W środku sezonu Oscarowego, gdzie człowiek niemal fanatycznie ogląda wszystkie produkcje, które mają nominację, udałam się do kina na film, który w całym tym Oscarowym zamieszaniu nie bierze udziału. Obejrzałam bowiem „Proximę”, ładny i paradoksalnie bardzo kameralny dramat o macierzyństwie z kosmosem w tle, albo o kosmosie z macierzyństwem w tle.
Zanim przejdę do recenzji, chciałabym powiedzieć, że do kina wybrałam się w ramach wyprawy charytatywnej – bowiem ten seans wybrała osoba, która wylicytowała wspólny wypad do kina ze Zwierzem w ramach aukcji WOŚP. Nie chcę tu podawać żadnych personaliów, bo przecież każdy ma prawo do anonimowości. Ale mam nadzieję, że było miło, zwłaszcza, że jeśli już wybierać się na seans to do niewielkiej Sali w Kinotece gdzie człowiek czuje się niemal jak na prywatnym pokazie.
Proxima to produkcja, o której przed premierą żartowałam, że wpisuje się w trend kinematografii „facet leci w kosmos i jest mu smutno”. To stary trend, który w ostatnich latach prezentował a to Ryan Gosling w „Pierwszym człowieku”, a w tym roku pałeczkę przejął Brad Pitt w „Ad Astra”. Tym którzy podobnie jak ja obawiają się, że „Proxima” to kobiece wydanie tego tropu, od razu spieszę z wyjaśnieniem, że nie, to dramat czerpiący z nieco innych wątków. Przede wszystkim zaś – bardzo przyklejony do ziemi, i do codziennych problemów, które niekoniecznie muszą się wiązać z samym kosmosem.
Alice Winocour opowiada w swoim filmie o astronautce – Sarah, która przygotowuje się do rocznego pobytu na międzynarodowej stacji kosmicznej. Jej podróż w międzynarodowym składzie (oprócz niej leci też astronauta amerykański i rosyjski) ma przygotować ludzkość do podróży na Marsa. Na ziemi Sarah zostawia ośmioletnią córeczkę, którą pod jej nieobecność ma opiekować się ojciec (małżeństwo rozpadło się jakiś czas wcześniej). Sam film koncentruje się na kilku ostatnich tygodniach przed misją, kiedy astronauci wchodzą w ostatnią fazę przygotowań. Film jest zresztą niesamowicie „przyklejony” do rzeczywistości. Oglądamy realistyczne przedstawienie treningu – najpierw we francuskim centrum badań kosmicznych, potem w rosyjskim miasteczku dla astronautów, a ostatnie sceny rozgrywają się w Kazachstanie, bo rakieta startuje z Bajkonkuru. Nie ma tu żadnego nadmiernego poprawiania rzeczywistości. Co sprawia, że historia wydaje się bardzo bliska, zwłaszcza kiedy astronauci mieszkają w pokojach w rosyjskim centrum szkoleniowym, które przypominają pokoje hotelowe z czasów PRL. Człowiek nawet rozpoznaje kafelki w łazience. To realistyczne przedstawienie szkolenia jakie przechodzą astronauci i astronautki jest ciekawe samo w sobie i trochę wypełnia luki w wątku pierwszoplanowym.
Na pierwszym planie mamy bowiem opowieść o macierzyństwie. Choć był wiele filmów o tym jak pogodzić pracę zawodową i wychowywanie dziecka, to jednak rzadko sprawa jest postawiona tak na ostrzu noża jak w przypadku matki, która w ramach swojej pracy realnie opuszcza Ziemię. Film nie sili się na nadmiernie dramatyczne gesty, raczej pozwala widzowi z boku obserwować emocje Sarah i jej córki Stelli, które przeżywają konieczne tygodnie ziemskiej rozłąki, które doprowadzą potem do rozłąki aż rocznej. To, że samo oddalenie jeszcze na ziemi, generuje problemy i napięcia wydaje mi się zresztą jedną z większych zalet filmu – który nie szuka dodatkowego dramatyzmu, w postaci konieczności kontaktowania się ze stacją kosmiczną. Sama opowieść powraca do znanych wątków – co to znaczy być dobrą matką, jak pogodzić ambicje zawodowe z wychowywaniem dziecka, jak nie zostać zepchniętą tylko do roli matki, a dopiero potem być osobą z karierą. Tym czym film wygrywa, to nie dawaniem większych praw ani macierzyństwu ani pracy. Produkcja dość jasno pokazuje, jak skomplikowanym wielowątkowym, budzącym wiele (często sprzecznych uczuć) jest macierzyństwo. Jednocześnie – obserwujemy Sarah jako zdeterminowaną, oddaną pracy kobietę, która realizuje swoje dziecięce marzenia. Film nigdzie nie mówi „zostań kobieto na Ziemi” ale też nie mówi „Daj spokój to tylko rok”. Bardzo mi się podoba to właśnie uznanie że to jest problem emocjonalny, strukturalny (w filmie bardzo wyraźnie widać jak inaczej proces zostawiania za sobą dziecka wygląda w przypadku mężczyzny), społeczny i osobisty. Często mówiąc o kobietach które robią kariery pokazuje się macierzyństwo albo w tle albo jako ciężar. Tu macierzyństwo nie jest ciężarem – ale jest czymś co ciągle wymusza redefiniowanie zachowań, reakcji, myślenia o sobie i o świecie.
