Co to takiego w Polsce jest, że kiedy chce się o niej opowiedzieć, to koniecznie trzeba zajrzeć na jakieś wesele. Czy to duch Wyspiańskiego unosi się nad wodami, czy to ceremonie ślubne istotnie tak skupiają w sobie wszystkie bolączki. Smarzowski tak się zakochał w weselu jako obrazie polskiego społeczeństwa, że nakręcił je aż dwa razy. Film pojawił się na ekranach kina, w chwili kiedy jeszcze nie zeszli z niego „Teściowie”, oparta o sztukę „Wstyd” opowieść jednocześnie bardzo polska i uniwersalna, rozgrywająca się w czasie wesela do którego nawet ślubu nie trzeba było. Co być może jest najlepszą kwintesencją wszelkich sprzeczności jakie targają polskim społeczeństwem.
„Teściowie” to historia która zaczyna się właściwie poza kadrem. Pan młody zwiał sprzed ołtarza. Ale wesele opłacone, sala wynajęta, orkiestra chyba nie ma w umowie klauzuli na wypadek gdyby ślub się nie odbył. Więc trzeba, stawiać wódkę na stoły, podawać kolejne dania. Na zapleczu nad logistyką i przyczyną całego zamieszania dyskutują zamożni rodzice pana młodego. Andrzej robi jakieś interesy, trochę nie wiemy co, ale w eleganckim garniturze sprawia wrażenie, człowieka światowego i bardzo na miejscu. Do całej spawy podchodzi nieco ironicznie, tak jakby nie brał niczego na poważnie. Jego żona Małgorzata, martwi się synem ale jednocześnie trochę się chyba cieszy, że udało się uniknąć małżeństwa, które przekraczałoby granice klas.
Wszystko być może poszłoby gładko, gdyby na tym przedziwnym weselu nie pojawili się też rodzice panny młodej. To jest zupełnie inna polska, zupełnie inna moralność, zupełnie inny światopogląd. Tadeusz, pracownik skupu mleka, sprawia wrażenie, jakby nie dowierzał, że wszystko się tak skończy, miał nadzieję, że może udałoby się jeszcze jakoś dogadać. Wanda jego żona, ewidentnie głowa rodziny, czuje się przede wszystkim urażona i zniesmaczona, jest w niej też chyba najwięcej złość i pretensji. Doskonale wie, że Andrzej i Małgorzata mimo zapewnień, że jest mi przykro mają w sobie całkiem sporo satysfakcji, że tak się sprawy ułożyły.
Film, ma w sobie energię utworu muzycznego który coraz bardziej przyśpiesza – początkowe uprzejmości, powoli zamieniają się we wzajemne oskarżenia, na wierzch wychodzą tajemnice, pretensje, różnice światopoglądowe. Jednocześnie coraz bardziej czuć, że oba małżeństwa przekładają swoje uczucia na związek dzieci – że tajemnic i animozji jest więcej niż tylko na linii Polska A – Polska B, bogaci – ubodzy, miejscy – wiejscy. Paradoksalnie najlepsze emocjonalnie i psychologicznie sceny wypadają pomiędzy małżonkami. Doskonała scena pomiędzy Andrzejem i Małgorzatą – małżeństwem bardziej już z rozpędu niż z miłości, w której Andrzej dopytuje żonę o relacje z narzeczoną syna – ma w sobie sporo chyba najwięcej napięcia. Choć też konfrontacja dwóch matek – zakończona prawdziwą klątwą – jest porażająca – zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę, że w tym momencie więcej je łączy niż dzieli.
Tu warto dodać, że choć film ma konwencję komediodramatu (z udanymi elementami komediowymi ) to jest w nim też duchota historii, w której zdarzyć się mogą tylko rzeczy złe i gorsze. Chcemy się pośmiać z bohaterami, ale jednocześnie wychodzą na wierzch takie emocje, które sprawiają, że śmiech zastyga w gardle. Chcielibyśmy kogoś z tej czwórki autentycznie polubić, ale sympatia jest tu niemożliwa. Przy czym to nie są ludzie z gruntu źli – to raczej te typy które znamy, które być może sami mamy w rodzinie i najbardziej odrzucają nas nie ich wady ale nie możność przyznania się do nich, ciągłe pozowanie przed światem na kogoś kim się nie jest.
Zresztą cały ten konflikt rozgrywający się w kuluarach jest swoistym kontrapunktem do tego co dzieje się na weselu, które coraz bardziej się rozkręca. Tym co budzi w obu rodzinach największe emocje to wstyd. Wstyd przed tymi którzy się właśnie bawią, tańczą, piją i radują mimo, że nie ma z czego. Bohaterowie są niewolnikami lęku przed społeczną oceną, właściwie wszystko co robią splata się w tym pragnieniu by uniknąć publicznego upokorzenia. Zestawienie ich prób z rozkręcającą się zabawą doskonale pokazuje jak wiele tego wstydu sami przynosimy do stołu, jak bardzo nikt nie musi nic mówić, byśmy żyli w paraliżującym strachu przed oceną innych. Niezależnie od różnic pomiędzy rodzinami, łączy je ten trzymający wszystkich za gardło wstyd.
