Mam dziwne przeczucie, że to będzie jeden z tych tekstów po którym przyjdzie sporo osób tłumaczyć mi, że się nie znam i nie zrozumiałam albo, że Rotten Tomatoes twierdzi inaczej. Cóż takie życie kiedy nie pała się miłością do tekstu, który dla wielu jest synonimem dobrej rozrywki. Co nie zmienia faktu, że nic mnie nie powstrzyma przed napisaniem wam jak złym filmem jest Ready Player One. Wpis przez niemal całość nie będzie zawierał spoilerów. Ale pod sam koniec pojawi się jeden (oznaczony!) akapit ze spoilerem – bo muszę omówić kwestię z zakończenia.
Zacznijmy od tego, że Ready Player One to bardzo luźna ekranizacja. To znaczy – pojawiają się w niej elementy przejęte niemal jeden do jednego z oryginału ale np. pełnią w filmie zupełnie inną funkcję, albo pojawiają się w innym kontekście. Choć książkę i film łączy ten sam bazowy pomysł – jest cyfrowy świat Oasis w którym ludzie spędzają większość czasu i trwa rozgrywka w której można zdobyć kontrolę nad całą tą wirtualną rzeczywistością to w sumie – tu trochę podobieństwa się kończą. Przede wszystkim dlatego, że zarówno świat przedstawiony, jak i motywacje oraz sposób działania bohaterów jest w obu tekstach przedstawiony zupełnie inaczej. No i poza tym – nie da się ukryć – w filmie nie pojawia się to co najważniejsze z punktu widzenia książki – obsesyjna fascynacja jedną dekadą kultury.
Tak moi drodzy – jeśli czytaliście Ready Player One – albo czytaliście o tej książce to zapewne wiecie, że w samym centrum opowieści znajduje się fascynacja autora (i trochę z obowiązku bohaterów) kulturą popularną lat osiemdziesiątych. Książka jest w pewien sposób hołdem dla zjawisk w kulturze popularnej które ukształtowały młodych ludzi którzy w tym okresie przeżywali swoje formacyjne lata. Dzieje się tak między innymi dlatego, że autor książki Ernest Cline – urodzony w latach siedemdziesiątych, sam dorastał w latach osiemdziesiątych i z sentymentem wspominał to co sam znał i lubił kiedy był nastolatkiem. Niezależnie jak denerwujący jest w książce sposób przedstawienia tego jak zachowują się fani, jest w tym pewna spójność. Bohaterowie poznają kulturę lat osiemdziesiątych – niemalże jak komputery chłonąc informacje (i niczego nigdy nie zapominając) bo twórca wyzwania w Oasis – James Halliday, podobnie jak autor książki też wychował się w latach osiemdziesiątych. Nawiązania – choć dość irytujące w swojej naturze, nie tylko są więc spójne ale też – pełnią niesłychanie istotną rolę narracyjną. Bez nich książka nie ma sensu bo książka powstała po to by można było te nawiązania wprowadzić i rozegrać. Tak więc są te nawiązania ale przypadkowe nie ustrukturyzowane i czasem zupełnie bezsensowne. W sumie najwięcej nawiązań do lat 80 jest na plakacie.
