Zwierz recenzował już na swoim blogu Anioły w Ameryce. Te wyreżyserowane przez Warlikowskiego. Kilka lat temu (dokładniej w 2013 roku) zwierz pisał w swojej recenzji, że teraz po latach od jej premiery, wraz ze zmianą klasyfikacji AIDS (z choroby śmiertelnej na przewlekłą) zupełnie inaczej patrzy się na sztukę – która w pewien sposób odkleja się od swojego tematu i realiów. Tak być może było w 2013, bo w 2017 Anioły w Ameryce wydają się mieć tyle aktualnych treści, aż człowiek spodziewa się że usłyszy za sobą trzepot anielskich skrzydeł.
Transmitowane w ramach NTLive dwa przedstawienia składające się na całość Aniołów (które powinno się wystawiać w dwóch długich częściach – tak zostały wystawione pierwotnie) trwa około 8 godzin. Co ciekawe, tego trwania spektaklu w ogóle nie czuć – głównie dlatego, że bardziej chyba niż w innych znanych zwierzowi wystawieniach postawiono tu na rozładowywanie patosu (a ten jest w sztuce obecny i zamierzony) humorem. Tego humoru w londyńskich Aniołach było więcej niż zwierz się spodziewał i niż zapamiętał zarówno z Aniołów warszawskich jak i z serialu HBO. O ile w pierwszej części humor sprawdzał się doskonale – było go dokładnie tyle ile potrzeba by sztukę oglądało się nieco łatwiej, o tyle przy części drugiej coś się popsuło. I to niekoniecznie w samym przedstawieniu co w widowni. Zwierz zwrócił uwagę, że w drugiej części śmiech widzów pojawiał się już nawet wtedy kiedy niekoniecznie był na miejscu – w końcu nie każde zdanie wypowiedziane podniesionym głosem, czy nie każda scena w której ktoś ma szybką, ironiczną ripostę wymaga śmiechu. W czasie oglądania drugiej części można byłoby dojść do wniosku, że oglądamy przezabawną komedię. A Anioły są wszystkim, ale nie przezabawną komedią. Raczej znającą znaczenie dowcipu tragedią.
Jak Zwierz mówił – tematyka która wysuwała się na pierwszy plan kiedy sztuka powstawała – lęki końca lat osiemdziesiątych – związane z AIDS, zimną wojną, rządami Reagana, kilka lat temu zdawały się być bardziej znakiem czasu niż historią na wskroś współczesną. Ale inaczej niż mówili nam XIX wieczni socjologowie społeczeństwa nie rozwijają się liniowo i tam gdzie wydaje się że kroczą do przodu tam też potrafią zrobić krok w tył. Słuchając dziś rozmów o Reaganie i Ameryce jego czasów nie trudno dostrzec, że politycznie wcale nie zaszła wielka jakościowa zmiana, że Trump i jego Ameryka która znów ma być Wielka, kroczy utartymi ścieżkami. Patrząc na obojętność państwa, na podziały które sprawiają, że można co prawda sypiać z konserwatystą ale trzeba się tego potem wstydzić, na wielkie poczucie że wolność jest w Stanach na tak wysokiej nucie, że nikt nie jest w stanie jej wyśpiewać, widzimy że niewiele się zmieniło. Do tego lęki związane z dewastacją środowiska naturalnego przez człowieka, poczucie że w trwającym ładzie coś musi się zachwiać i takie przymrozki zimnej wojny dookoła. Jest w tym coś strasznego, ale też dziwnie pocieszającego, wszak główny bohater buntuje się przeciwko posłannictwu nakazujące stanie w miejscu, i walczy o swoje przypominając że człowiek nie jest skałą i musi przeć do przodu, zmieniać się, łamać serca, powracać, odchodzić i to jest właśnie miara postępu. I inaczej być nie może. A z drugiej strony – w tych lękach lat osiemdziesiątych od dziury ozonowej po zimną wojnę widać że tak naprawdę to czego się boimy nigdy nie niknie. Tylko czasem udaje się nam skutecznie o tym nie myśleć.
