Kosmos, ostateczna granica. Nie, sekundkę, to nie ten serial. Mam przecież pisać o prawdziwym science fiction. Takim, w którym koniecznie musza się pojawić fizycy. Wiadomo, że gdy na horyzoncie pojawiają się fizycy to albo mamy nowy dramat wojenny, albo produkcję science fiction. Choć w przypadku „Problemu trzech ciał” może należałoby stwierdzić, że pod pewnymi względami czeka nas i jedno, i drugie.
Nie często zdarza się, że streszczenie fabuły serialu tak, by jednocześnie zachęcić, ale by nie powiedzieć za dużo nastręcza mi problemów. Ostatecznie robię to od lat. W przypadku tego serialu, mam jednak wrażenie, że konstrukcja historii sprawia, że łatwo powiedzieć za dużo. Ustalmy więc, że wszystko zaczyna się od tajemniczych zgonów fizyków, którzy – jak wszystko wskazuje, zaczęli odbierać sobie życie. Co może doprowadzić fizyka do załamania? Ot, na przykład fakt, że od pewnego czasu dostają wyniki swoich obliczeń, które zupełnie nie mają sensu. Ale to tylko jedna z hipotez. Mamy więc dość niemrawe śledztwo policyjne, ale też – sporo niepokojących zjawisk. Zwłaszcza, grupa przyjaciół, która swego czasu razem zajmowała się fizyką (potem ich drogi rozeszły się w bardzo różne strony) czuje, że coś jest nie tak. Komuś przed oczyma pojawia się nagle niepokojące odliczenie, kto inny wchodzi w świat wirtualnej gry, która pod każdym względem przewyższa to co dziś uważamy za możliwe w zakresie wirtualnej rzeczywistości, co więcej – kosmos nagle mruga. I to może byłoby niezłe streszczenie, gdyby nie fakt, że nie da się tych zjawisk oddzielić od wydarzeń mających miejsce w czasie chińskiej rewolucji kulturalnej. Innymi słowy – sporo się dzieje i nie zawsze koniecznie w idealnej chronologii.
No dobrze, ale przecież – to, że czegoś nie da się łatwo streścić niekoniecznie jest jakąkolwiek oceną. To prawda – akurat znam całkiem sporo fabuł, które umykają prostym streszczeniom a wciągają. (żeby wymienić chociażby pół odcinka Doktora Who) Z „Problemem trzech ciał” miałam jednak problem (he he). Nie, nie pogubiłam się w fabule, więcej – kilka zwrotów akcji przewidziałam na tyle wcześnie, że wydały mi się dość oczywiste. Wyznam jednak, że nie pamiętam, czy czytałam książkę. Wiem, że miałam ją na pewno w ręku i wiem, że jest gdzieś u mnie w domu, ale nie pamiętam aktu lektury. Jednak patrząc, ile razy w ciągu serialu zgadłam co będzie dalej, zaczynam podejrzewać, że jakieś czytanie było tam czynne. Przy czym, tu o pomyłkę łatwiej niż może się wydawać, bo to fabularnie adaptacja jednak względem pierwowzoru przesunięta, chociażby o to, że nasi naukowcy pracują w Wielkiej Brytanii a nie w Chinach (co z resztą uważam za szkodę dla filmu, bo londyńskie dekoracje są dość banalne). Mam poczucie, że to rozbija pewną spójność narracji, która jednak zaczyna się od rewolucji kulturalnej i jest trochę o jej dość niespodziewanych skutkach.
Co więc mi przeszkadzało w „Problemie trzech ciał”? Otóż było mi wszystko jedno. Od pierwszego do ostatniego odcinka było mi absolutnie wszystko jedno co spotka bohaterów. Mam wrażenie, że cała opowieść zakładała, że jestem do nich przywiązana, że dobrze znam ich relacje, że spędziliśmy wystarczająco dużo czasu by zależało mi na ich powodzeniu, życiu i wzajemnych wyznanych i nie wyznanych uczuciach. Tymczasem – tyle się dzieje, tak często skaczemy z wątku na wątek, że ostatecznie – miałam wrażenie, że nikogo nie znam na tyle dobrze bym mogła, powiedzieć – tak to jest „moja osoba” której życzę powodzenia, sukcesu i przezwyciężenia wszelkich niedogodności. Widzicie, choć fabuły nie zawsze opierają się tylko na kreacji bohaterów, to sposób ich przedstawienia, ma duże znaczenie jak odbierzemy wszystko co dzieje się dalej. Nawet najbardziej napakowane akcją odcinki mogą po widzu spłynąć jak po kaczce, jeśli nie zainwestuje odpowiednio dużo emocji w bohaterów. O ile akcja w serialu raczej nie zawodzi to bohaterowie już tak. Są nijacy, zbyt szybko naszkicowani, zdecydowanie za bardzo wyrwani z szerszego społecznego kontekstu. Serial bardzo stara się nas przekonać, że tam jest coś więcej, ale sama czułam jakąś wielką pustkę tam gdzie powinny być moje relacje z bohaterami. Więcej czasu spędziłam grając w „znajdź kogoś z obsady Gry o Tron” niż przejmowaniem się ich losem.
