlock współczesny przeniesiony w czasie i umieszczony w realiach które najbardziej przypominają te znane z serialu Grenady z oczywistym ukłonem w kierunku kochanego przez twórców Prywatnego Życia Sherlocka Holmesa i słynnej serii filmów z lat 40. Nie jest to więc odcinek XIX wieczny ale współczesny odcinek alternatywny. To dość skomplikowana koncepcja na papierze ale kiedy siedzi się na sali kinowej czy przed telewizorem to pomysł ów wydaje się dość prosty i całkiem satysfakcjonujący. Stąd też właściwie odcinek działa najlepiej kiedy widzimy znane nam z serialu sceny odtworzone we „właściwym czasie” i możemy się uśmiechnąć do siebie porównując jak wyglądają te same sceny w różnych kostiumach – współczesnym i XIX wiecznym.
Ilość nawiązań w serialu jest imponująca, zarówno do opowiadań, innych produkcji, fanowskich teorii. Taka bombonierka
Pod tym względem odcinek jest przeznaczony zdecydowanie dla wielbicieli serialu – stanowi swoiste spełnienie marzeń o tym co by było gdyby tak napisane i zagrane postacie osadzić we właściwych realiach. Dodatkowo przyjemnie jest spojrzeć na to jak zachowanie i funkcje bohaterów są przepisane na wiek XIX. Najlepiej chyba sprawdza się tu Watson, który choć tak do siebie podobny jest jednak w tym XIX wieku nieco innym człowiekiem. Jego funkcja jako pisarza (często z resztą podkreślana) jego zachowanie wobec żony, nawet sposób w jaki chodzi (pamiętajmy że Martin Freeman ma osobny styl chodzenia dla każdej postaci, epoki i stanu psychicznego). Nawet te same zdania wypowiedziane w innym kontekście mogą brzmieć zupełnie inaczej jak np. skargi pani Hudson czy sposób uciszania Andersona, sprzeczki pomiędzy Watsonem a Mary. Te drobne różnice, których wyłapywanie daje widzowi mnóstwo satysfakcji. Do tego ów wiek XIX odtworzony jest na ekranie w sposób absolutnie przepysznie cudowny, tak jak to tylko BBC potrafi, kiedy już w końcu wyciągnie z tej swojej jednej garderoby odpowiednie ciuchy, doda odpowiednie światło i nagle nie umiemy sobie przypomnieć jak wyglądał Sherlock bez tej fajki, szlafroka czy przylizanych włosów. Nawet efekty specjalne ogląda się inaczej gdy bohaterowie wychodzą z pokoju na środek XIX wiecznej ulicy, gdzie jest wszystko jak trzeba, konie, dorożki i śnieg prószy jak zawsze w wiktoriańskim Londynie. Nie da się też ukryć, że ów specyficzny sposób filmowania Sherlocka – który zawsze szuka piękna pojedynczego kadru, symbolicznego ujęcia, idealnego profilu – doskonale działa w tej XIX wiecznej oprawie. A jednocześnie nie porzucają twórcy zabiegów, które charakteryzowały odcinki nowe – nietypowego ustawienia kamery, ciekawych przejść pomiędzy scenami, zabawy z efektami specjalnymi. To są klasyczne dekoracje ale w sposobie prowadzenia narracji nie ma nic klasycznego.