Jak zwykle sztuka zmusza też do refleksji nad postawami ludzkimi – tak różnymi i niedoskonałymi jak różni są ludzie. Zwierz musi przyznać, że zawsze najbardziej fascynuje go postać Roya Cohna. Postać antypatyczna, odrażająca, wszech miar paskudna. A jednak jest w niej jakaś prawda, o tych ludziach którzy nigdy nie należeli do grupy uprzywilejowanej. Którzy całe życie musieli walczyć o to by uznano ich za swoich. A ponieważ nigdy nie mogli sobie pozwolić na elegancką grę dla uprzywilejowanych to też nigdy tak naprawdę nie mogli być częścią establishmentu. Cohn staje się symbolem tych wszystkich ludzi na których ciąży niezawiniona skaza wykluczenia – czasem popychająca do czynów, którymi nie pobrudziliby sobie rąk dobrze urodzeni. I to niczego nie usprawiedliwia, ale wiele tłumaczy. Zwierz przygląda się zawsze tej postaci z fascynacją, bo doskonale skupia ona jak w soczewce ten paradoks układów społecznych, że można mieć niekiedy niemal nieograniczoną władzę, ale ponieważ zawsze będzie się tym żydem który wdarł się tam gdzie go nie proszono, to obok tej władzy jest osobna dawka pogardy. To ciągłe siłowanie się Cohna z życiem, z innymi ludźmi – nawet jeśli nie czynione w dobrej sprawie, wciąż jest siłowaniem się ludzi wykluczonych. I umieszczenie takiej postaci – pokazującej że to nie zawsze oznacza walkę szlachetną jest zdaniem zwierza doskonałe.
Zwierz lubi też postać Louisa – zwłaszcza dobrze zagraną (zwierz pamięta jaki był zawiedziony rolą Jacka Poniedziałka u Warlikowskiego). To chyba jedna z najpaskudniejszych i najbardziej egoistycznych postaci na jakie zwierz się natknął. Jest tak cudownie skoncentrowany na sobie, że nawet wtedy kiedy teoretycznie ma rację (wyrzucając swojemu konserwatywnemu kochankowi, że wydawał uzasadnienia dla dyskryminujących homoseksualistów wyroków sądowych) mamy ochotę mu przyłożyć. To fascynująca postać która jest tak odrzucająco skoncentrowana na sobie, że nawet kiedy próbuje zrobić i powiedzieć rzeczy słuszne, to ostatecznie mówi tylko o sobie. Louis jest w tej sztuce bardziej niszczycielski niż AIDS. W końcu łamie serca dwóm mężczyznom, rozbija ich życie, pozbawia sensu i jeszcze na końcu uważa, że wszystko powinno się koncentrować na nim. Można powiedzieć, że Louis to taka personifikacja choroby uczuć, którą łatwo złapać ale nie sposób się jej pozbyć. Zresztą Louis nie dyskryminuje, wszystkim równo próbuje okazać wyższość i zawsze okazuje się w tych próbach równie żałosny. Zdaniem zwierza dobrze zagrać tego bohatera nie jest prosto – bo musimy z jednej strony nie mieć dla niego zbyt wielu ciepłych uczuć, z drugiej – rozmieć dlaczego w sztuce to właśnie on stanowi obiekt pożądania.
Zwierz przyzna przed wami szczerze, że nigdy nie był szczególnie zafascynowany postacią głównego bohatera – Priora. Być możne dlatego, że – to chyba nie jest tajemnicą – nigdy nie był wielkim fanem metafizycznego wymiaru sztuki. Jasne – to jest coś co sprawia, że Anioły w Ameryce wykraczają poza dramat o chorobie i uczuciach, ale jednocześnie w tych fragmentach Kushner naprawdę daje upust swojemu płynnemu, potoczystemu ale też niekiedy nieco przesadzonemu stylowi. Jednocześnie Prior jest postacią w sumie najbardziej stereotypowo rozegraną. Jego zmagania z chorobą układają się w pewien ciąg, który niewątpliwie jest utrwalony w kulturze – ta pierwsza panika, ozdrowienie, porzucenie zdrowia dla uczucia czy właściwie rozpaczy, targowanie się Bogiem o jeszcze trochę czasu, moment przełomu. Przy czym wiele zależy od tego jak Priora się poprowadzi – tu był poprowadzony tak o pół tonu wyżej niż wszyscy inni (co zresztą sprawiało, że Zwierz miał wrażenie, że jego postać traktowana jest niepoważnie). Zresztą problem z Priorem jest taki jak z wieloma rolami w tym spektaklu – Kushner swobodnie korzysta ze stereotypów a potem zmusza aktorów, twórców i widzów by razem poza te stereotypy wszyli.