Do tego rzeczywiście w niektórych swoich aspektach książka dotyka tych zjawisk z kultury popularnej które przez lata stały się niemal wyłącznie domeną fandomu czy bardziej zaangażowanych geeków. Choć filmy John Hughesa są wciąż jeszcze istotne kulturowo nawet dla młodzieży urodzonej później niż data ich powstania (choć nawet dla rówieśników Zwierza nie są już tak ważne jak dla dzieciaków z lat osiemdziesiątych) to na przykład granie w D&D- które było całkiem mainstremowe na początku lat osiemdziesiątych dziś jest już domeną osób bardziej zaangażowanych w fandom (choć w sumie D&D oraz RPG przeżywa teraz całkiem ładny renesans). Dlaczego o tym piszę? Bo wyraźnie widać, że film za wszelką cenę stara się uniknąć nawiązań zbyt niszowych i zbyt słabo rozpoznawalnych. Co więcej – niekoniecznie chce się odwoływać do popkultury z lat osiemdziesiątych – bo dzisiaj do kina idą dzieciaki które niekoniecznie mają same jakiś sentyment do gier na Atari, do papierowych RPG-ów, do grania na automatach. Tak moi drodzy – film zdecydował się odsunąć na drugi plan to co było najważniejsze – wielkie sentymentalne pochylenie się nad popkulturą lat osiemdziesiątych. Porzucenie tego pomysłu, że obiektem zainteresowania wszystkich graczy jest tylko 10 lat kultury, doprowadziło do tego, że nawiązania w filmie straciły jakąkolwiek strukturę, a także – funkcję.
No właśnie – ponownie – niezależnie od tego jak bardzo irytująca była lektura Ready Player One (mamy o tym odcinek Czytu Czytu) istotne było by bohaterowie znali popkulturę na pamięć – to właśnie taka jej znajomość – zdecydowanie bardziej zaangażowana niż przeciętnego użytkownika pozwalała im przejść przez kolejne wyzwania. Oczywiście, musieli znać twórcę gry, ale najważniejsze było poznanie go przez pryzmat jego upodobań. Dlatego nasz bohater spędzał godziny doskonaląc się w graniu na automatach, czytając opinie Hallidaya na temat dzieł kultury, w końcu zapamiętując wszystkie dialogi jego ulubionych filmów, był w stanie przejść przez kolejne wyzwania. W filmie uznano jednak, że to jest mało atrakcyjne -zamiast tego, bohaterowie właściwie muszą znać jedno – biografię i życie samego twórcy gry. Kiedy idą do przepastnego archiwum koncentrują się przede wszystkim na tym by odtwarzać sobie nagrane w 3D sceny z życia autora Oasis. Co ciekawe – twórcy usunęli też motyw przewodni łączący wszystkie wyzwania. Teraz niekoniecznie wiążą się one ze znajomością jakiejkolwiek kultury np. pierwsze wzywanie jest po prostu wyścigiem samochodowym, drugie wiąże się z udziałem w filmie, ale zupełnie innym (i w sumie z perspektywy książki i ogólnego fandomu przypadkowym), zresztą jego znajomość nie jest podstawą do zwycięstwa, trzecie wyzwanie nawiązuje do tego co jest w książce – ale wciąż – nie jest obudowane tyloma mniejszymi zadaniami wymagającymi odpowiedniej wiedzy.
Co więc zostaje? Prawdę powiedziawszy – niewiele. Zwierz czytał w kilku miejscach zachwyty nad tym ile w tym filmie jest ester eggów. Problem w tym, że to takie marniutkie niespodzianki. Trochę na zasadzie – wrzucimy w tło trochę na chybił trafił kilkaset nawiązań. Niektóre opiszemy bardzo dokładnie bo może jesteś za młody by wiedzieć o co chodzi. Innych nie opiszemy. Czy to będzie miało znaczenie dla fabuły? Czy będzie czymkolwiek więcej poza obecnością ? Czy będzie w jakikolwiek sposób komentowało się czy odnosiło się do swojej pierwotnej funkcji? Odpowiedź brzmi – Nie zupełnie nie. W filmie bohater jeździ DeLoreanem a jego koleżanka motocyklem z Akiry. Czy to ma jakieś znaczenie, jest podstawą żartu, jest czymkolwiek więcej? Nie. Podobnie jak dziesiątki postaci w tle które wzięto z najróżniejszych dzieł kultury – tu Stalowy Gigant, tam postać z Overwatch, gdzie indziej bohater kreskówki. W sumie jest to ciekawe tylko z takiego punktu widzenia, że wiemy do jakich postaci Warner Bros ma prawa. No więc – do wielu nie ma praw. Przyznam szczerze – nie za bardzo wiem gdzie tu czerpać radość. Rozumiem kiedy nawiązanie jest subtelne, wymaga wiedzy, jest w jakiś sposób ciekawie rozegrane, pozwala nam wcześniej niż bohaterom wiedzieć pewne rzeczy. Ale kiedy po prostu wrzucasz postać z popularnej gry do sekundy filmu to… ogólnie co? Pokazujesz że wiesz że gra istnieje? To raczej nie jest bardzo geekowska wiedza jeśli grę ma na świecie miliony osób.
