Och Virgin River – co byśmy zrobili bez serialu, który jednocześnie pokazuje nam życie małego, niekiedy urokliwego miasteczka, gdzie wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich, przy okazji zestawiając to z takimi lekkimi problemami, jak porachunki gangu narkotykowego, nieprzepracowane traumy, i szukanie wspólnego alibi tak na wszelki wypadek. Tak moi drodzy drugi sezon „Virgin River” kontynuuje szlachetne tradycje sezonu pierwszego i dodaje też coś nowego. Spoilery do drugiego sezonu serialu. Chciałabym też zauważyć, że serial bardziej w pierwszym ale też w drugim sezonie podejmuje kwestię starty dziecka i skomplikowanej ciąży co może dla niektórych być problematyczne i triggerująće.
Powiem wam szczerze, że byłam przekonana, że recenzowałam na blogu sezon pierwszy serialu, ale wygląda na to, że tego nie zrobiłam. A szkoda, bo mogłabym przeanalizować, jak produkcja łączy ze sobą kilka tradycji. Od Hallmarkowych dramatów małego miasta, przez klastyczne dla amerykańskich romansów wątki kryminalne (serio co sięgałam po amerykański romans to okazywało się, że oprócz miłości po grób jest tam też trup) aż po traumy w ilościach trudnych do przeliczenia. Ostatecznie jednak chyba porwał mnie wir innych zobowiązań i recenzji nie napisałam. Pozostaje mi więc stwierdzić, że po obejrzeniu pierwszego sezonu Virgin River pamiętałam z niego mniej więcej tyle, że główna bohaterka jest smutną pielęgniarką a po lasach grasują dilerzy narkotykowi. No i oczywiście gdzieś tam w tle był romans z gatunku tych niemożliwych, znaczy, że dwie osoby nie mają czasu by usiąść na chwilę i porozmawiać.
Drugi sezon właściwie niewiele się od pierwszego różni pod względem ułożenia wątków. Mamy więc taką małomiasteczkową codzienność, gdzie fabułę nakręcają takie wątki jak dwójka młodych ludzi mających się ku sobie (mimo, że nie aprobuje tego staromodna ciotka dziewczyny), małżeństwo, które się rozwiodło ale znów ma ku sobie, szef kuchni który dostaje korzystną propozycję zmiany pracy. Na to nałożony jest klasyczny melodramat, w którym ważne wątki obejmują jak zwykle ciężarną byłą dziewczynę (serio ciężarne byłe które pojawiają się w chwili, w której bohater zaczyna coś czuć do nowej dziewczyny to istna plaga), próba poradzenia sobie z traumą po stracie (dziecka, męża, kolegi z wojska). Wystarczyłoby tego na jeden a nawet dwa seriale, ale tu wchodzi jeszcze nie jedna a dwie intrygi kryminalne, bo obok morderczego dilera z pobliskich lasów, pojawia się jeszcze ukrywanie nieumyślnego zabójstwa przemocowego męża. To zresztą bardzo zmienia perspektywę patrzenia na serial bo nagle te piękne lasy otaczające sielską miejscowość wydają się wielkim cmentarzyskiem, gdzie niemal każdy ma pochowane pod jakimś drzewem ciało.
Niesamowite w serialu jest nie tylko to, że jest to typowe „ambient TV” czyli program, który spokojnie może lecieć w tle bo trudno tu coś przegapić. Tym co jest naprawdę intrygujące to fakt, że produkcja nie rozróżnia emocjonalnego zaangażowania w te wątki – czyniąc problem z wiadomością nagraną na automatyczną sekretarkę równemu rozmową o szukaniu alibi na wpadek gdyby policja odnalazła ukryte w lesie ciało. Prowadzi to do ciekawej sytuacji, gdzie każdy wątek ma równe rozłożenie dramaturgii, co w przypadku niektórych sytuacji jest nadmiernie przesadzone, a w innych dziwnie codzienne dla bohaterów. Jednocześnie sama produkcja opiera się na założeniu, że niemal wszystko musi być dramatyczne, co niestety sprawia, że bohaterowie nie tylko zachowują się często nieracjonalnie, ale też niewyobrażalnie wrednie – bez większego powodu. Moją ukochaną „złą” postacią jest ciężarna była dziewczyna, która zachowuje się przez cały serial tak jakby w każdym odcinku zapomniała co usłyszała w poprzednim. To postać napisana wyłącznie po to by widzowie jej nie lubi – co prowadzi do nagromadzenia takich irracjonalnych scen i zachowań.