Na koniec jak zwykle zwierz musi stwierdzić, że najsłabiej napisanymi postaciami są dla niego Joseph i Harper Pitt czyli mormońskie małżeństwo, gdzie on jest ukrywającym się gejem a ona jest uzależniona od valium. Zwierz ma w przypadku tych postaci problem taki, że wydają się najbardziej jednoznaczne. Ona jest nieszczęśliwa, porzucona, uciekająca od świata, czekająca aż zdarzy się coś więcej. On z kolei jest takim typowym facetem zjadanym od środka przez wszystko to czego nie może powiedzieć, twardym i miękkim jednocześnie. To nie są źle napisane postacie, ale takie przy których Zwierz złapał się na tym, że jakby brakuje im tego czegoś więcej. Zwierz nie będzie niczego sugerował ale miał wrażenie jakby autor sztuki osobiście znał Louisa a Pittów musiał sobie napisać. Zwłaszcza Joseph jest taką postacią przy której zwierz miał wrażenie, że brakuje mu jednej czy dwóch scen byśmy go naprawdę poznali. Bo tak naprawdę głównie znamy go w relacji do innych bohaterów sztuki, lub w tym jak go opisują. On sam jest zaskakująco przezroczysty. Z kolei tylko w przypadku monologów jego żony, zwierz ma wrażenie, że sztuka robi się miejscami pretensjonalna. Na całe szczęście – te dwie nieco gorsze postacie równoważą dwie najcudowniejsze postacie – Belize – pielęgniarz, który po prostu wie co należy zrobić i matka Josepha, która też wie jak zachować się porządnie. W tym świecie egoistycznych ludzi ze złamanymi sercami, ta dwójka przynosi to co najważniejsze – rozsądek i pamięć o drugim człowieku.
No dobrze tyle ogólnych rozważań o sztuce, przejdźmy do kwestii inscenizacji. Gdyby zwierz chciał to jakoś określić słowami pewnie napisałby, że to kameralna superprodukcja. Z jednej strony doskonała gra przestrzenią sceny sprawia, że znajdujemy się w kilku bardzo jasno określonych przestrzeniach – naprawdę niewiele trzeba byśmy weszli do mieszkania Josepha, przekroczyli próg szpitala czy przenieśli się na chwilę do Salt Lake City. Z drugiej strony, trudno nazwać tą produkcję minimalistyczną. Zastosowanie neonów, efektów specjalnych – wykorzystanie wszystkich klap i zapadni, przesuwanie scen w poziomie i w pionie – padający deszcz i śnieg, wszystko to sprawia, że nie mamy wątpliwości, że wykorzystano wszystkie efekty specjalne jakie były pod ręką. Robi to bardzo dobre wrażenie na scenie (słusznie pokazując strukturę sztuki która składa się z takich „scen z życia”) a jednocześnie musi robić niesamowite wrażenie oglądane na żywo. Choć kiedy ogląda się sztukę w kinie można docenić jak fenomenalną charakteryzację mają aktorzy. Zwierz mógłby przysiąc że pod koniec drugiej części Anderw Garfield naprawdę miał zapalenie płuc i raka skóry. A przecież oglądał aktorów w zbliżeniach więc widział ich lepiej niż widownia. Twórca sztuki wypowiadał się na temat sposobu inscenizowania Aniołów mówiąc, że dobrze by widzowie widzieli zmiany dekoracji, by kilka ról grała ta sama osoba, by nie robić ściemnień. Tak by widzowie mieli poczucie, że oglądają coś płynnego i w pełni zrozumieli umowność teatru. W National Theatre posłuchano twórcy tylko do połowy. Tzn. rzeczywiście mamy kilka ról granych przez tych samych aktorów (np. matkę Josepha i Ethel Rosenberg gra ta sama aktorka, podobnie jak jedna aktorka gra starego rabina, pielęgniarkę, wariatkę i anioła) a z drugiej jednak wystawienie bardzo gra ściemnieniami i wręcz ukrywa wiele mechanizmów swojej teatralnej magii.