Intryga kryminalna jest rzecz jasna czymś zupełnie innym niż się wydaje
Zupełnie nie dawno w głowie Sherlocka – największy problem jaki zwierz ma to fakt, że ta wspomniana wcześniej zabawa, zostaje nieco zbyt szybko zepsuta. Zwierz miał wrażenie, ze Moffat (zwierz cały czas miał wrażenie, że budzące jego największe wątpliwości elementy wyszły spod ręki tego scenarzysty. Głównie dlatego, że miały posmak ostatnich sezonów Doktora) wymyślił doskonały w swoim mniemaniu sposób na to by mieć ciastko i zjeść ciastko (wsadzić XIX wieczny odcinek do współcześnie rozgrywanego serialu) ale nie umiał go odpowiednio przyrządzić. Odcinek sen, odcinek halucynacja czy odcinek w Mind Palace (którego zwierz ma zupełnie dość i uważa że jest to motyw zdecydowanie nadużywany), to zabieg klasyczny, który wszyscy znamy. Nie ma w nim nic z założenia złego. Wręcz przeciwnie – od zawsze pozwalał on scenarzystom uwolnić się od krępujących reguł świata przedstawionego. To tam całują się zawsze wszystkie te pary z seriali z motywem, zejdą się nie zejdą i tam można się pośmiać z poważnych bohaterów. Problem w tym, że odcinek taki działa tylko wtedy kiedy jego wewnętrzna spójność sprawia, że zależ nam na śnie nie mniej niż na jawie. Wręcz dajemy się nabrać że majaki czy sny są prawdą. Po to by na koniec przekonać się, że daliśmy się nabrać. Wtedy widz z jednej strony wychodzi na naiwnego z drugiej – może wtedy dostać największą nagrodę – odtworzyć jeszcze raz w głowie odcinek i samemu odkryć jakie tropy się w nim pojawiły i co naprawdę znaczyły pozornie nic nie znaczące interakcje. Ale do tego trzeba cierpliwości, której Moffat nigdy nie miał. Od samego początku odcinka dostajemy podpowiedzi że coś jest nie tak (jeśli widz jest czujny a większość jest – spójność świata łamie już jedna z pierwszych scen – ta w kostnicy) – by w końcu stanąć oko w oko z pomieszaniem czasów i planów. Zwierz ma wrażenie, że to spory błąd. Gdyby Moffat umiał się powstrzymać i sprowadził to budzenie się z Mind Palace do jednej końcowej czy bliskiej końca sceny, dostalibyśmy coś idealnego. Nawet byśmy się uśmiechnęli. A tak zwierz poczuł się w pewnym momencie znużony tym że w odcinku nic nie dzieje się naprawdę, że wszystko to tylko gra. Jasne cały ten serial to gra, ale tu poziom abstrakcji jakoś zwierza zniechęcił. Wiecie – koncepcja snu w śnie, w śnie – nawet w przypadku Incepcji zwierz uważał to za rzecz irytującą a tu – mimo pewnego dystansu jaki starają się zachować twórcy, jest to do pewnego stopnia nużące.
Wśród uroczych pomysłów jest alternatywny Holmes i Watson w służbie Anglii
O czym człowiek rozmawia sam ze sobą – zwierz nie będzie ukrywał, że uważa iż odcinek mógłby być dużo lepszy. Na szczęście ratuje go kilka cudownych dialogów czy dedukcji. Zwierz co prawda zastanawia się czy nie należałoby każdego wypowiedzianego w filmie słowa interpretować podwójnie skoro Sherlock właściwie rozmawia sam ze sobą. Ale nie zmienia to faktu, że całkiem sporo dialogów w tym filmie jest naprawdę dobrych – cudowna pani Hudson na początku (ogólnie cała pani Hudson), Sherlock zakładający się z Mycroftem o jego życie, Watson próbujący w środku nocy wyciągnąć od Sherlocka – dlaczego jest taki dziwny. Jest w nich lekkość i błyskotliwość która zawsze ratowała Sherlocka. Zwłaszcza rozmowa z Johnem – choć zdaniem zwierza o tyle problematyczna że twórcy nie mają żadnych nowych odpowiedzi więc powtarzają coś co już wiemy ma w sobie tą cudowną niezręczność rozmawiania o rzeczach ważnych acz wstydliwych. Jest w tym sporo z fan fika a może z takiego życzeniowego myślenia o tym jak powinny wyglądać sceny pomiędzy naszymi bohaterami. Choć zwierz tu też ma problem bo choć sporo bohaterowie mówią to jakby nic nowego. To jest problem ze scenariuszem który właściwie cały czas drepcze z konieczności w miejscu. Nic przełomowego nie może się zdarzyć. Tym co ma być dla nas przełomowe jest fakt, że to Sherlock który takiego – dociekliwego, bystrego i troskliwego Watsona sam sobie stworzył w swoim umyśle. W odcinku cały John były więc Johnem przefiltrowanym przez percepcję Sherlocka. I wtedy rzecz jasna mamy tu mnóstwo nowego materiału do przemyśleń i analiz. Ale jednak zwierz nie jest się w stanie temu poddać, być może dlatego, że Sherlock najlepiej działa wtedy kiedy pewne rzeczy dzieją się bardzo mimochodem. I choć rozmowa w szklarni jest doskonała to zwierz chyba woli tą drobną (napisaną głównie dla efektu komediowego) pomyłkę Sherlocka który bierze przeprosiny Watsona kierowane do Mary jako słowa skierowanego do niego. Ale nawet te elementy zdają się być zbyt wykalkulowane. Przynajmniej dla zwierza.