Inna sprawa to sama konstrukcja i tempo filmu. Przyznam szczerze nie spodziewałam się po Spielbergu tak słabego filmu pod względem narracyjnym. Tymczasem Ready Player One ma strasznie długą – dość nieporadną ekspozycję, którą można byłoby pewnie streścić w kilku scenach – bardzo szybkim montażem – a zamiast tego dostajemy takie długie – i niekiedy powtarzające się wprowadzenie. Potem następuje dość rwana akcja, podzielona na to co dzieje się w świecie rzeczywistym i wirtualnym. Problem w tym, że na potrzeby budowania napięcia, zdarzenia w świecie rzeczywistym są niekiedy rozciągnięte do granic – pod sam koniec film tak bardzo chce budować napięcie, że to się aż robi śmieszne – zwłaszcza że robi to nieporadnie. Do tego w środku filmu pojawia się problem z tempem – w książce też w pewnym momencie akcja zwalnia ale o dziwo – spowolnienie akcji w książce nie jest problemem – gwałtowne spowolnienie akcji w filmie – sprawia że trochę człowiek ziewa. Zresztą jest w tym filmie kilka koszmarnych rozwiązań fabularnych – w tym np. w pewnym momencie bohaterka ratuje się przed zagrożeniem korzystając ze sposobu ucieczki który może ostatnim razem udał się w Scooby- Doo. Ogólnie o ile jeszcze część w świecie wirtualnym potrafi być widowiskowa, o tyle sceny w świecie rzeczywistym ogląda się z trudem – jest w nich jakaś straszliwa toporność i napięcie rodem z produkcji telewizyjnych. Może trochę przyczynia się do tego fakt, że nikt w tym filmie nie gra naprawdę dobrze? No może poza Markiem Rylance choć on i Simon Pegg mają taki wyraz twarzy jakby chcieli umrzeć na planie zanim produkcja dobiegnie końca.
Wiele osób może zapytać – jak film radzi sobie z tym, że główny bohater książki jest straszliwym dupkiem. Z jednej strony – udało się rozwiązać kilka problematycznych kwestii – dzięki sporym zmianom w historii, a także temu, że film rezygnuje w większości scen z narracji pierwszoosobowej – nie musimy słuchać rozważań naszego dzielnego chwata o tym, że geeki mają trudnej w życiu i dlaczego masturbacja jest konieczna dla genialnych ludzi. Z drugiej strony – pewnych mielizn nie udało się uniknąć – nasz bohater nadal jest „miłym chłopakiem”, który czuje się w obowiązku powiedzieć poznanej w sieci dziewczynie, że nie jest zawiedziony jej wyglądem. Nadal dziewczyna jest głównie po to by wspierać bohatera i to on decyduje kiedy jej przygoda ma się skończyć. Nadal jego miłosne zauroczenie jest ważniejsze od jej emocji. Więcej – film się nie przemógł i postać Art3mis w filmie jest takiej elfickiej urody z idealną figurą. Co jest trochę sprzeczne z tym co wiemy z książki. Poza tym film nie umiał się powstrzymać przed pokazaniem nam że ludzie w wirtualnej rzeczywistości też mogą się obłapiać. Hłe hłe. Do tego niestety – film głównie zachwyca się kompetencjami bohatera i jak nie czytało się książki to nie sposób wywnioskować, że to Art3mis była niesłychanie popularna a nasz bohater był nikim. Inna sprawa – podejmowana kilka razy kwestia tego jak w książce są reprezentowane mniejszości została potraktowana następująco – Japończycy są odrobinę mniej stereotypowi niż byli zaś o mniejszościach seksualnych nic się nie mówi, bo jeszcze ktoś by się obraził i byłaby buba.