O sukcesie takiej sztuki jak Anioły w Ameryce w dużym stopniu decyduje obsada. Zwierz był ciekaw jak w tym repertuarze znajdzie się Anderw Garfield zwłaszcza, że rola Priora jest trudna. Zwierz ma mieszane uczucia, z początku był zachwycony grą Garfielda który przy pomocy kilku charakterystycznych gestów uczynił swego bohatera stereotypowym gejem spod znaku „drama queen”. Zwierzowi podobała się ta – zgodna z duchem sztuki interpretacja. W pierwszej części nie miał do niej żadnych zastrzeżeń. Natomiast w drugiej, zbyt często miał wrażenie, że drobne gesty czy zatrzymanie kwestii w połowie dodawało efektu komicznego tam gdzie niekoniecznie był potrzebny. Plus zwierz ma wrażenie, że można byłoby nieco utemperować aktora. Zwłaszcza spotkanie z Louisem na ławce w parku, zamiast wypaść wściekle czy ironicznie wypadło za bardzo komediowo, jak spektakl w spektaklu. Trochę to jednak było obok. Co nie zmienia faktu, że Andrew Garfield już drugi raz (pierwszy w Milczeniu) udowodnił Zwierzowi że jest jednak zdecydowanie lepszym aktorem, niż można było zakładać patrząc na jego bardziej popularne role. Zwierz cieszy się też, że to aktor na tyle odważny by nie bać się gry w dużym teatralnym projekcie (który na pewno musiał być bardzo męczący).
O ile zwierzowi Garfield podobał się bardziej w pierwszej części sztuki niż w drugiej o tyle zmienił opinię o Nathanie Lane w roli Cohna. Otóż musicie wiedzieć, że zdaniem zwierza wszyscy aktorzy którzy podchodzą do tej roli mają jeden zasadniczy problem – to jest rola którą przed nimi grał Al Pacino. A nikt nie potrafi się na ekranie tak niesamowicie wściekać jak Pacino. Zresztą w ogóle zdaniem Zwierza rola Pacino w Aniołach była bezbłędna. Tak więc od razu na wstępie jest trudniej. W pierwszej części sztuki w której Lane miał grać swojego wciąż wściekłego, aroganckiego, aktywnego prawnika, wypadał trochę blado. Ale w drugiej – kiedy leży przykuty do łóżka i umiera – aktor nagle znajduje na niego swój sposób i tak pod koniec wydaje się dużo bardziej dopasowany do roli niż wcześniej. Zwierz nie wie co sądzić o Russelu Tovey w roli Josepha. Otóż nie tyle, że Tovey źle gra ale zdaniem zwierza jego gra, wygląd, bycie na scenie nie pasuje do wszystkich aspektów jego bohatera. Kiedy drugą część sztuki otwiera niezręczna rozmowa Josepha i Louisa w mieszkaniu tego drugiego, to Tovey pasuje idealnie. Widz niemal czuje jego wstyd, podniecenie, chęć i niechęć jednocześnie, całą tą walkę. Ale z drugiej strony tam gdzie Joseph ma być tym twardym republikaninem, idealnym amerykańskim Kenem który okazuje się nieporadnym homoseksualistą, Tovey jakoś nie pasuje. Brakuje mu… z braku lepszego słowa twardości. To jest zawsze taki miły miś. Czegoś w tej jego roli brakuje choć Zwierz nie umie dokładnie sprecyzować czego.