Urody odcinkowi odmówić nie można. Tam są takie kadry że aż chce się poprosić o pauzę
Siedmioprocentowe rozwiązanie – o ile w Mind Palace nic zdarzyć się nie może, o tyle w warstwie która ma się nam jawić realistyczną dostajemy wątek który coś jednak zmienić ma. Oto scena z narkotykami, wspomnienie jakiegoś dawnego wypadku, lista wszystkiego co Sherlock zażył – obowiązkowo dostarczana do rąk Mycrofta, rąk zaciśniętych na rączce parasola byśmy na pewno wiedzieli że starszy brat o młodszego się martwi (albo że Sherlock chce by brat się o niego martwił) – wszystko to ma jednak rzucić nowe światło i na Sherlocka i na jego korzystanie z narkotyków i na więź z bratem. Często więc wraca się do wątku rywalizacji połączonej z troską, tego poczucia że Mycroft i Sherlock naprawdę o siebie dbają i siebie potrzebują ale obaj nic nie powiedzą, choć jeden będzie pragną troski a drugi się będzie martwił. Oczywiście na wielkie pogłębienie nie ma czasu, ale fandom już sobie z tym poradzi. Zwierz ma tutaj problem bo choć sama w sobie scena nie jest zła to zwierz ma wrażenie, że za bardzo chce się grać na jego emocjach. To znaczy, troska braterska, możliwość przedawkowania, tajemniczy incydent. Zwierz zabrzmi jak straszna nuda maruda ale to brzmi jak fragment jakiegoś średniego fanfika nastawionego na szybkie wywołanie emocji. Ponownie – zwierz zdecydowanie bardziej wolał tą doskonałą scenę w kostnicy gdzie dwaj bracia stoją przyglądając się normalnym ludziom – jeden wygłaszający cyniczne zdania drugi pragnący mu dorównać – obaj związani silną więzią – bo wszak obaj panowie Holmes nie mają pojęcia jak działają ci ludzie za szybką (albo raczej – doskonale wiedzą ale pragną się zdystansować). Tamta scena mówiła zwierzowi dokładnie to co chciał zobaczyć – i nie padały tam żadne wielkie słowa. Zwierz wie, ze marudzi ale to dobrze pokazuje jak inne struny poruszali twórcy wtedy i teraz.
Zdaniem zwierza to jest odcinek Watsona a właściwie Martina Freemana
Miss Me? – pojawienie się Moriartego w odcinku oznacza pojawienie się Andrew Scotta a Andrew Scott to dobro którego się nie kwestionuje. O ile jeszcze scena w apartamencie Sherlocka zwierzowi bardzo się podobała – głównie ze względu na fenomenalną grę Scotta i olbrzymi potencjał estetyczny całej konfrontacji o tyle scena pod wodospadem była już chyba za bardzo graniem na sentymentach widzów, którzy to widzowie pewnie zobaczyliby chętnie dwóch panów spadających razem. I choć rzecz jasna Moriarty powie to co wszyscy myślą, to wydaje się, że poda nam też rozwiązanie zagadki, przypominając że jest ich zawsze dwóch zupełnie jak Lordów Sith. Zresztą zwierz ma wrażenie, że ponownie – Moriarty przyznający się, że jako ta jedyna porażka jest wirusem w doskonałym mechanizmie jakim jest Sherlock – przecież my to wiemy, widzimy, sugeruje nam to Mycroft. Kiedy mówi to Moriarty – kiedy się demaskuje tak oficjalnie to jasne – chodzi o oświecenie Sherlocka, ale ponieważ widz już to wie, to brzmi to płasko. Serio gdyby grał to jakikolwiek inny aktor a nie Andrew Scott trudno byłoby to przełknąć. Scott potrafi nawet z tak w sumie melodramatycznie banalnego monologu wyciągnąć ile się da. Bo to dobry aktor jest. Co zresztą chyba najlepiej widać w materiałach udostępnionych po projekcji gdzie radosny i roześmiany Andrew Scott przechodzi w Moriartego w kilka sekund które dzielą początek zdania od końca.
