Przyznam szczerze, że niewiele jest seriali do których tak zmieniłam podejście jak do „Grace i Frankie”. Kiedy oglądałam pierwsze sezony, miałam poczucie, że to produkcja dobrze zrealizowana ale niekoniecznie mająca jeszcze swój jasny rytm i pomysł. Ostatnie dwa sezony przekonały mnie jednak, że twórcy tego komediowego serialu o dwóch starszych paniach zrobili nie tylko jeden z lepszych tworów kultury o starości ale ogólnie o kondycji ludzkiej i o trudności życia na własnych warunkach (w tekście spoilery ale minimalne jak nie widzieliście poprzednich sezonów to duże).
Najnowszy sezon Grace i Frankie łączy to co niesłychanie zabawne i komediowe, z jak najbardziej poważnymi kwestiami dotyczącymi życia i ambicji bohaterów. W poprzednim sezonie bohaterki walczyły o swoją samodzielność, starając się wywalczyć dla siebie jeszcze kilka lat samodzielnego radosnego życia, bez dzieci pilnujących ich działań na każdym kroku. Ich desperacka ucieczka z domu spokojnej starości była takim brawurowym zerwaniem się ku życiu, którego z dnia na dzień jest coraz mniej.
Kolejny sezon zastaje nasze bohaterki dzień później, kiedy muszą sobie odpowiedzieć na pytanie – cóż począć z konsekwencjami tak nagle odzyskanej wolności. Jaką postawę względem życia można przyjąć kiedy odrzuciło się wizję spokojnego osunięcia się w ramiona słodkiej emerytury. Bohaterki decydują się kontynuować swoją buntowniczą postawę. „Fuck it” to hasło tego sezonu. Cokolwiek powstrzymuje człowieka młodego, niekoniecznie musi powstrzymywać człowieka w podeszłym wieku. W końcu jeśli nie teraz to kiedy, sięgać po nisko rosnące owoce drzewa życia. Problem w tym, że im bardziej człowiek chce mieć wszystko gdzieś i żyć z dnia na dzień tym więcej problemów pojawia się na drodze. Jeśli chce się egoistycznie zrezygnować ze wszystkich ograniczeń może się okazać że wyląduje się z niekoniecznie najbardziej satysfakcjonującym rozwiązaniem.
Twórcy po raz kolejny wracają tu do tego co jest sercem serialu, czyli relacji Grace i Frankie. Po sezonach kiedy uczyły się przyjaźni, docierały się, czy w końcu zostawały swoimi najważniejszymi „drugimi” osobami, pojawia się pytanie – a co jeśli to wszystko miało być tylko na chwilę. Co jeśli Grace i Frankie potrzebowały się wzajemnie tak długo jak długo musiały sobie poradzić z bólem po stracie dawnego życia. Teraz kiedy życie toczy się dalej może się okazać że ta więź niekoniecznie przetrwa wszystkie zmiany. I to chyba jest najbardziej emocjonalna część serialu. Niezależnie od tego jak bardzo kibicujemy Grace by pogodziła się z Nickiem – wiecznie zakochanym w niej milionerze, czy jak bardzo podoba się nam Frankie szukająca swojej hippisowskiej autentyczności w ramionach aktywisty mieszkającego w jurcie, nie chcemy by bohaterki się w jakikolwiek sposób rozeszły. Serial jasno mówi, że nie ma alternatywy dla Grace bez Frankie i Frankie bez Grace. Zwłaszcza, że czasem może się przecież okazać że największą miłością naszego życia, nie jest mąż czy zamożny kochanek ale szalona przyjaciółka która postawiła nasze życie do góry nogami.
Choć ten sezon nieco mniej koncentruje się na fizycznym wymiarze upływu czasu (wątek licznych kontuzji bohaterek pojawiał się sezon wcześniej) to wciąż przypomina o pewnej niewidoczności osób starszych, o tym, że ich istnienie w społeczeństwie zbyt często jest pomniejsze, ograniczane, a oni sami w pewnym momencie przestają być traktowani jak niezależne jednostki a zamieniają się w oczach rozmówców w grzeczne staruszki czy staruszków, którym można zaproponować dodatkową poduszkę ale niekoniecznie usłyszy się ich propozycje biznesowe. Zrobi się dla nich otwarty bufet ale niekoniecznie wyliczy światła tak by zdołali przejść do niego przez ulicę. Pod tym względem doskonale wpisuje się wątek Roberta który marzy o zagraniu roli Don Kiszota w produkcji lokalnego teatru. Nie żeby odśpiewać cały musical tylko żeby zaśpiewać jeden utwór głównego bohatera, w którym deklaruje on że musi stanąć oko w oko z tym co niemożliwe, i cały czas dążyć do tego czego osiągnąć się nie da. Ta jedna piosenka odpowiednio wpisana w sceny serialu, przypomina, że ambicja i pragnienie nie opuszczają człowieka nigdy, i zawsze chce czegoś więcej, nawet jeśli wie, że tego nie osiągnie. I to nie w każdym zgaśnie tylko z racji wieku.