Jednocześnie nie da się ukryć, że obejrzenie dziesięciu odcinków „Virgin River” zajmuje sekundę – być może dlatego, że właściwie można przy tym serialu robić wszystko i nie za bardzo się angażować, może dlatego, że produkcja w dość mechaniczny sposób rozgrywa wszystkie znane nam tropy i nawet podświadomie gramy w swojej głowie swoiste dramatyczne bingo, czekając aż pojawi się wątek, o którym wiemy, że powinien się gdzieś tam ujawnić. Nie ukrywam, że pewną perwersyjną przyjemność sprawia mi obserwowanie jak twórcy starają się za wszelką cenę dodać dramaturgię tam, gdzie jej po prostu nie ma. Mój ulubiony wątek tego sezonu – pod względem dodawania takich elementów- to historia, kiedy w życiu głównej bohaterki pojawia się nagle siostra jej zmarłego męża i domaga się zwrotu pierścionka zaręczynowego. Cały ten wątek pachnie marną telenowelą a właściwie operą mydlaną (korzystajmy z właściwych pojęć) i ostatecznie właściwie niczemu nie służy – tylko temu by jednak pojawił się jakiś dramatyczny wątek.
Netflix trochę nam wszystkim przypomina serialami takim jak „Virgin River” czy „Sweet Magnolias”, że seriale jednak nie zawsze mają wymiar intelektualnej, czy pobudzającej mózg rozrywki. Dziś można odnieść wrażenie, że serial ogląda się niemal wyłącznie po to by poszerzyć swoją refleksję na temat polityki, psychologii czy problemów współczesnego świata. Te produkcje Netflixa przenoszą nas w ten czas, kiedy seriale kojarzyły się wszystkim z niezbyt wyrafinowaną rozrywką. Nie ukrywam wcale mi to nie przeszkadza, bo czasem mam ochotę na coś co będzie idealnie nadawało się do programu w tle – przypominając mi trochę ten stary schemat oglądania telewizji, gdzie coś po prostu leci, ale nie przyciąga pełnej uwagi. Przy czym mam wrażenie, że paradoksalnie będziemy takich produkcji oglądać coraz więcej, bo Netflix chyba zaczyna wyczuwać, że istnieje olbrzymia grupa konsumentów kultury, która tęskni właśnie za takimi serialami.
Samo „Virgin River” to serial idealny by poświęcić mu jakieś dziesięć godzin raz na rok i zapomnieć zupełnie co się tak naprawdę wydarzyło w tym serialu do następnego sezonu. Jednocześnie jest w tej produkcji jakiś dziwny magnetyzm – bo jak często nie jestem w stanie znaleźć czasu by obejrzeć cały serial natychmiast, to tu obejrzałam go właściwie ciurkiem. Być może właśnie dlatego, że intelektualnie za wiele ode mnie nie wymagał. To chyba jedna z nielicznych produkcji, przy której wiedziałam, że obejrzałam już kilka odcinków, ale nie miałam pojęcia, na którym jestem – bo tak to jest nakręcone, że nawet jeśli jakaś konkretna scena jest bardzo dramatyczna to następna jest już często zupełnie tej dramaturgii pozbawiona. Inna sprawa – czasem zastanawiałam się po co w ogóle pojawiały się jakieś wątki np. w jednym z odcinków główny bohater rani się w nogę i jest cały wątek, że trzeba mu założyć szwy i…tyle. Albo ten niesamowity wątek oburzonej ciotki, która osobiście musi coś zrobić z tym, że jej pełnoletnia wychowanka sypia ze swoim równie pełnoletnim chłopakiem. Ten wątek jest chyba szczytem takiego absurdu, bo trudno znaleźć jakikolwiek logiczny powód, dla którego nie powinni tego robić (jeśli na marginesie dodamy, że ta sama ciotka ukrywa ze swoim znajomym przestępstwo przed policją robi się jeszcze śmieszniej).
Są seriale które ogląda się dlatego, że są dobre, intrygujące i mogą zmienić nasze spojrzenie na pewne sprawy. Są seriale, które się ogląda dlatego, że coś musi lecieć w tle kiedy sprzątamy mieszkanie. „Virgin River” znajduje się być może o oczko wyżej od tej drugiej kategorii, ale jest dokładnie taką produkcją, w którą zanurzamy się raz i zapominamy o niej równie szybko. Co nie zmienia faktu, że czekam na trzeci sezon, bo jeśli ludzie mogą się ustawiać w kolejce do McDonald’s po kanapkę drwala to ja mogę czekać na kolejne sezony „Virgin River”.