Natomiast idealnie obsadzony jest James McArdle jako Louis. Boże jak ten człowiek idealnie gra irytującego, skoncentrowanego na sobie typa. Zdaniem zwierza to jest idealnie zagrana rola. Choć Zwierz musi wam przyznać, że przez większość spektaklu nie mógł sobie przypomnieć skąd zna twarz aktora i dopiero Imdb podpowiedziało, że pojawił się on na chwilę w Gwiezdnych Wojnach. Równie bezbłędną role zafudnował nam Nathan Stewart-Jarrett jako Belize. Zwierz nigdy nie widział tej roli w lepszym wykonaniu i jest naprawdę pod olbrzymim wrażeniem. To połączenie pewności siebie, empatii z wypracowanymi gestami – istne cacuszko. Na koniec Zwierz chciałby jeszcze wspomnieć o Susan Brown, w roli matki Jospeha. To jest idealny przykład tego jak przy pomocy niewielkich środków aktorskich można na scenie stworzyć przecudowną pełnowymiarową postać. Serio zwierz dawno nie był pod wrażeniem roli – w sumie drugoplanowej, a tu dostał dokładnie to co w teatrze lubi najbardziej – kwestie wypowiedziane tak, że dowiadujemy się dzięki nim dużo więcej o bohaterach niż sami nam powiedzą.
Zwierz musi przyznać, że cudownie odnaleziona współczesność sztuki nie sprawiła, że wszystko nadal gra tak jak grało. Największy problem zwierz ma z ostatnią sceną sztuki. Bo jakby całe Anioły w Ameryce oczywiście są w pewnym stopniu sztuką o czasach w których powstały ale umiejętnie unikają pułapki teatralnego reportażu. A potem przychodzi ostatnia scena w której Prior zwraca się bezpośrednio do widowni i to co mówi brzmi naprawdę jak przemowa napisana (i niesłychanie potrzebna) widzom na początku lat 90 kiedy Anioły miały swoją premierę. Dziś kiedy Prior przemawia do widowni mówiąc, że „staniemy się obywatelami i nie będziemy umierać w ukryciu” nie trudno dostrzec, że słowa nieco straciły swój pierwotny wydźwięk. Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę, że padają ze sceny w Londynie, gdzie pod względem prawnym już właściwie nie pozostało wiele do pokonania pomiędzy prawami mniejszości a prawami reszty społeczeństwa. Zwierz ma wrażenie, że może należałoby to pokazać nieco inaczej – inaczej ustawić aktorów, zmienić wydźwięk sceny. Może nawet zastąpić jej optymizm jakimś komentarzem o naturze zmian. A może w ogóle ta ostatnia scena powinna wypaść zostawiając nas z przecudowną – nigdy nie starzejącą się refleksją o dziurze ozonowej. W każdym razie dla zwierza to był jedyny moment kiedy miał wrażenie że słucha słów przeznaczonych do zupełnie innej widowni niż mogła zasiąść w 2017 w Europejskich kinach.
Jeśli dotarliście do tego momentu tekstu to zakładam – być może nadmiernie optymistycznie, że jesteście zainteresowani sztuką i jeśli jej nie widzieliście to chcecie zobaczyć. Zwierz ma dla was dobrą wiadomość. Jeszcze w listopadzie odbędą się dodatkowe pokazy sztuki. Aby zobaczyć kiedy będzie ją transmitowało wasze lokalne kino wejdźcie na stronę www.nazywowkinach.pl gdzie znajdziecie rozpiskę transmisji. Zresztą nie tylko Aniołów ale także wielu innych sztuk, oper i baletów. Tylko nie zapomnijcie zaklepać sobie dwóch wieczorów bo Aniołów nie wypada obejrzeć do połowy.
Ps: Ciekawe – Zwierz zajrzał do swojej recenzji z 2013 gdzie chwalił tłumaczenie Poniedziałka, które wydawało mu się wówczas bardzo naturalne i dobrze brzmiące. Teraz jednak czytając napisy do sztuki stworzone na podstawie tego tłumaczenia był pod wrażeniem jak bardzo jest ono obok tekstu właściwego, a nawet niekiedy można dojść do wniosku, że autor tłumaczenia nie do końca zrozumiał naturę pewnych zwrotów. Zwierz jest pod wrażeniem jak różne mogą być opinie o w sumie tym samym tekście w zależności od tego w jakim kontekście się nań patrzy.
Ps2: Wpis powstał w ramach współpracy z Nażywowkinach.pl