Produkcja jest bardzo dobrze zagrana. Podobało mi się, że Eva Green, która w filmie (jak wszyscy) porusza się swobodnie pomiędzy francuskim, angielskim i rosyjskim, mówi w filmie po angielsku z francuskim akcentem (choć oczywiście nie musi, bo jest absolutnie dwujęzyczna). Green daje swojej bohaterce wrażliwość, ale przede wszystkim siłę. Ani przez moment nie wątpimy, że Sarah jest zdolna do tego by dotknąć gwiazd, i nawet gdy ona zaczyna sama w siebie wątpić, mamy poczucie, że te wątpliwości nie mają podstawy. Jednocześnie miałam cały czas wrażenie, że Green gra swoja bohaterkę tak, że jest trochę obok innych postaci, jakby nikt do końca nie był w stanie zrozumieć jej sytuacji i tego co przeżywa. Doskonała jest Zélie Boulant grająca Stellę, córkę głównej bohaterki. To aktorka zupełnie nie zmanierowana, z naturalnym sposobem mówienia i zachowania. Widać w niej dziecko, które choć wyczuwa napięcie i zagrożenie, niekoniecznie tylko tym żyje. Jednocześnie cudowne jest jak ładnie dziewczynka gra takie małe emocje – jak lekki zawód, gdy matka nie wychodzi przywitać jej w drzwiach, gdy ta przyjeżdża w odwiedziny. To zaskakująco zniuansowana rola jak na taką młodą aktorkę. W obsadzie znalazł się też Matt Dillon w dość charakterystycznej dla siebie roli, faceta który z jednej strony wydaje się strasznym seksistą z drugiej – nie jest prostakiem i chamem, ale człowiekiem, który ma w sobie coś więcej. Jedną z najładniejszych scen filmu jest zresztą ta w której trójka astronautów koczuje w lesie w ramach ćwiczeń i oczywiście na prośbę rosyjskiego astronauty zaczynają recytować poezję. Takich scen w amerykańskim kinie nie ma.
Nie jestem do Proximy zupełnie bezkrytyczna – bliskie przywiązanie historii do realiów sprawia, że kiedy reżyserka decyduje się na symboliczną scenę, czujemy pewien zgrzyt – coś nam nie pasuje, historia wypada z wcześniej zarysowanych torów. I choć sama scena jest ładna to można długo dyskutować czy przypadkiem nie byłoby lepiej pozostać przy bardziej prawdopodobnym scenariuszu zdarzeń. W pewnym momencie można też dojść do wniosku, że film nie za bardzo jest w stanie więcej powiedzieć na dany temat i kilka scen wraca do omówionych już wcześniej wątków. Miałam też wrażenie, że kilka sytuacji pokazanych w filmie nie wybrzmiało do końca (uważam że można było nieco więcej uwagi poświęcić ojcu Stelli) ale ponownie – kiedy wyszłam z kina i zaczęłam rozmawiać z moją osobą towarzyszącą – zupełnie inaczej spojrzałyśmy na tą kwestię. Co znaczy, że produkcja daje wdzięczny temat do rozmowy.
Proxima to film dużo bardziej kameralny niż może się wydawać po tematyce. Ale jednocześnie -zrealizowany właśnie tak, że po wyjściu z kina ma się ochotę rozmawiać o postawie bohaterki, o tym jak produkcja pokazuje macierzyństwo i o zawodach, które wymagają naprawdę trudnych decyzji. Co ciekawe, przy napisach końcowych pokazane są prawdziwe zdjęcia kobiet astronautek, które wyruszały na misję zostawiając za sobą dzieci. Co dodatkowo sprawia, że zdajemy sobie sprawę, że pytania które stawia produkcja są jak najbardziej realne, i są na świecie kobiety, które mogą powiedzieć jak to jest zostawić dziecko i opuścić planetę.
Ps: Mam wrażenie, że po raz kolejny zawiodła trochę promocyjna strona filmu. Wiele osób wybierających się do kina może się spodziewać pełnej napięcia historii sf a to jest spokojny film obyczajowy o treningu astronautów. Patrząc na trochę komentarzy miałam wrażenie, że sporo negatywnych opinii wiąże się z tym, że ludzie byli przekonani, że zobaczą w kinie coś zupełnie innego.