Nie mniej jednym z największych problemów filmu jest to jak pokazuje świat nie wirtualny ale realny. Otóż w książce jest dość jasno zaznaczone, że realny świat w którym miałby wieść życie bohater jest właściwie niezdatny do normalnego funkcjonowania. Olbrzymi kryzys, wojny, no właściwie wokół jest trochę post-apo. Oasis nie jest więc tylko miejscem w którym człowiek gra i się dobrze bawi, ale też miejscem w którym ludzie chodzą do pracy, młodzież chodzi do szkoły i ogólnie – toczy się życie, które z różnych powodów nie za bardzo mogłoby się toczyć poza wirtualną rzeczywistością. No i właśnie ten koncept zupełnie umknął twórcom którzy niby mówią nam że rzeczywistość nie jest jakaś specjalnie różowa ale jednocześnie pokazują Oasis jako przestrzeń przede wszystkim rozrywkową. Widać tu taki koncept, że jeśli jest wirtualna rzeczywistość to musi służyć tylko do gry. I tu mam wrażenie, że duże znaczenie ma fakt, że reżyserem jest Spielberg, który jednak z racji wieku, jest zapewne poza grupą graczy którzy wyobrażają sobie już zupełnie inną rzeczywistość (choć jednocześnie Zwierz niekoniecznie jest przekonany do tej interpretacji bo przecież zna sporo starszych ludzi i autorów którzy sami przewidywali takie życie w takiej wirtualnej rzeczywistości). W każdym razie – tu rozgrywka toczy się głównie o to, żeby nie było reklam (przy czym to jest zabawne w produkcji która ma mnóstwo product placement) w grze i żeby nie było kont premium. Tymczasem w świecie książki walka toczyła się o to by dostęp nie tyle do rozrywki ale do całego życia – był bezpłatny.
No i tu następuje SPOILER. Otóż film kończy się konkluzją, że życie w wirtualnej rzeczywistości nie jest fajne. Mówi to nam trzymając na kolanach swoją dziewczynę w wielkim przestronnym mieszkaniu. A potem oświadcza że Oasis będzie zamknięte we wtorki i czwartki. Tak moi drodzy – to jest wielkie rozwiązanie jakie proponuje nam film – trzeba żyć w rzeczywistości więc wyłączymy na dwa dni w tygodniu rzeczywistość wirtualną. Trochę jak muzeum, pocztę czy bibliotekę. No i tu oczywiście najbardziej wychodzi ten problem że dla twórców Oasis nie jest alternatywą dla wszystkich aspektów realnego świata – w tym pracy czy edukacji, ale tylko rozrywką. Prawdę powiedziawszy – trudno o bardziej paskudny gest ze strony wszechmocnego bogacza niż zamknąć mniej uprzywilejowanym dostęp do edukacji i pracy na dwa dni bo on ma apartament i dziewczynę. Inna sprawa – nigdzie nie jest wspomniane, że nasz bohater zrobi cokolwiek by naprawić problemy otaczającego go świata. Być może dlatego, że otaczający go świat nie jest taki zły – działa w nim policja co niekoniecznie byłoby oczywiste w książce. To zakończenie świadczy że twórcy nie postarali się o żadną inną refleksję poza „Ej może wyłączcie Internet we wtorki i czwartki”. Istotnie pogłębiona refleksja społeczna. Koniec SPOILERA
