Ze smutkiem spoglądamy w stronę Westeros które właśnie trochę się zaczęło rozmywać za mgłą i pierwszym opadem śniegu. Czas na podsumowanie siódmego sezonu, w którym kruki szybko latały, ludzie spotykali się po raz pierwszy i ostatni a seks i krew stanowiły trochę zapomniany element rozgrywki. Czyli witamy w notce spoilerowej i w przeciwieństwie do posumowań na Facebooku nieco poważniejszej.
Zacznijmy od tego, że twórcy postanowili, że skoro siódmy sezon będzie miał mniej odcinków to będzie się w nim działo więcej niż dotychczas potrafiło się wydarzyć przez dwa sezony. Dlatego też, w zakończonym właśnie sezonie akcja nie tyle pędziła co leciała jak smok i właściwie tylko nieszczęśni nieumarli zza muru poruszali się w tempie wyznaczonym im w poprzednich sezonach. To przyśpieszenie z jednej strony zakończyło dość nużące (w pewnym momencie) rozpraszanie się bohaterów po świecie, z drugiej uświadomiło nam, że jeśli zbierze się wszystkich w jednym miejscu to nagle ten wielki, rozpisany na cały kontynent (czy nawet więcej) konflikt, zamienia się w kolejną dynastyczną sprzeczkę pomiędzy wielkimi rodami. Jakoś to jest mniej imponujące niż kiedy każdy sobie knuje gdzie indziej. Nie da się też ukryć, że usilne starania scenarzystów by wszystkie wielkie spotkania miały miejsce akurat w tym sezonie trochę odebrały im ważności. O ile pierwsze spotkanie Jona z Daenerys to było coś, to kiedy w finałowym odcinku właściwie mamy wszystkich ważnych graczy w jednym miejscu, nie za bardzo czuć napięcie. Zresztą wszyscy trochę zachowują się na nim tak jakby mieli scenariusz kolejnej sesji RPG i próbowali ustalić u kogo w dom ją rozegrają.
Te wielkie spotkania sezonu były możliwe głównie dzięki powolnemu ściąganiu bohaterów na do dwóch punktów – na południu i na północy. Zaczęło się od przybycia Daenerys do Westeros, a wraz z nią rzecz jasna przybył Tyrion, do tego dość szybko udało się sprowadzić na południe Jona (który naprawdę ma najgorsze umiejętności dyplomatyczne na świecie) a potem dołączył jeszcze magicznie uzdrowiony Jorah Mormont. Równolegle ściągnięto do Winterfell Brana, Ayrę i Samwella Tarly (choć tego już pod sam koniec) tym samym wyznaczając dwa główne punkty gdzie znajdują się interesujący nas bohaterowie. Pozostali bohaterowie, którzy dotychczas mogli się gdzieś włóczyć, czy wiosłować, po wielkim kontynencie właściwie musieli w tym sezonie wybrać czy pojadą na północ czy na południe. Innych kierunków nie przewidziano. Mamy jeszcze co prawda ludzi na murze ale oni wszyscy właściwie z punktu głównej fabuły są drugoplanowi. Zresztą mogą dość szybko znaleźć się w Winterfell. Ten podział na dwa mocne centra bohaterów na północy i południu nie byłby taki zły gdyby twórcy to nieco lepiej przemyśleli. Np. nie zmuszali Jona Snowa do najszybszych podróży po kontynencie w historii ludzkości.
Niestety ten siódmy sezon stara się grać wszystko na raz, mając mniej odcinków i chyba też mniej cierpliwości do pokazywania bohaterów w drodze. I tak w tym nieszczęsnym szóstym odcinku Jon Snow musi się teleportować za mur i z powrotem bo scenarzyści zachowują się trochę tak jakby zostawili coś w domu i musieli po to koniecznie wrócić. Gdyby nie ta idiotyczna wyprawa sezon siódmy z pewnością miałby trochę więcej sensu. Przynajmniej geograficznie. Niestety, skomplikowany plan twórców zmusza bohatera do podróży tam i z powrotem w czasie który właściwie stawia pod znakiem zapytania logikę poprzednich sezonów gdzie bohaterom podobna podróż potrafiła zająć kilka czy kilkanaście odcinków. Być może ta podróż najlepiej pokazuje czym jest siódmy sezon, a jest wielkim sprzątaniem. Takim sezonem w którym serial żegna się z powolnym rozwijaniem bohaterów czy mnożeniem wątków, tylko porzuca logikę tylko po to by wszystko poucinać, porozkładać, porozwiązywać. To także sezon w którym nie można już właściwie zostawić żadnej zagadki co stanie się w kolejnej odsłonie opowieści. Dlatego to sezon w którym Jon musi jakoś rozwiązać problem, że nieumarli nie potrafią przejść przez mur, bo w sumie z punktu widzenia fabuły – po to była scenarzystom cała ta wyprawa. Wyjście po nieumarłego dla Cersei to słaba wymówka na prostą próbę rozwiązania powieściowej zagadki na którą Martin nie dał jednoznacznej odpowiedzi. Z punktu widzenia całej historii nie jest to najmądrzejszy zabieg scenariuszowy, ale z punktu widzenia twórców którym zostało niewiele odcinków to jedyny sposób by w ostatnim sezonie szybko i sprawnie doprowadzić do krwawej konfrontacji.