Zwierzowi ten XIX wieczny Sherlock podoba się wielce, to z współczesnym ma problem
Elementarne drogi Watsonie – zwierz miał wrażenie, że największym minusem odcinka była zagadka kryminalna. Sama zagadka wcale nie była taka zła jak się może wydawać – bardzo Holmesowa, choć zdaniem zwierza niestety – ponownie – zamiast rozegrać ją nieco delikatniej – by widz się jednak zastanawiał, podrzucono nam zbyt wiele wskazówek – kiedy Mycroft mówi, że musimy dać temu tajemniczemu stowarzyszeniu wygrać bo ma rację to właściwie jest po zagadce. I choć ktoś może słusznie zauważyć, ze w Psie Baskervillów też człowiek wie, jak się to kończy a bawi się dobrze, to jednak tu zwierz miał poczucie, że mógłby nieco dłużej zastanawiać się razem z bohaterami a nie tylko czekać aż bohaterowie dogonią coś co zwierz i pozostali widzowie już doskonale wie. Poza tym zwierz miał wrażenie, jakby ktoś strasznie chciał udowodnić, ze naprawdę nie ma nic przeciwko kobietom i ich równouprawnieniu i do sympatycznego odcinka Sherlocka dołączył „krótki patetyczny wyimek z historii walki o prawa kobiet” (z akompaniamentem skrzypiec). Jest w tym coś niespójnego, nieporadnego, co morduje tą historię, którą przecież spokojnie można byłoby podsumować zdecydowanie lepiej. Zwierz wie, że narzekanie na to, że zna się rozwiązanie zagadki w przypadku Sherlocka jest szczytem marudzenia ale dotychczas twórcy tak dobrze oszukiwali zwierza, że teraz czuje się nieco zawiedziony.
Jest Andrew Scott jest dobrze.
Człowiek z innych czasów – zwierz przyzna szczerze – największą miłością darzy ostatni kadr odcinka – tego Sherlocka z przeszłości w teraźniejszym oknie, człowieka trochę z nie swoich czasów – bo to akurat udało się twórcom idealnie – pokazać ten piękny paradoks Sherlocka, człowieka rzeczywiście wybiegającego poza swoje czasy, ale jednocześnie mocno zakorzenionego w przeszłości i naszym zbiorowym sentymencie. Było w tej scenie wszystko co zwierzowi się w nowym Sherlocku podoba i co ujęło go w XIX wiecznej części odcinka. Takie przenikanie się i ta błyskotliwa – choć tylko wizualnie puenta – to coś co mogłoby zupełnie spokojnie łączyć odcinek w którym nie pojawiłaby się żadna współczesna scena – zwierz ma dziwne wrażanie, że wtedy byłby całą historią zapewne zachwycony. Bo może to jest problem zwierza – że najbardziej ceni sobie niedopowiedzenie, subtelność, nawet jeśli wtedy odcinek nie miałby najmniejszego sensu. Zwierz wyobraża sobie taką wersję odcinka w której ktoś wyciął całą współczesność i tą naszą XIX wieczną narrację kończy tamten Sherlock przy naszym oknie. Wtedy zwierz prawdopodobnie jeszcze na sali by klaskał. Ale jak rozumie – nie wszyscy lubią takie zabawy.
Zwierz miał za bardzo wrażenie intelektualnej zabawy, ale jakoś nie umiał w seans włożyć serca
Bardzo ładnie panowie, a teraz jeszcze raz z wąsem – jeśli na coś można liczyć w przypadku Sherlocka to na dobre aktorstwo. Zwierz przyzna szczerze, że jego skromnym zdaniem odcinek ukradł Martin Freeman którego XIX wieczny portret doktora Watsona jest miejscami lepszy od portretu współczesnego. Jego Watson jest jednocześnie niesamowicie błyskotliwy (kilka cudnych dedukcji) bardzo XIX wieczny, emocjonalny ale osadzony w czasach w których rozgrywa się historia. To właśnie nie jest John to jest Watson. I ten Watson jest naprawdę fenomenalny. Do tego jak to zwykle u Freemana bywa człowiek przysiągłby, że ten bohater zawsze tak wglądał tak się zachowywał i w ogóle pasuje do tego świata jak ulał. Zwierzowi podoba się też Cumberbatch – grający swoją interpretację klasycznego Sherlocka, spokojniejszego, ale też dzięki obyczajom epoki bardziej dopasowanego. Cumberbatch trochę od pierwszego sezonu „podrósł” i bardzo dobrze to zagrało w tym odcinku. Do tego – och jak on nieludzko dobrze wygląda. Zwierz pisze nieludzko bo bez ciemnych loków już nie przypomina obcego już nim po prostu jest. Inna sprawa – zwierz dałby mu współcześnie fajkę. Istnieje osobna szkoła grania fajką w filmach z epoki i Benedict jest w tym fenomenalny. Rzecz jasna zwierz nie musi dodawać, że Andrew Scott był wyśmienity, Rupert Graves jest w stanie pokonać nawet bokobrody a Mark Gatiss przebić się przez najbardziej odrzucający „fat suit”. Zwierzowi podobała się też Amanda Abbington która o dziwo w tym odcinku sprawiała wrażenie dużo swobodniejszej i dopasowanej do świata niż w całym trzecim sezonie. Ogólnie złych ról nie ma. Po prostu. Przy całym narzekaniu na rozwiązania fabularne zwierz nie będzie ukrywał. To jest odcinek zagrany koncertowo. Pod tym względem Sherlock nie odstaje od innych produkcji BBC i żadne jęki fanów tego nie zmienią.