Ready Player One zawodzi zarówno jako ekranizacja książki, jako film który powinien w jakiś sposób odnosić się do nostalgii za latami osiemdziesiątymi (a Stranger Things pokazuje nam, że to nie byłby zły pomysł) i nawet jako zwykły film rozrywkowy. Zwierz bardzo wierzył, że Spielberg – który w pewien sposób stworzył świat przedstawiony lat osiemdziesiątych, będzie umiał – chociażby nawiązując do własnych filmów, ciekawie odnieść się do tematu książki i tego jak bezkrytycznie odnosi się ona do popkultury z przeszłości. Ale nie, nic takiego nie ma miejsca. To dopiero jest przykry zawód kiedy reżyser który naprawdę miał szansę skomentować dzieło kultury które w pewien sposób komentowało jego działa, nie robi tego w ogóle. Zamiast jakiejkolwiek gry z pewnym konceptem czy konwencją nostalgii dostajemy jakiś nieprzemyślany chaos. Równie dobrze za kamerą mógłby stać dużo mniej doświadczony reżyser. Kto wie czy nie wyszłoby lepiej bo może ktoś by zwrócił mu uwagę, że film ma sporo wad. A Spielberga się mniej poprawia, niż pierwszego lepszego reżysera. Poza tym nie da się ukryć – filmowi ciąży fakt, że sceny rozgrywające się w wirtualnej rzeczywistości niekoniecznie są bardzo angażujące. Ale to może problem Zwierza który nie przepada za postaciami animowanymi w taki sposób w jaki widzimy je w tym filmie. Jak prosta rozrywka o tyle słabo się sprawdza, że ma nierówne rwane tempo i bohaterów którzy są tak nijacy, że trudno jakoś bardziej zainwestować emocje w to co się im przytrafia. Całość w ogóle sprawia wrażenie, jakby bardziej niż reżyser czynni tam byli producenci bardzo uważnie dobierający treść do nawiązań tak by na pewno znalazły się takie znane. Co prowadzi do refleksji – że w sumie o geekach nie da się zrobić filmu, bo z założenia musiałby być przynajmniej częściowo niszowy. Da się natomiast zrobić mieszankę bardziej i mniej popularnych nawiązań, przy czym na wszelki wypadek wszystkie takie nieco mniej super rozpoznawalne – koniecznie się wyjaśnia. Na dłuższą metę to ani zabawne, ani ciekawe.
Zwierz chciałby coś napisać o aktorach ale serio – gubią się w całym tym chaosie, niewykorzystanych szansach i jakiejś dziwacznej próbie ekranizacji książki, z pominięciem jej głównej myśli i pomysłu. Fakt, że autor książki pisał też scenariusz (częściowo) może świadczyć o tym, że on sam nie jest do końca pewien co chciał powiedzieć. W każdym razie wyszła produkcja marniutka, miejscami wręcz żenująca, a ostatecznie – mało rozrywkowa. I naprawdę – rozrywka polegająca na znajdowaniu na ekranie postaci z kreskówki która mignie przez sekundę to nie jest powód żeby oglądać dwugodzinny film. Równie dobrze można byłoby zrobić jedną wielką stopklatkę i wrzucić do sieci. Zresztą Zwierz ponownie miał wrażenie, że mało kto rozumie czym są emocje fanowskie. To nie chodzi o to by wrzucić Mechagodzillę. Chodzi o to by wrzucić taką scenę w której znajomość popkultury się przyda do czegokolwiek innego niż nazwanie postaci i w całym tym filmie jest naprawdę chyba jedna taka scena. Niewiele. Tak więc – to zdecydowanie nie jest dobry film. I to naprawdę niezależnie od tego co się myśli o książce. To po prostu jest słabiutka produkcja. Szkoda bo ja miałam nadzieję, na dobrą ekranizację marnej książki. No ale najwyraźniej nie będzie mi dane polubić się z Ready Player One w żadnym medium.
PS: Jak ktoś mi napisze że to tylko film rozrywkowy i nie ma co go analizować, to dostanę piany na ustach, bo przypomnę – koncepcja książki którą ten film ekranizuje opiera się na założeniu, że są ludzie którzy analizują każdy aspekt popkultury.