Jestem w trakcie nadrabiania produkcji nominowanych do Oscara. Wyznam wam, że te nagrody zawsze są dla mnie impulsem, żeby obejrzeć filmy, które od jakiegoś czasu odkładałam na później. I tak było z filmem Reginy King „One Night in Miami”.
Film jest ekranizacją debiutanckiej sztuki Kempa Powersa. Sztuki niewielkiej, ledwie dziewięćdziesięciominutowej. Film stara się tą narrację poszerzyć i zdecydowanie bardziej osadzić w typowej narracji filmowej – która wychodzi poza jedną rozmowę w jednym pomieszczeniu, ale trzeba przyznać, że produkcja jest najlepsza wtedy, kiedy jest najbardziej teatralna. Sam punkt wyjścia jest rzeczywiście doskonały. W motelowym pokoju w Mianem spotyka się czterech czarnoskórych mężczyzn. Nazwisko każdego z nich zapisało się w amerykańskiej historii i kulturze. Wszyscy muszą podjąć ważne życiowe decyzje, zwłaszcza że jest rok 1963 i kwestia tożsamości o obowiązku wedle swojej społeczności jest absolutnie kluczowa. Czterech mężczyzn to Malcolm X, skłócony z organizacją, której jest członkiem, drugi to Cassius Clay, który właśnie został mistrzem świata wagi ciężkiej, ale jeszcze nie oświadczył światu, że jest wyznawcą islamu, który chce być znany jako Mohammad Ali. W pokoi jest jeszcze Sam Cooke – popularny piosenkarz soulowy, który jednak przede wszystkim śpiewa piosenki miłe ale nie zaangażowane i Jim Brown – gracz NFL któremu marzy się kariera filmowa.
Czterech mężczyzn, z których każdy osiągnął sukces. Pytanie tylko czy wolno m w takim konkretnym momencie historii osiągnąć ten sukces tylko dla siebie. Postacią kluczową jest Malcolm X – dla niego zaangażowanie jest konieczne i obowiązkowe, jednocześnie jednak – potrzebuje swoich zaangażowanych braci by czuć się bezpieczniej w swojej działalności politycznej. Film układa rozmowy w serie dialogów, z których każdy porusza nieco inny aspekt tego co to znaczyło być i co znaczy być odnoszącym sukcesy czarnoskórym mężczyzną w Stanach.
Moim zdaniem historia ma doskonałe otwarcie – widzimy naszych bohaterów w różnych sytuacjach – takich w których spotykają się zarówno z podziwem jak i odrzuceniem. Sam Cooke w końcu gra w wymarzonym klubie Cocacabana gdzie jednak nikt nie czeka na jego piosenki. Jim Brown spotyka się z cudownym połączeniem podziwu i absolutnego rasizmu. Te kilka scen fantastycznie pokazuje tą podwójną naturę ich funkcjonowania w społeczeństwie. Są jednocześnie bogami i obywatelami drugiej kategorii. Dzięki temu zdecydowanie lepiej rozumiemy ich późniejsze frustracje i negocjowanie swojego miejsca i zobowiązań.
Film ma nierówne tempo nabiera i traci rumieńce. Doskonała jest konfrontacja Sam Cooke z Malcolmem X gdzie rozmawiają co jest ważniejsze – śpiewanie zaangażowanych numerów których nikt nie słucha czy śpiewanie kawałków miłych dzięki którym można się bogacić, emancypując czarnoskórych mężczyzn ekonomicznie. Fantastyczna jest też rozmowa pomiędzy Jimem Brownem a Malcolmem o tym jak bardzo nawet sami czarnoskórzy różnicują się ze względu na kolor skóry. Te momenty są naprawdę fantastyczne – nieco teatralne, ale dające do myślenia i pokazujące w pełni potencjał sztuki.
Niewątpliwie film niosą aktorzy. Nie dziwi mnie, że Leslie Odom Jr. dostał nominację za swoją rolę Sam Cooke. Bo rzeczywiście fantastycznie się tu znajduje, ma w sobie tą pewność siebie popularnego piosenkarza ale też jednocześnie desperację człowieka, od którego każdy czegoś chce. Kingsley Ben-Adir jest doskonałym Malcolmem X bo nie jest tu pewnym siebie bojownikom, ale do pewnego stopnia zagubionym człowiekiem, który traci grunt pod nogami i coraz bardziej zdaje sobie sprawę, że jego historia nie będzie miała dobrego zakończenia. Mi osobiście niesamowicie podobał się Aldis Hodge jako Jim Brown. Wydaje się w całej tej grupie człowiekiem najlepiej umiejącym wskazać czy wynegocjować swoje miejsce w społeczeństwie. Fantastycznie zagrana rola, promieniująca pewnością siebie. Na koniec jestem po prostu pod niesamowitym wrażeniem jak Eli Goree gra Cassiusa Clay. Ile w nim młodzieńczej werwy, buty ale i wrażliwości. Serio można byłoby go w tej roli obsadzić jeszcze raz. Ta obsada czyni film czymś zdecydowanie lepszym niż mógłby być biorąc pod uwagę tylko sam scenariusz.
Produkcja doskonale zgrywa się z nastrojami we współczesnej Ameryce. Tu też coraz więcej osób zadaje sobie pytanie dotyczące tego – jakie mają zobowiązania nie tylko wobec siebie ale i społeczeństwa. To też pytanie kierowane do amerykańskich czarnoskórych celebrytów – czy mogą sobie pozwolić na obojętność czy też muszą zająć stanowisko. Na koniec to po prostu doskonały przykład analizy tego jak sukces niekoniecznie ułatwia funkcjonowanie w podzielonym społeczeństwie a czasem – stwarza nowe przeszkody. Zresztą pod tym względem ten film jest fantastyczną refleksją nie tylko nad społeczeństwem amerykańskim ale w ogóle nad tym paradoksem – co ma robić jednostka z wykluczanych grup gdy trafi do panteonu. Czy ma kupować sobie zwolenników wśród grupy stosującej opresję, czy zaprzepaścić osobisty sukces by walczyć o coś wspólnego.
To film, który ma swoje wady. Osobiście mam wrażenie, że tym co mu szkodzi jest próba wyciągnięcia bohaterów z tego dusznego pokoju hotelowego i zdywersyfikowanie tej opowieści. Paradoksalnie mam wrażenie, że bardziej statyczna historia sprawdzałaby się tutaj lepiej. Ale wiecie, ja mam w ogóle słabość do historii bardzo zamkniętych, dusznych i teatralnych. Pod pewnymi względami „One Night in Miami” jest trochę szkolne i schematyczne ale ratuje je podjęcie kilku kluczowych tematów i naprawdę dobre aktorstwo. Nie dziwię się, że znalazł się w kręgu filmów nominowanych. Pod pewnymi względami widzę go jako odpowiedź na „Green Book” – to nie jest film o sukcesie czarnoskórego twórcy, opowiedziana dla białych widzów, ale historia o sukcesie Afroamerykanów opowiedziana przez nich i dla nich. Co sprawia, że jest to historia dużo bardziej gorzka ale też pod wieloma względami ciekawsza.
Film w Polsce jest dostępny na Amazon Prime Video.
Ps: Choć Regina King nie dostała nominacji za reżyserię (słusznie bo nie błyszczy tu reżysersko) to jednak cieszy, że to trzeci w tegorocznym zestawieniu film stworzony przez reżyserkę.