Zresztą skoro jesteśmy przy scenarzystach, sezon siódmy pokazuje że właściwie stracili oni zupełnie umiejętność zaskakiwania widzów. Ktoś powrócił? Widzowie spodziewali się tego od dawna, po prostu licząc ile jeszcze postaci zostało. Ktoś zginął? Prawdę powiedziawszy ten najbardziej zaskakujący element serialu, w którym mógł zginąć każdy już od pewnego czasu nie obowiązuje. Siódmy sezon był właściwie potwierdzeniem, że serial wszedł w fazę „zabiliśmy już wszystkich nieważnych bohaterów a reszty boimy się ruszyć bo są za bardzo lubiani”. I rzeczywiście, choć zwierz uwielbia Tormunda to fakt, że nie zginął on za murem utopiony przez zombie jest dowodem na to, że scenarzyści przestali myśleć chłodnym sercem Martina a zaczęli myśleć ciepłym sercem scenarzystów serialowych. Tormund jest fajny więc się go nie zabija. Tylko że w GOT on powinien zginąć. Z kolei śmierć Littlefingera zamiast być czymś emocjonującym tak naprawdę była jedynie przyklepaniem faktu, że scenarzyści nie mieli na niego zupełnie pomysłu. A szkoda bo wydawało się, że w Winterfell naprawdę zamiesza, tymczasem przez sześć odcinków robił tylko bardzo niepokojące aluzje i opowiadał o swojej miłości a to do Sansy a to do jej matki. Jego całe knucie było tak nieporadne że człowiek zastanawiał się jakim cudem ten człowiek zaczął tą całą wojnę i jeszcze przetrwał tak długo. Ogólnie śmierć była w tym sezonie zupełnie nie jak z Gry o Tron – zapowiedziana, czy sugerowana, nie pojawiająca się bez sensu i nagle. Śmierć dotykająca tylko tych którzy wydają się scenariuszowo zupełnie nie potrzebni. Taka którą znamy z innych seriali.
Jeśli chodzi o porywy serca to z kolei twórcy dość słusznie doszli do wniosku że romans Jona i Daenerys nie tylko ma jaki taki sens z punktu widzenia całej historii ale też zadowoli fanów serialu. Problem w tym, że te siedem odcinków, to dość mało by udało się stworzyć między bohaterami (którzy są też zajęci masą innych spraw) jakąś porządną wieź. Aktorzy starają się jak mogą, Kit Harrington wygląda na najsmutniejszego faceta w całym Westeros ale nie da się zmienić faktu, że oboje wyglądają jakby się całkiem dobrze kumplowali, a nie jakby padali sobie w ramiona z wielkiej miłości. Być może gdyby pomiędzy ich pierwszym spotkaniem a romansem który łączy tą dwójkę minęło trochę czasu byłoby łatwiej uwierzyć. Ale niestety tu oglądamy komedię romantyczną na przyśpieszeniu, wypadły wszelkie elementy komediowe a i sceny romantyczne są nam serwowane w zaskakująco skąpo i tak… bez serca. Zwierz nigdy nie był fanem tego jak GOT podchodził do seksu i nagości (jak ktoś nie był nagi przez pół godziny to scenarzyści czuli się chorzy) ale tu dostał pod koniec istotnego wątku scenę godną filmu fantasy z lat 90. To jest problem bo w sumie dotychczas GOT miał całkiem nieźle rozpisane wątki romantyczne, i na ich tle ta miłość dwójki powinna wypadać jak największe osiągnięcie w dziedzinie serialowego romansu. Jak wypada? Jak trochę wymuszony związek dwójki ludzi, których łączy głównie to, że są młodzi, niezamężni i u władzy.