Odcinek jest zabawny, dobrze się ogląda w kinie. Ale z każdą minutą po seansie blednie
To tylko pięć minut – Zwierz jak pisał wcześniej ma uczucia mieszane. I chyba trudno ich nie mieć. Jedną z zalet tych najlepszych odcinków Sherlocka była ich – osiągana nawet przez tuszowanie dziur w scenariuszu – precyzja. Tu zaś dostaliśmy worek pomysłów – niektórych lepszych, niektórych gorszych. Niestety przynajmniej zwierzowi zabrakło poczucia, że to była historia spójna i przemyślana. I jasne wizualnie niektóre nawiązania są przecudowne, porozrzucane dla wielbicieli i Sherlocka powieściowego i serialowego sceny – dają mnóstwo radości. Tam gdzie odcinek ma bawić, bawi, tam gdzie ma być mrocznie i gotycko – mgły unoszą się nad londyńskimi ulicami. A jednak kiedy po seansie pokazywano sceny z pierwszych dwóch sezonów zwierz poczuł, że ma do tamtych odcinków i scen zupełnie inne podejście. I to nie dlatego, że zna je prawie na pamięć. Nawet teraz oglądając tamte kadry zwierz ma takie niezachwiane poczucie, że jest w tej narracji – że kiedy Sherlock kieruje do Moriartego nad basenem to zawsze jest to równie dobra scena. Tu zwierz czuł jakąś barierę pomiędzy nim a opowieścią. Tak jakby nie był w stanie zobaczyć bohaterów i ich emocji, ale twórców i ich pomysły. Dobre pomysły i złe pomysły. To irytujące bo zwierz zna to uczucie – towarzyszy mu ono obecnie przy oglądaniu Doktora którego przecież uwielbia, ale nie może znów poczuć tej emocjonalnej nikt wiążącej go z bohaterami, która sprawia, że każdy ich gest i słowo warte jest analizy.
Zwierz ma taką niejednoznaczną opinię bo w sumie ten odcinek… mało go obchodzi.
Ktoś w Internecie śmiał się, że tylko Moffat potrafi wcisnąć półtoragodzinny odcinek w pięć minut. Bo mniej więcej tyle mija. To klasyczne Timey-Wimey z dodatkiem Wibbly-Wobbly, które niestety zawsze budziło w zwierzu więcej dystansu niż radości. Zresztą zwierz ma wrażenie nieco podobne do tego które pojawiło się w głowie Cumberbatacha (seans kończył piękny dodatek o produkcji który był wart każdych pieniędzy) że być może twórcy za bardzo sobie folgują. Z drugiej strony – to jest Sherlock – serial w którym dwóch fanów opowiadań Conan Doyle’a folguje sobie za publiczne pieniądze. I w sumie nie ma wielkiego znaczenia czy odcinek się zwierzowi jednoznacznie spodobał czy nie. Da głowę, że całej masie widzów i wielbicieli Sherlocka sprawił wielką frajdę. Zwierzowi na pewno dał sympatyczny wieczór. A ci którzy są zawiedzeni – mogą zawsze udawać, że tych pięciu minut po prostu nie było.
Ps: Zwierz bardzo chce podziękować Multikinu bez którego nie miałby biletów na ten jedyny seans. No i szczęśliwi zwycięzcy konkursu pewnie też by ich nie mieli. Inna sprawa – to jest jednak swoisty fenomen że jeden odcinek serialu (angielskiego!), serialu który odcinków miał dotychczas 9 potrafi przyciągnąć takie dzikie tłumy do kin. To jest jednak fenomen. Warto też dodać, że świetnie się patrzy jak przeszliśmy od opowiadania sobie pocztą pantoflową że BBC ma taki fajny serial z średnio znanymi aktorami do produkcji którą w Polsce pokazuje się równolegle z resztą Europy. To jest super zmiana.
PS2: Na koniec z rzeczy prywatnych – żeby Józia nie była sama do domu zwierza wprowadziła się Rózia – długowłosa świnka.