Kiedy zwierz dowiedział się, że Polsce zostanie zrealizowany musical z prawdziwego zdarzenia był całkiem zadowolony. W Polsce kino gatunkowe zawsze miało spore problemy, ale skoro próbowano ostatnio jakoś przełamać klątwę średnio udanych kryminałów i opanowano schemat nudnej komedii romantycznej to może – kto wie uda się z musicalem. Zwłaszcza, że niedawno mieliśmy udane Córki Dancingu, więc niekoniecznie problemem jest samo śpiewanie po polsku. Z tymi wszystkimi obietnicami w głowie i nadzieją w duszy zwierz wybrał się jakiś czas temu na przed premierowy pokaz #wszystkogra. Och jakże był naiwny.
Zwierz ma wrażenie, że twórcy musicalu nieco za bardzo przejęli się tym, że fabuła musicalu może być do pewnego stopnia pretekstowa. Tu pretekstowość zamieniła się po prostu w brak scenariusza. Teoretycznie zaczyna się całkiem dobrze. Oto trzy pokolenia kobiet mieszkających w uroczym domu z olbrzymim ogrodem. Dom jest wielki, kobiety mieszkają we trzy (jedna udziela lekcji grania na pianinie, druga sprząta w po nocy w muzeach , trzecia jest studentką ASP), nikomu nie wynajmują pokoi ale jakoś je na utrzymanie tak wielkiego domu stać (zwierz naprawdę ma wrażenie że nieco przesadzono z wielkością). No ale zjawia się bardzo zły człowiek, który twierdzi, że ma prawo do budynku i w związku z tym panie powinny go natychmiast opuścić. Przy czym historia o tym jak właściwie kobiety weszły w posiadanie willi stanowi jakby drugi plan – choć jest tak dziwnie rwana, że z czegoś co zajęłoby jedną, dwie sceny robi się jakąś dziwną zagadkę detektywistyczną. No ale wszystko dla efektu.
Mamy więc trzy kobiety, możliwość utraty domu, ale ponieważ to produkcja polska potrzebni są jeszcze mężczyźni. Tu mamy znudzonego swoją sławą i popularnością piłkarza reprezentacji Polski, który jakoś stracił ikrę i zakochanego po uszy w studentce ASP, studenta bez grosza. Pojawia się też tajemniczy człowiek, który jak mniemamy jest duchem pierwszego właściciela willi. I zły biznesmen który willę chce odzyskać. Aby nieco skomplikować sprawę – obie role gra ten sam aktor. Zapewne teraz spodziewacie się, że zwierz dokładnie opowie wam co się dzieje dalej. Problem w tym, że trochę trudno cokolwiek o fabule powiedzieć. Stwierdzenie, że jest pretekstowa nie wystarczy. W filmie są pojedyncze sceny, które kiepsko składają się w całość. Bohaterowie zachowują się zupełnie irracjonalnie a czasem w ogóle nie mają okazji ze sobą pogadać, lub co gorsza – wygłaszają jakieś koszmarnie sztampowe teksty.
Najlepszym przykładem jest wątek matki naszej bohaterki (gra ją Kinga Preis) i znudzonego piłkarza. Bohaterowie spotykają się na dachu w czasie jakiejś imprezy. Prowadzą krótki, banalny dialog, który ma nosić znamiona takiej głębokiej konwersacji jaką prowadzi się tylko z ludźmi których się za dobrze nie zna. Wiecie taka scena doskonale znana z wielu, wielu komedii romantycznych i tego typu filmów. Ilekroć bohaterowie zaczynają gadać w taki pozornie bardzo głęboki sposób a przy okazji mówią sobie coś nieprzyjemnego to wiesz że nim minie godzinie będą razem. OK powiecie, czego się zwierz czepia? Otóż wyobraźcie sobie, ze to właściwie jedyna konwersacja między bohaterami w tym filmie. Potem spotkają się dwa razy – kiedy on wyjdzie z jej domu (do którego został przywieziony jako nieprzytomny człowiek, i to nawet nie przez naszą bohaterkę) i wychodząc nie zada pytania. Żadnego pytania np. Co ja tu do cholery robię. A drugi kiedy spotkają się na moście żeby sobie potańczyć i pośpiewać. Co to znaczy? To znaczy, że w sumie mamy wątek romantyczny w filmie w którym bohaterowie zostają co prawda sparowani ale w ogóle nie rozmawiają, nie wyznają sobie uczuć, nawet się sobie nie przedstawiają. Jak pretekstowa nie miałaby być fabuła musicalu, to jest jednak lekka przesada.
Jednak nawet jeśli pominiemy fakt, że musical przez większość czasu nie ma jakiegoś szczególnie wybitnego scenariusza, to zwierz musi powiedzieć że brak końca był pewnym zaskoczeniem. Tak moi drodzy, film rozwija się to lepiej to gorzej przez pewien czas, widz (znaczy zwierz) nawet zaczął się lekko godzić z tym, że sensu w tym za wiele nie ma i że dialogi są uznawane za opcjonalne a sceny nie składają się w całość, kiedy to produkcja się skończyła. Zwierz wie, że skończyła się dobrze ale nie ma pojęcia co się właściwie stało, że dostaliśmy dobre zakończenie. Teoretycznie nasza bohaterka podjęła działania na rzecz odzyskania domu, ale nie do końca wiemy jakie to działania, dlaczego ktokolwiek się na nie zgodził i na jakich zasadach. Ogólnie wygląda jakby ktoś kto pisał scenariusz w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że film się jakoś dłuży i wyciął zakończenie. A może ktoś po prostu zgubił spory kawałek filmu i miał nadzieję, że nikt nie zauważy. Zwierz wyobraża sobie, jak jaki praktykant przesuwa nogą tą końcową scenę którą przypadkiem kompletnie zniszczył przy montażu. I zwierz wie, że nie tak się montuje filmy ale jego wyobraźnia najwyraźniej nie ma cyfrowego update.
Zrobienie filmu który ma zły scenariusz to żadna sztuka. Ale zaangażowanie w sumie dobrych aktorów – bo trudno talentu odmówić Kindze Preis czy Stanisławie Celińskiej – i nie danie im materiału do grania to jakaś osobna zbrodnia. Serio, powinny być jakieś osobne kręgi piekieł dla ludzi którzy zbierają na planie dobrą ekipę, ładnie fotografują miasto (serio zwierz musi przyznać, że udało się tu coś rzadkiego – to znaczy ładne pokazanie Warszawy ale z uwzględnieniem innych miejsc niż nowe osiedla – zwierz jako mieszkaniec miasta był miło zaskoczony, że rzeczywiście to fragmenty które zna i lubi) i potem zapominają dodać takiego drobiazgu jak scenariusz. Przy czym zwierz naprawdę się zastanawia czy nikt przed rozpoczęciem produkcji nie usiadł na chwilę i nie zadał sobie tak prostego pytania – czy kiedykolwiek udało się zrobić dobry film bez scenariusza. I wiecie co, zwierz spieszy z odpowiedzią – NIE. Scenariusz jest konieczny. Jasne są filmy improwizowane ale jak nie masz w produkcji zakończenia to albo musisz nakręcić arcydzieło albo masz pół filmu. Ponownie warto przeanalizować historię kina rozrywkowego i sprawdzić ile razy udało się nakręcić dobre pół filmu.
Problem polega też na tym, że te pół filmu co to je nakręcono jest … łagodnie mówiąc mierne. Trudno jednoznacznie powiedzieć po co w produkcji zupełnie przypadkowe nawiązania do Mistrza i Małgorzaty (ani to nie ma sensu, ani uzasadnienia w treści), trudno zrozumieć dlaczego film mnoży wątki skoro potem nie chce się nimi zajmować, trudno też w końcu zrozumieć dlaczego twórcy zachowują się tak jakby napisali jakieś bardzo pogłębione postacie podczas kiedy nie wiemy o nich praktycznie nic. Główna bohaterka chce zmieniać sztuką zły świat, co oznacza, że w filmie pojawiają się co pewien czas animacje. Trudno powiedzieć dlaczego. Tworzy chyba jakąś grę ale też trudno powiedzieć dlaczego. Jej matka jest obrażona na świat, i zdecydowanie zamknięta w sobie, tu domyślamy się że zawinił były facet, ale w sumie też za wiele o niej nie wiemy. O Babci też. Piłkarz jest znudzony byciem pięknym piłkarzem, ale w sumie tyle jeśli chodzi o jego charakter. Koleżanka bohaterki jest poliamoryczna i to nam też ma wystarczyć (przy czym zwierz ma nadzieję, że żaden jego znajomy poliamorysta tego nie obejrzy bo może dostać zawału). Postacie trochę się snują, część sprawia wrażenie jakby ktoś zapomniał je napisać, albo wykreślić ze scenariusza. Pomysłów jest sporo ale zwierz ma wrażenie jakby ktoś zgarnął z biurka notatki i przesłał jako skończone dzieło. Aktorzy robią co mogą ale jak nie ma czego grać to naprawdę trudno wykrzesać z siebie jakąś wybitną rolę.
Co ciekawe film rzeczywiście odstaje od pewnych schematów produkcji polskich ale i zagranicznych. Przystojny świecący nagą klatą piłkarz trafi się nie młodej studentce ale jej matce. Która wygląda na jej matkę. Bohaterki będą rozwiązywały sprawy same, w świecie w którym właściwie prawie nie ma mężczyzn. Do tego jeszcze dość lewicowe przesłanie bo przecież odzyskiwanie nieruchomości przez chciwych spadkobierców to coś o czym słyszymy wszyscy. Zwłaszcza w Warszawie gdzie nagle może się okazać że twoja kamienica, mieszkanie, szkoła czy blok należą do kogoś albo stoją na czyjejś ziemi. Ale te wszystkie potencjalne plusy i dobre intencje giną w jakimś niesamowitym chaosie, chłamie i braku szacunku dla widza. Dostajemy film, który z jednej strony tak bardzo pragnie być o czymś a z drugiej – widać niechęć do dialogów, do jednoznacznych deklaracji, do wszystkiego co nadałoby produkcji jakiś charakter. Można się uśmiechnąć to tu to tam ale dobrego kina z tego nie będzie
Ponieważ #wszystkogra (tak moi drodzy ten film ma hashtag w nazwie – chyba żeby nikt go nie pomylił z filmem Allena. Choć naprawdę wymagałoby to wielkiego wysiłku intelektualnego) to musical to wypadałoby napisać coś o jego stronie musicalowo muzycznej. Pierwsza uwaga – twórcy zrobili bardzo dobrze nie pisząc nowych piosenek (zwierzowi aż ciarki po plecach przechodzą kiedy myśli co można byłoby napisać) ale wybierając znane piosenki z repertuaru licznych polskich wykonawców. Słucha się tego trochę jak radia VOX czy radia Nostalgia, zwierz nie pamięta które daje w ramówce głównie utwory starsze i znane. Mamy więc „Jak dobrze wstać skoro świt”, mamy „Warszawę” mamy „Szare Miraże” mamy „Ale w koło jest wesoło” – a to tylko kilka z piosenek. Mnóstwo tych utworów jest – zwierz który nie interesuje się muzyką kojarzył właściwie wszystkie, co doskonale pokazuje jaki jest poziom ich rozpoznawalności. Oznacza to, ze poza kilkoma przypadkami (wyjątkowo irytujący cover „Nie dokazuj” Grechuty) większość widzów będzie raczej zadowolona z oprawy muzycznej, bo lubimy piosenki które znamy a też obada śpiewa raczej dobrze. Co prawda można się zastanawiać czy przypadkiem taka choreografia jaką widzimy w filmie (zwłaszcza te przypadkowe postacie tańczące w tle) to nie jest coś bardzo niemodnego, ale da się to przeżyć. Tym bardziej boli że te wszystkie piosenki wrzucone są trochę bez ładu i składu, tak jakby twórcy wierzyli, że sam fakt istnienia piosenki w filmie wystarczy za całą narrację. Co więcej – piosenki nawet nie do końca są wpisane w dramaturgię produkcji. Czasem mają funkcję narracyjną ale czasem – trudno powiedzieć co treść ma wspólnego z tym co akurat się dzieje. Klucz znany z Mamma Mia! nie zadziałał bo jakoś nikt nie przysiadł i nie zastanowił się nie tylko jak refren czy pierwsze słowa mają się do akcji ale jak cała treść piosenki ma się do wydarzeń w filmie. Mamy więc film w którym co pewien czas są piosenki. Czasem jedna czy dwie linijki pasują do akcji. Oj lepiej to robiono.
Zwierz bywa wobec polskich filmów złośliwy głównie wtedy kiedy czuje się ich niskim poziomem bardziej rozbawiony niż zawiedziony. Tu jest jednak inaczej. Złośliwości niewiele dadzą kiedy wychodzi się z kina z poczuciem ogromnej zmarnowanej szansy #wszystkogra mogło być filmem dobrym. Niczym przełomowym ale takim który poprawi humor w majowy wieczór. Twórcy lubią powoływać się na inspiracje zachodnie więc tu ciągle przypominają jakim wielkim hitem była „Mamma Mia!”. Niby wszystko mogło pójść podobnie, co prawda obsada nie ta, ale w Polsce przynajmniej umieją śpiewać. Niby też historia skoncentrowana na kobietach, niby też piosenki znane. Nie wyszło nie dlatego, że Polska to ubogi kraj ale dlatego, że znów ma się wrażenie że oto dostaliśmy niedoróbkę czy – jak to się nie ładnie mówi produkcyjniak który ma jedynie na siebie zarobić. Jak ktoś sugerował w komentarzach – człowiek który ogląda film be zakończenia już zapłacił za bilet. Więc po co się tym przejmować. Zwierz nie chce w to koniecznie wierzyć, ale musi przyznać, że coraz częściej ma wrażenie, że rzeczywiście twórcom co raz mniej zależy na poziomie filmów które prezentują widzowi. I jasne zwierz nie odkrywa nic nowego, ale ma wrażenie, że nigdy nie wolno przejść nad tym do porządku dziennego. Nie chodzi żeby domagać się Kieślowskiego przy każdym filmie. Ale ponieść na transparencie hasło „Żądamy by film miał początek, środek i koniec” to nie jest jakiś szczyt wymagań.
Ps: W nocy z 14 na 15 zwierz będzie prowadził panel dyskusyjny w przerwie prelekcji brytyjskich seriali. Bardzo zapraszam.
Ps2: 20 zwierz jest natomiast w Gdańsku na konferencji naukowej. Tak was informuje :)