No dobra ale nie tylko śmierć i seks charakteryzuje GOT. Teoretycznie powinno też chodzić o wielką politykę. I w sumie tu polityką w tym sezonie zajmuje się niemal wyłącznie Cersei – to ona próbuje przechytrzyć wszystkich, znaleźć jakieś wyjście z dość beznadziejnej sytuacji. Jasne, twórcy próbują co pewien czas zrobić z niej psychopatkę (dość losowo) ale jest to jednak postać działająca w ramach jakiejś polityki – nawet jeśli to tylko wąsko rozumiana polityka mająca na celu zapewnienie przetrwania dynastii. Przez większość sezonu zwierz patrzył na działania Cersei z powątpiewaniem ale pod koniec doszedł do wniosku, że nie jest to w sumie mniej rozsądne niż przekonanie, że posiadanie smoka wystarczy by rządzić Westeros. Zresztą Cersei jeszcze żadnej wielkiej porażki nie poniosła. Cóż że straciła całą armię skoro udało się jej spłacić długi i może zaciągnąć nową. Trzeba powiedzieć, że władca który docenia wagę pełnego skarbca zawsze ma głowę na karku. Jedyne co zwierza trochę irytuje to czynienie z Cersei postaci która koniecznie musi od siebie wszystkich odpychać. Jest zdecydowanie ciekawsza wtedy kiedy miesza wielkie okrucieństwo z przedziwną, niemal desperacką czułością, zwłaszcza wobec Jamiego. Do tego powrócono do wątku Cersei jako kobiety która zrobi wszystko dla swoich dzieci. Z jednej strony, to dobre podejście bo Cersei jako najniebezpieczniejsza matka na świecie jest całkiem ciekawym tropem. Z drugiej – zwierz miał wrażenie że scenarzyści trochę przypadkowo wyciągają z kapelusza cechy Cersei z ostatnich sezonów i tworzą postać raczej niespójną.
Z kolei Jamie i Tyrion to dwie postacie, które twórcy zdecydowali się trzymać w specyficznym limbo. Taki Jamie – od momentu kiedy podjęto decyzję, że jednak będzie kontynuował swój kazirodczy związek z Cersei właściwie na każdym krok dostaje podpowiedź, że może czas zmienić sojusze i przeanalizować komu winny jest lojalność. Mogłoby się wydawać, że po tym jak został wymoczony w rwącej rzece zastanowi się czy jego siostra ma rzeczywiście najlepsze plany na przyszłość. Ale nie Jamie musi się zachowywać jakby nigdy nic, mniej więcej do momentu kiedy scenarzyści dojdą do wniosku, że w kolejnym sezonie chcą go mieć na północy. Ta decyzja jest tak nieorganiczna, a jednocześnie tak przewidywalna, że sprawia wrażenie bardziej czegoś co jest potrzebne scenarzystom (trochę jak wyprawa Jona za mur) niż coś co ładnie wynika z narracji. Jasne można wskazać, że Jamie dusił się w tym toksycznym związku z siostrą już jakiś czas, ale zmiana jego postawy jest tak nieporadnie napisana, że zwierz zobaczył raczej pionek przestawiony na planszy a nie organiczną decyzję bohatera. Inna sprawa, bardzo się czuło, że Jamie w tym sezonie jest pod opieką scenarzystów którzy nie pozwolą by stało się mu coś złego. Zwierz bardzo nie lubi kiedy w serialu takim jak GOT można mieć całkowitą pewność, że komuś się nic nie stanie.
W pewnym zawieszeniu trwa też Tyrion który doradza Daenerys w nadziei że ta władczyni będzie lepsza od poprzednich, właściwie w tym sezonie na każdym kroku dostawał potwierdzenie, że królowa go nie słucha. Wręcz przeciwnie, postępuje niemal zawsze tak jak chce. Gdyby ktokolwiek słuchał Tyriona w tym sezonie to nieumarli nadal siedzieliby za murem. Ale nie Daenerys robi co chce i jest dość oczywiste, że doradca wcale nie jest jej aż tak potrzebny. W takiej sytuacji Tyrion powinien jakoś zareagować. Tymczasem ponieważ znalazł się już dokładnie tam gdzie pragnęli go scenarzyści to nie może się za bardzo rzucać. Co w sumie sprawia, że jego (dotychczas dość aktywna) postać staje się zaskakująco pasywnym świadkiem wydarzeń. I co więcej jakby traci trochę swojej inteligencji dość ślepo wierząc że Daenerys będzie zupełnie inna niż pozostali władcy, kiedy w sumie prawie nic na to nie wskazuje. Zwierz tęskni za czasami gdy po takiej scenie jak np. spalenie sojusznika i jego syna (doskonały sposób na pozbywanie się zbędnych postaci ze scenariusza) przez smoka Tyrion zareagowałby jakoś bardziej zdecydowanie. A tak naprawdę jedyne co mu zostało to smutne stanie na korytarzu kiedy jego królowa i tak robi co chce.