Wspominam o teatralnej proweniencji „Teściów” bo tym w czym film błyszczy to ukrywanie, że w istocie mamy do czynienia z kameralną sztuką na cztery osoby. Od pracy kamery – która często śledzi bohaterów w długim, nieprzerwanym ujęciu, poprzez krążenie za nimi po najróżniejszych przestrzeniach ekskluzywnego warszawskiego hotelu – wszystko ma przełamać swoistą kameralność całej historii, dając jej dużo więcej życia, niż miałaby na scenie. Wyznam szczerze, że wiedząc o tym, że mam do czynienia z ekranizacją sztuki, szczególnie uważnie patrzyłam na te elementy i muszę przyznać – udało się to znakomicie. To jeden z lepszych przykładów na to, jak korzystając z języka filmowego, można nadać dynamikę opowieści która składa się w istocie z serii bardzo kameralnych i zamkniętych dialogów. Co więcej – zestawienie wyjścia do gości, z rozmowami coraz bardziej rozedrganych tytułowych teściów dodaje produkcji dodatkowej dramaturgii.
Jestem pod wrażeniem, że tworząc te dwie przestrzenie twórcy nie zdecydowali się na pokazanie nam tradycyjnego polskiego wesela. Impreza rozgrywająca się przy dźwięku coverów amerykańskich przebojów, w luksusowym hotelu, gdzie goście siedzą przy okrągłych stolikach, jest dużo ciekawszym zestawieniem, niż odtwarzanie kolejnego zestawienia z disco polo w tle. Mam wrażenie, że dzięki temu ta relacja bohaterów ze światem zewnętrznym jest zdecydowanie ciekawsza mniej jednoznaczna, plus zdecydowanie bardziej wychodzą tu na pierwszy plan owe pozory które wszyscy za wszelką cenę chcą zachować. Dla widza jest to też ciekawe jako pewna odmiana od typowego polskiego wesela na ekranie, które zawsze sprawia wrażenie jakby ktoś je kompilował z najbardziej żenujących klipów na YouTube.
Teatralny rodowód filmu objawia się jednak przede wszystkim w tym co jest dla produkcji kluczowe. Chodzi o cztery główne role, bez których tego filmu po prostu nie ma. I tu udało się doskonale trafić z castingiem. Andrzeja gra Marcin Dorociński, fenomenalnie rysujący swojego bohatera jako człowieka, który przede wszystkim – stara się powściągnąć emocje. Nie robi tego jednak dla dobra innych ludzi, raczej by zachować pozory spokoju i kontroli nad sytuacją. To co w tej roli szczególnie przypadło mi do gustu, to wygrywanie takich małych komediowych elementów, które pojawiają się często tylko dzięki drobnej zmianie tonu głosu. Bardzo podobała mi się Maja Ostaszewska, jako rozedrgana żona, gdzieś pomiędzy ulgą a poczuciem wstydu, pomiędzy histerią a okrucieństwem. Zresztą uważam, co pisałam, że w ogóle najlepsze są sceny pomiędzy Dorocińskim a Ostaszewską, bo to jest jeden z tych fantastycznych momentów kiedy aktorska para jest na tyle dobrze dobrana, że nie wszystko musi być bezpośrednio powiedziane w dialogu, żebyśmy zrozumieli całe spektrum emocji pomiędzy bohaterami. Jednocześnie przyznam, że moim zdaniem udało się wyjątkowo dobrze oddać ubraniami różnice klas społecznych i punktów odniesień obu małżeństw. Obie strony są ubrane elegancko ale ta różnica w tym jak noszą te swoje eleganckie stroje mówi więcej niż niejedna długa wykładnia o różnicach klasowych.
Izabela Kuna jako Wanda jest w ciekawej sytuacji bo grała w sztuce „Wstyd” ale inną rolę. To musi być interesujące. W każdym razie jej Wanda, to jest postać fantastyczna. Po pierwsze dlatego, że każdy taką Wandę w życiu spotkał, po drugie – bo zdarzają jej się sceny które powinny być komiczne a mają w sobie niesamowitą dramaturgię (jak rzucenie klątwy). Przede wszystkim jednak Kuna daje Wandzie ową specyficzną mowę ciała, którą wszyscy znamy – to kobieta która naprawdę nie dopuszcza do siebie, że coś może nie iść po jej myśli, wie o ludziach wszystko i choć zachowuje pozory, to doskonale wie czego od kogo chce. