Nie wiem co myśleć. To było jedno z pierwszych zdań, które wypowiedział zwierz po seansie Kong: Skull Island. Zwierz który zwykle bardzo dobrze wie co myśleć przystępuje więc do recenzji filmu starając się nie tyle jednoznacznie ocenić to co zobaczył ale uporządkować swoje wrażenia. Chodźcie, uporządkujemy je razem.
Zacznijmy od stwierdzenia kilku faktów. Po pierwsze filmy o King Kongu muszą mieć pewne elementy. Przede wszystkim olbrzymią człekokształtną małpę. To taki warunek niezbędny. Po drugie – blondynkę, która jest w stanie nawiązać z małpą nić porozumienia. Po trzecie – grupę ludzi, którzy wybierają się do nieznanego sobie miejsca gdzie ową małpę spotykają. Po czwarte – tajemnicze milczące plemię „dzikich” zamieszkujące wyspę. Do tego w pakiecie są jeszcze inne stworzenia zamieszkujące te dziwne przestrzenie (wielkie robale zawsze na propsie) i wypadałoby zafundować widzom spotkanie King Konga z jakimiś pojazdami latającymi. Kolejne filmy opowiadające o King Kongu biorą te elementy i nimi żonglują. W najnowszej odsłonie znajdziemy stracie Konga ze śmigłowcami (a nie jak w klasyce z samolotami), nasza olbrzymia małpa nie porwie blondynki ale blondynka będzie umiała nawiązać z nią kontakt (i oczywiście będzie przezeń ratowana z opresji), niemy pierwotny lud rzecz jasna się pojawi i tylko nikt nie będzie Konga starał się wywieźć z wyspy, wręcz przeciwnie wszyscy będą raczej zgodni że należy go tam zostawić i samemu się jak najszybciej wyprowadzić. Duże robale oczywiście też się znajdą. Można odnieść wrażenie, że nic tak nie cieszy filmowców niż olbrzymie robale.
Te wszystkie stałe elementy o Kongu świadczą że mimo zmiany czasów w jakich rozgrywa się historia (jesteśmy w trakcie wycofywania wojsk amerykańskich z Wietnam) oraz zmiany pewnej koncepcji opowieści (misja jest naukowo- wojskowa) i jej miejsca (bohaterowie nie opuszczają wyspy) twórcy chcieli jednak nakręcić pewną wariację oryginalnej historii. To mogłoby się nawet chwalić gdyby nie fakt, że nie wydaje się za bardzo by mieli na nią jakiś nowy pomysł. Kong jest pokazywany raczej jako istotny element ekosystemu a nie jako złe stworzenie w którym dostrzega się ludzkie cechy. Istotnie zamiast jednej damy w opałach wszyscy są w opałach, gdzieś w tle pobrzmiewa przesłanie że nie wchodzi się komuś do domu zrzucając bomby (czy to nie jest trochę ironiczne że amerykanie kręcą takie filmy dla amerykanów?). Jednak zwierz miał w czasie seansu wrażenie, że film zatrzymał się gdzieś w połowie. Umiał znaleźć nową formę stylistycznie ale nie umiał znaleźć dobrego nowego pomysłu na tą historię. Właściwie to zwierz miał wrażenie, że w ogóle tam nie było pomysłu na historię.
Zanim jednak zwierz przejdzie do tego co go boli to jeszcze kilka uwag pozytywnych czy raczej mniej problematycznych elementów fabuły. Film jest rzeczywiście w warstwie wizualnej zrealizowany konsekwentnie i ciekawie. Mamy mnóstwo nawiązań do „Czasu Apokalipsy” (pan Conrad i pan Marlow płyną sobie przez niezbadaną dzicz na jednej łodzi) – zobaczymy w tym filmie więcej okrągłej tarczy słońca niż by wypadało ale twórcy najwyraźniej zarówno poszczególnymi scenami, jak i w zakresie ścieżki dźwiękowej chcą nam przypomnieć, że to nie jest jakiś inny Wietnam niż ten Coppoli ale dokładnie ten sam. I to się udaje – rzeczywiście widz łapie te nawiązania w lot. Oczywiście narzuca się pytanie czy poza ślicznymi elementami wizualnymi i muzycznymi film jakoś przemyślał po co sięga po Coppolę ale nie przesadzajmy. Nie jest to też produkcja która nadużywa efektów specjalnych – choć nie czekam długo by zobaczyć King Konga i jego obowiązkową konfrontację z latającymi maszynami, to potem efekty specjalne raczej się nam dawkuje w osobnych sekwencjach. Pod tym względem film trzeba pochwalić bo ostatnio jest pokusa by wszystko ciągle było w CGI a tu wiemy, że twórcy pojechali i do Wietnamu i na Hawaje i jeszcze w kilka innych miejsc by skorzystać z tego, że żaden komputer równie pięknej natury nie wygeneruje.
Gdzie więc problemy zwierza? Otóż zwierz ma problemy natury formalnej. Pierwszy dotyczy tonu produkcji. Wydaje się że twórcy sami nie widzą dokładnie czego chcą. Miejscami – wydaje się że chcieliby nakręcić taki film trochę właśnie wojenny, w którym zamiast obcej armii są przerażające stwory. Kiedy indziej kręcą klasyczny montser movie w którym można się zakładać jak zginą kolejni członkowie ekspedycji. Ale są też sceny w których nagle bohaterowie zachowują się tak jakby twórcy przypomnieli sobie, że nie da się zrobić zupełnie poważnego filmu o wielkiej wściekłej małpie i robią się nagle – podobnie jak sam film samoświadomi. Wychodzi z tego mieszanka dziwna. Taka która sprawia, że film właściwie w każdej scenie sprawia wrażenie jakby musiał wymyślić się na nowo. I tak mamy zarówno sceny które są nadmiernie poważne, sceny które są wręcz przekomicznie przesadzone w swojej „epickości ale także kilka scen które można spokojnie uznać za pastiszowe. Na papierze brzmi to lepiej niż na taśmie filmowej.
Drugi problem to struktura filmu. Film – jak wszyscy wiemy, musi rozpocząć ekspozycja. Bez ekspozycji nie wiedzielibyśmy, kto, co, gdzie i jak. Dobra ekspozycja to taka której właściwie nie zauważamy, albo jest bardzo świadomie poprowadzona tak by jak najszybciej przez nią przejść. Ale nie w tym filmie. Kong ma nie tylko bardzo długą ekspozycję, ale też jest ona niesłychanie szkolna i bezpośrednia. Zwierz od dawna nie słyszał dialogów przy których tak bardzo by czuł, że powstały one tylko po to by zwierz dowiedział się dokładnie kim są bohaterowie. Mamy np. dialog. Dwóch naukowców przechodzi przez ulicę jeden mówi (tu będzie parafraza) „Czy naprawdę potrzebny nam jest ten były członek SAS na naszej wyprawie” drugi „Tak jest nam potrzebny, podobno jest najlepszy, a ty nas sam nie przeprowadzisz przez dżunglę ze swoim dyplomem z Yale”. Jeden taki dialog w pierwszej pół godzinie filmu nie boli. Ale kiedy wszystkie są podobne – wtedy widz zaciska zęby. Co więcej ten etap ekspozycji kończy Samuel L. Jackson który mówi „Pamiętacie opowieść o Ikarze?” a potem ją streszcza. Zwierz musi powiedzieć, że zrobiło mu się smutno że scenarzyści założyli, że konieczne jest wyjaśnienie tego nawiązania widowni. Wydłużona i sztywna ekspozycja sprawia, że bohaterowie nie mogą się „stworzyć” na ekranie. Są nam przedstawieni i w tej formie zastygają.
No właśnie przechodzimy do kolejnego problemu jakim są bohaterowie. Otóż problem jest taki, że oni nie mają charakterów. A właściwie mają ale są one do pisania jednym słowem. Do tego mają obowiązkowe akcesoria. Mamy więc twardego faceta który ma strzelbę ale nie strzela, wrażliwą fotografkę która ma aparat fotograficzny, złego wojskowego który strzela, złego wojskowego który ma bombę itd. Ostatecznie każda z postaci szybko przestaje nas interesować bo nie ma za wiele do zaoferowania a że nikt tu nie przechodzi żadnej drogi rozwoju charakteru to po tym jak ich poznamy wiemy o nich wszystko. Do tego dałoby się to ominąć gdyby postacie coś ciekawego mówiły. Tymczasem dialogi w filmie są złe. Albo jeszcze inaczej. Co pewien czas trafia się doskonały dialog. Perełka, zazwyczaj bardzo dowcipna. Ale cała reszta brzmi jakby nikt ich nie pisał tylko wziął takie stockowe dialogi do filmu o grupie bohaterów. Kiedy grany przez Hiddlestona bohater mówi „Nikt tak naprawdę nie wraca z wojny. Nie do końca” to człowiek ma wrażenie że tą scenę powinna wyciąć jakaś filmowa policja do przeciwdziałania banałom. Do tego postacie mają luki – tak jakby twórcy gdzieś w trakcie ich pisania porzucali pomysły. Mamy więc bohatera który odszedł z wojska. Nie wiemy dlaczego ale odszedł. Niezły haczyk ale jakoś twórcy nic nie chcą nań złowić. Mamy jasną deklarację fotografki że jest antywojenna. Ponownie – wydaje się że do wykorzystania w fabule. Gdzie tam. Do tego w tle mamy postacie które potencjalnie mogłyby być ciekawe. Szukającego prywatnej zemsty naukowca, faceta z szaloną teorią i Chinkę. Żadna z tych postaci nie zostaje rozwinięta a Chinka nawet nie ma charakteru. Jest taką postacią którą wyraźnie dodano do fabuły tylko dlatego że jednym ze współproducentów jest chiński gigant Tencent. Bohaterka przez cały film nie mówi nic co by wychodziło za jakąś kwestię typu „Chodźmy” „Musimy już iść”, „Czy oni już wrócili” itp.
Z pustego i Salomon nie naleje więc film ma też spore problemy z aktorstwem. Nikt tu nie gra jakoś strasznie źle ale nikt nie gra też naprawdę dobrze. Zwierz nie wie kto spojrzał na uroczego Toma i pomyślał sobie „twardy facet z karabinem w ręku” ale najwyraźniej ktokolwiek podjął tą decyzję postanowił się jej trzymać. A że teraz wszystkich się posyła na siłownię to i Toma ewidentnie posłano. Założono mu obcisły podkoszulek, kazano co pewien czas zalotnie podwijać rękawek co by okazać widowni biceps i rozpoczęto kadrowanie go tak by widać było, że to facet wysoki, z ładną sylwetką. Po którymś z kolei ujęciu dramatycznie stojącego Toma człowiek zaczyna reagować śmiechem, bo prawda jest taka, że bohater głównie dramatycznie pozuje. Co pewien czas coś mówi ale kiedy Kong spotyka go i piękną fotografkę to orientujemy się, że gdyby zamiast niej wziął w dłoń Toma i poniósł w nieznane to nie byłoby to złe rozwiązanie. Tom zresztą ma i tak więcej do grania niż Brie Larsson. Jej bohaterka robi zdjęcia i co pewien czas mówi „Dość”. Nie biega na obcasach ale gdzieś w trakcie filmu gubi koszulę aby biegać w podkoszulku. Podkoszulek w jednej ze scen moknie. Poza tym Brie uśmiecha się prześlicznie i rozumie King Konga bo nikt się tak z wielką małpą nie dogada jak kobieta. Samuel L. Jackson jest złym wojskowym. To taka rola którą wszyscy znają. Aktor gra ją tak jak zawsze. To znaczy wygląda jak wściekły Nick Fury który dorwał się do Napalmu. Właściwie jedną wybijającą się rolą jest Marlow którego gra John C. Reilly. Jego bohater jest pilotem zestrzelonym w 1944 roku nad wyspą, na którego natyka się nasza ekipa. No i rzeczywiście widać że aktor dobrze się w tej roli bawi. Zresztą wydaje się ona najlepiej napisana.
Na Facebooku zwierz podzielił się myślą że kinematografia kończy się tam gdzie Tom Hiddleston w masce przeciwgazowej rąbie w operach zielonego gazu, kataną małe pterodaktyle. Taka scena naprawdę jest w filmie. Dlaczego zdaniem zwierza jest taka zła? Nie dlatego, że nie ma sensu (bo nie ma najmniejszego, ale jednocześnie – to jest film o King Kongu) ale dlatego, że to jest taka robiona z premedytacją „super scena”. Polega to na tym, że twórcy wyrzucają przez okno wszelki sens tylko by w jednym momencie filmu zmieścić jak najwięcej super elementów. By ludzie zrobili gif. Albo żeby mogli zaklaskać że takie elementy z różnych porządków znalazły się razem w jednej scenie. Zwierz tego nie cierpi. Tak czasem jest w filmie taka scena np. w Pacific Rim Jager uderzający Statkiem w Kajiu. Ale takie sceny muszą być jakoś wpisane w film. Kiedy wynikają jakoś z historii – wtedy bawią, kiedy są specjalnie do niej doklejone i krzyczą „spójrz na mnie jestem fajna, jestem super, jestem cool” to dla mnie to nie jest kinematografia. Nie wiem co to jest ale wywołuje we mnie poczucie strasznego zażenowania. I psuje cały seans bo pokazuje stosunek twórców do ich własnego dzieła.
Ostatecznie jak sami widzicie nie wyszłam z kina zachwycona. Powiedzmy więcej – zwierz był i wciąż jest poważnie skonfundowany. Wedle jego standardów dostał film chaotyczny, z jakąś wyczuwalną niespójnością (może się tam coś działo w post produkcji), nie umiejący znaleźć swojego rytmu i tonu ani nawet zaproponować ciekawych postaci. Jednocześnie zwierz przeczytał mnóstwo pozytywnych recenzji, widział mnóstwo zachwyconych głosów – coś w nim jednak może jest. Na pewno nie jest to film którego „zło” jest aż tak łatwo przyszpilić. Problemem nie jest – jak to często bywa kwestia realizacji ale właśnie spójności, prowadzenia narracji. Jakby na wierzchu może to wyglądać ładnie ale pod spodem dzieją się jakieś straszne rzeczy. Poza tym wiecie – to wciąż jest film w którym Tom Hiddleston w masce przeciwgazowej zabija kataną małe pterodaktyle czy prehistoryczne nietoperze. I jakby zwierz nie jest w stanie przejść nad tym do porządku dziennego. Tak więc zwierz nie dołącza się do zachwytów nad Kongiem. Ogólnie to ciekawe bo trochę wrócił do punktu wyjścia. Kiedy pojawiła się informacja o tym, że film będzie na ekranach zwierz zareagował obojętnością i poczuciem, że to nie będzie ciekawa produkcja. Zachęciły go trailery (w których jednak pokazano za dużo) i opinie w Internecie. Ale wygląda na to, że nawet jak zwierz nie wie o czym mówi to się nie myli. Bo Kong nie był filmem dla niego. I żaden Tom z kataną tego nie uratuje.
PS: Zwierz był wczoraj na degustacji nowych kaw w Costa Coffe i może wam powiedzieć że ich nowa kawa orzechowa jest absolutnie przepyszna. Co prawda pieruńsko słodka, ale jak ktoś ma ochotę na coś co pozwoli przetrwać przednówek to jest to kawa w sam raz dla niego.