Trochę bez celu błąkają się w serialu też aktywne dotychczas potomstwo Neda Starka. Sansa zostaje pod nieobecność Jona panią na Winterfell i jej głównym zadaniem staje się słuchanie dość słabo zakamuflowanych aluzji Littlefingera że powinna się pozbyć brata albo siostry, którzy mogą stanowić dla niej potencjalne zagrożenie. Być może byłby to dobry pomysł gdyby Littlefinger nie robił tego w tak obcesowy sposób. Z kolei Arya przybywa do Winterfell i jest właściwie inna w każdym odcinku. Trudno powiedzieć dlaczego bohaterka dostaje jeden odcinek w którym zachowuje się zupełnie jak psychopatka ale twórcy chyba też za bardzo nie zrozumieli bo w następnym odcinku już jest zdecydowanie normalniejsza. Od swojego powrotu zza muru Bran prostu już nie ma charakteru, przybywa do Winterfell oświadcza że teraz jest trójokim krukiem i jakoś nikt nie jest zainteresowany tym by go o cokolwiek dopytać a on może innym dostarczać danych. Branowi pozostaje więc głównie siedzenie przy kominku i dostarczanie niezbędnych dla fabuły informacji. Dla widza to dość duży zawód, biorąc pod uwagę jak ciekawą ścieżką dążył Bran, zaś dla scenarzystów ukochana postać bo z nim mogą teraz wcisnąć do odcinka właściwie każdą informację. Co doskonale widać w ostatnim odcinku gdzie Bran służy trochę za Wikipedię, trochę za kamerę monitoringu. Nie mniej cała trójka właściwie w tym Winterfell nie ma nic do roboty, tylko czeka aż dorośli załatwią sprawy na południu. To błąd bo w sumie gdyby to oni wybrali się za mur, a Jon ubłagał swą nową ukochaną by poleciała po nich na smokach… byłoby na pewno geograficznie rozsądniej.
Mamy więc sezon pełen rozstawiania pionków, łączenia rodzin, i podrzucania to tu to tam zapomnianych bohaterów. Do tego w sumie ten siódmy sezon służy wyłącznie przygotowaniu nas na to, na co i tak jesteśmy gotowi, czyli na fakt że konflikt rozegra się najpierw między żywymi i martwymi a potem pomiędzy tymi którzy pozostaną. Co nieco zmienia sposób patrzenia na wojnę z zombiakami bo jeśli nie zostanie dość szybko wygrana (z potencjalnie niewielkimi stratami w bohaterach) to nie będzie za bardzo po co rozgrywać całej tej Gry o Tron. Zresztą to trochę pokazuje całe podejście scenarzystów do konfliktu zza muru, który im w sumie nie jest za bardzo potrzebny. Armia zombie pod wodzą mało elokwentnych przywódców to nie jest ten element fabuły który jest na rękę komukolwiek kto chce pisać błyskotliwe kwestie negocjującym królom. Dlatego zwierz prognozuje, że zagrożenie zza muru zostanie zwalczone równie szybko jak się pojawiło, głównie dlatego że w sumie te zombie to spadek po Martinie. Martin miał zaś dużo większą wizję niż tylko konflikt kilku władców o jeden tron. A serial chyba nie jest gotów na wszystkie pomysły za którymi podążał na początku produkcji. Nie tylko dlatego, że nie ma dalszych tomów książki, ale dlatego że to pomysły których często nie da się wcisnąć w kilka odcinków. Trzeba tu przyznać, że dzięki temu robi się dużo bardziej serialowy – czyli zwięzły i dążący do jakiegoś celu (bez urazy dla Martina ale on umie głównie rozpraszać bohaterów po kontynencie – dużo gorzej idzie mu ich przywracanie do wiodącej linii fabularnej), może nie dąży tak pięknie ale przynajmniej jakiś kres tego zamieszana gdzieś nam majaczy.
Ostatni odcinek sezonu właściwie można potraktować jako koniec rozpisywania sił i dostarczania wątków a początek ostatniego aktu. Zwierz przyzna szczerze, że serial który w ostatnim sezonie przypomniał trochę za bardzo pośpiesznie prowadzoną grę RPG zdecydowanie zyska na tym jeśli w finałowych odcinkach twórcy zdecydują się dość okrutnie postąpić ze swoimi bohaterami. Cokolwiek bowiem by o GOT nie powiedzieć to niosło ono przez lata dość smutną prawdę, że happy end nie jest zakończeniem dla wszystkich. Patrząc z punktu widzenia historii – cała opowieść nie ma prawa się dobrze skończyć i w sumie zwierz trochę czeka aż na żelaznym tronie zasiądzie nie zwycięzca konfliktu a ten ostatni, który po śmierci wszystkich trzyma się na nogach, choć wie już że niewiele ma do rządzenia i nie ma z kim dzielić tej radości. Taki człowiek opadający na ten fotel, jako pyrrusowy zwycięzca byłby dużo bliższy temu co serial nam podpowiadał. Dlatego, mimo sympatii do licznych bohaterów (Tormund trzymaj się!) zwierz ma nadzieje, że nie dostanie w ostatnim sezonie zbyt wielu cudownych ocaleni i pożegnań wypowiadanych dramatycznym tonem. Choć produkcja trochę sugeruje, że dokładnie tego mogę się spodziewać. Tylko Gra o Tron gdzie dobro zwycięża, a wszyscy żyją długo i szczęśliwie brzmi jak ostateczne pożegnanie się z konceptem Martina czy w ogóle z tym co uczyniło produkcję tak ciekawą dla widzów.
Zresztą analizując te dwa ostatnie sezony GOT można by napisać ciekawą analizę tego jak mózg scenarzysty działa zupełnie inaczej niż mózg pisarza. Podczas kiedy pisarza ogranicza tylko jego własna wyobraźnia, czy chęć spisania tego co w niej powstało, scenarzyści są dość wyraźnie bardziej pragmatyczni. Wiedzą, że historia musi się zmieścić w odcinkach i sezonach, wiedzą że lepiej skoncentrować bohaterów, znają uczucia widzów i zamiast im coś zabierać wolą dawać. GOT przeszedł do serialu, który starał się podążać za sposobem myślenia pisarza, do serialu który jest tak wyraźnie pisany przez scenarzystów, że aż trudno tego nie zauważyć. I tak historia która z punktu widza była dość nieprzewidywalna, trafia na stare dobre tory serialowych rozwiązań. Co więcej, przyjmuje raczej filmową logikę, że całe podróżowanie czy przekazywanie informacji dzieje się poza zasięgiem kamery. Głównie dlatego, że tak jest łatwiej. To byłoby w ogóle dość ciekawe, bo zdaniem zwierza GOT dość wyraźnie się zmieniło w ostatnich sezonach. I jest właściwie zupełnie innym serialem tylko w tym samym kostiumie.
Nad ostatnim sezonem unosi się duch Neda Starka, wszyscy wspominają go częściej niż kiedykolwiek wcześniej. Pojawia się wspomnienie jego śmierci, a także o jego postawie, przekonaniach i piętnu jakie odcisnął na innych ludziach. Zwierz ma nadzieję, że twórcy serialu będą pamiętali nie tylko o tym jak doskonałą postacią był Ned Stark ale też jak zginął. Tak że widzowie byli w autentycznym szoku. Wszak był na okładce. Nie zabija się postaci z okładki. Tymczasem właśnie się zabija, zwodzi się widza i daje mu się coś co sprawi, że w tym nawale kilkuset seriali emitowanych przez kolejne stacje poczuje, że dostał coś innego. Tak więc niech pamięć o śmierci Neda Starka unosi się nad kolejnym sezonem, tylko wtedy uda się uniknąć takiego dziwnego poczucia, że GOT pozostawił gdzieś za sobą szalone czasy kiedy zaskakiwał widzów i teraz tylko z każdym kolejnym odcinkiem potwierdza ich teorie. A przecież nie o to chodziło, i nie tego pragnęli snujący je widzowie. Bez tego elementu zaskoczenia GOT wyróżnia nad innymi produkcjami tylko obecność smoków. A to, nawet jeśli dodamy lodowego smoka – wciąż za mało.
Ps: Zwierz poleca swoje niezbyt poważne podsumowania GOT które zamieszczał przez cały sezon na FanPage bloga. Znajdziecie tam uwagi zwierza dotyczące konkretnych bezsensownych i niekiedy sensownych zabiegów fabularnych.