Z resztą, gdyby ktoś mnie zapytał czego najbardziej mi brakuje w tym serialu to powiedziałabym – jakiegoś społecznego wymiaru tego co się dzieje. Oto – ludzkość spotyka się z dotychczas nieistniejącym wyzwaniem, wyzwaniem dostarczającym problemów i pytań natury egzystencjalnej, filozoficznej i naukowej. To jasne, że takie informacje i zjawiska, które są tu bardzo szybko jawne, odbiłyby się na tym co dzieje się w świecie. Serial nigdy jednak nie pozwala nam wyjrzeć poza wąską grupę bardzo zaangażowanych naukowców, którzy znajdują się w samym centrum spraw. I jasne, rozumiem, że tu serial chce podążać za książką, ale – szkoda, że nie dostajemy więcej spojrzenia na to co dzieje się wokół bohaterów – dzięki temu opowieść nabiera głębi, staje się pewną społeczną refleksją, a także – pozwala nadać produkcji jakiś ton. Bo tu przeskakujemy od tego co trochę kosmiczne, do thrillera, by zatrzymać się na obyczajowym fragmencie – brakuje tego elementu spójności. Nie mówię, że ma to być spójność gatunkowa, chodzi raczej o pewien nastrój. Trochę jak w „Black Mirror” gdzie nie zawsze opowieści są spójne, ale pewne uczucie i nastrój już tak.
Przy czym nie uważam „Problemu trzech ciał” za serial nieudany. Dla mnie to taka porządna produkcja, do połknięcia w dwa dni. Nic co byłoby obraźliwie złe, ale też nic co rozpala ogień w sercu. Miałam poczucie, że oglądam coś paradoksalnie bardzo bezpiecznie zrealizowanego. Tak jasne, są sceny wizualnie bardzo ciekawe, ale jest ich garstka w porównaniu po prostu do takich klasycznych scen serialowych, gdzie ludzie rozmawiają ze sobą – trochę o uczuciach a trochę o problemach, a trochę o fizyce. Widać, bardzo wyraźnie, które zdania, sceny, ujęcia twórcy chcieliby nam podsunąć jako najciekawsze i niezwykłe, choć od razu powiem – ani razu nie miałam poczucia, że ktoś mnie wyrwał z dość komfortowego miejsca w narracji. Wizualnie serial jest poprawny, ale nawet tam, gdzie ma nas zachwycić czy zadziwić jest… zaskakująco zwyczajny. Nie wiem czy umiem to dobrze wyrazić słowami, ale czasem są takie pomysły realizacyjne, które nas zaskakują, tu nie miałam ani razu poczucia, że ktoś pokazuje mi coś czego nigdy wcześniej nie widziałam. A skoro wszystko już widziałam, skoro na nikim mi nie zależy, to właściwie – co ma mnie do tej historii przyciągnąć? Parę plot twistów? Panie, nie takie myśmy plot twisty ze szwagrem łowili.
Ekranizacja powieści napisanej w chińskim kręgu kulturowym, jest o tyle ciekawa, że potencjalnie mogłaby wyrwać zachodniego widza z takiego kręgu narracyjnych oczywistości. Wiadomo, że to jak historia jest opowiadana w dużym stopniu zależy od tego jakie sa kulturowe i społeczne punkty odniesienia autora. Tu jednak mamy historię w dużym stopniu zamerykanizowaną czy bardziej zwesternizowaną (choć są wątki chińskie to jednak nie na tyle dużo by zniechęcić zachodniego widza) co oznacza, że nie czujemy żadnego spotkania z czymś innym czy obcym. To sprawia, że ucieka nam ta inność, która akurat tutaj – moim zdaniem niezwykle by zaprocentowała, właśnie w budowaniu nastroju, ale też – w takim poczuciu, że to jest jednak opowieść, której jeszcze nie znamy. Odrobina więcej takiego drobnego narracyjnego dyskomfortu uczynniłaby serial bez porównania lepszym.
Wiem, że ten tekst nie zawiera wiele konkretów – także dlatego, że rozwiązywanie pewnych zagadek razem z bohaterami stanowi jeden z najważniejszych elementów fabuły. Jednak przede wszystkim oddaje moje poczucie pewnego zagubienia. Wiem, że coś tu u mnie nie zadziałało, ale nie mogę po prostu powiedzieć, że serial jest niedbale nakręcony czy źle zagrany. W tej najprostszej do zrecenzowania warstwie wszystko gra. Nie jest to też coś co się rozpada zupełnie na kawałki, gdy przyłożymy do tego logikę narracji (choć są pewne luki, ale wszystkie opowieści mają luki – to tylko kwestia ich tuszowania przed odbiorcą). A jednak, wiem, że to nie jest to na co czekałam i nie jest to ten serial, który mógłby powstać gdybyśmy dostali odrobinę więcej … no właśnie czego? Mam wrażenie, że dyskomfortu i poczucia obcości, tak jakby ktoś nas nagle wrzucił w środek opowieści. Wtedy może – zadziałałoby to lepiej. Tymczasem nie raz łapałam się na tym, że choć serial trudno nazwać nudnym, moje emocjonalne zaangażowanie w fabułę jest bardzo niskie. Nawet wtedy, gdy postaci ginęły przyjmowałam to bez jakichkolwiek emocji – co jest problemem. Koło piątego odcinka miałam raczej poczucie obowiązku kończąc serial, niż ekscytację, że zbliżam się do jakiejś puenty.
Zdaję sobie sprawę, że to nie jest cała historia, że pierwszy sezon ledwie dotknął tematów z tomu drugiego. Jednocześnie – gdyby ktoś mi powiedział, że więcej tej historii nie będzie – nie przejęłabym się za bardzo. Nikt kto zamieszkuje ten świat nie jest mi tak bliski, bym musiała wiedzieć co się z nim dalej stanie. I choć moja obojętność na bohaterów nie jest problemem dla fizyków, to jest to zdecydowanie problem dla serialowych twórców, którzy szybko muszą znaleźć jakieś równanie – jak opowiedzieć historię, poradzić sobie z materiałem wyjściowym i przy okazji – nie stracić mojego zainteresowania. Kto wie, może uda im się znaleźć jakiś wzór do następnego sezonu.