Bohaterowie serialu są więc takimi Don Kiszotami walczącymi z wiatrakami starości i codzienności, pragnącymi uszczknąć coś jeszcze dla siebie. Czasem wychodzi im lepiej, czasem na haju oferują kilkudziesięciu tysiącom osób darmowe wibratory i pączki. Ale serial podchodzi do tego z łagodnością. Może w pewnym momencie należy rzucić wszystko i sięgnąć po to co dalej nam los. Może konsekwencje nie będą takie straszne. Może należy się przyznać, że ma się te osiemdziesiąt lat i żyć jakby się miało o połowę mniej. Co najgorszego może się stać, kiedy już się jest na finiszu? Przecież najwyżej się umrze. To nic niespodziewanego ani nowego. Może w pewnym momencie trzeba być dobrym już nie dla innych ale dla siebie i kazać się pieprzyć wszystkim którzy staną nam na drodze do tego ostatniego szczęścia jakie przed nami. Problem jednak w tym, że z życiem nie zawsze da się wygrać i ostatecznie walka o to by móc robić wszystko nie oglądając się na konsekwencje jest z natury skazana na porażkę. Ale to nie znaczy, że nie można próbować.
W tym sezonie Zwierz miał wrażenie, że nieco więcej aktorskich wyzwań stawia on przed Jane Fondą. W tym sezonie miałam wrażenie, że dużo więcej jest scen w których musi pokazać nowe bardziej zatroskane oblicze Grace, która zdaje sobie sprawę ile by straciła gdyby w jej życiu nie było Frankie. Ale trzeba przyznać, że zarówno jej jak i Lily Tomlin należy się worek nagród za to jak grają. Głównie dlatego, że potrafią w niewielkich scenach – gdzieś pomiędzy kolejnymi komediowymi przypadkami, zawrzeć całą rozpacz jaką podszyta jest starość kiedy wszystko zajmuje coraz więcej czasu a na wszystko ma się czasu coraz mniej. Jednocześnie są momenty które są po prostu absolutnie fenomenalne i dają radość każdemu kto je ogląda – jak scena w której Grace przechodzi powoli przez przejście dla pieszych – tyle satysfakcji z oglądania sceny dawno nie miałam. Albo cudowna scena w przedostatnim odcinku w którym Michael Sheen śpiewa piosenkę Don Kiszota – i dodaje do słów utworu zupełnie nowe, dużo głębsze znaczenie niż moglibyśmy się spodziewać. Tak to już jest w tym serialu, że tu nie ma żadnej słabej roli, choć nie ukrywam – wciąż mam problem z wątkami dzieci bohaterów – koniecznymi ale nudnymi w porównaniu z historią ich rodziców. Ta cała niezbyt przystosowana czwórka jest w tym momencie już trochę męcząca. Nawet jeśli Brianna ma absolutnie przecudowny charakter.
Netflix potwierdził już, że dostaniemy kolejny sezon serialu. Z jednej strony bardzo mnie to cieszy, bo od dawna nie widziałam produkcji która tak pięknie by się rozwijała, z drugiej strasznie się boję, że któregoś dnia będzie trzeba stanąć oko w oko ze śmiertelnością naszych bohaterów i nie ukrywam – nie wiem jak to przeżyję bo jakoś nie jestem w stanie myśleć o tym że musielibyśmy się pożegnać z postaciami, które dopiero poczuły się naprawdę sobą i zaczęły swoje życie. Nawet nie chcę o tym myśleć. Natomiast chcę ich wszystkich zobaczyć jak najszybciej. Patrząc na nich mam jakieś poczucie, że warto się z tymi wiatrakami mocować przez długie dekady. I nie tracić nadziei że się kiedyś wygra.
Ps: po obejrzeniu na raz całego sezonu strasznie brakowało mi czegoś co pozwoliłoby nie przenosić się jeszcze w okrutny świat realny. Dlatego obejrzałam Jane Fonda w pięciu odsłonach – film dokumentalny o życiu Jane Fondy. Produkcja HBO jest dostępna na HBO GO i bardzo ją wszystkim polecam. To film dokumentalny o ciekawej, spójnej strukturze, który stara się opowiedzieć historię aktorki głównie przez pryzmat mężczyzn którzy decydowali o jej życiu. To bardzo dobrze nakręcony, w dużym stopniu smutny film, nie tylko o samej Fondzie ale o życiu każdej kobiety która szukając siebie potrzebuje bardzo wielu lat by znaleźć sens inny niż ten nadawany jej przez ojca, męża czy partnera. Bardzo dobry film o szukaniu tego momentu niezależności. Plus jak się ogląda dokument to czasem widać jak można być z kimś w bardzo miłym związku i to nie będzie dobre rozwiązanie. Ostatnie małżeństwo Fondy to dość smutna – niemalże nadająca się na film – historia o tym jak dwie osoby mogą się rzeczywiście kochać ale chcą od związku zupełnie czego innego. We mnie ten film obudził całkiem sporo refleksji. Bardzo polecam, nie tylko dla wielbicieli aktorki.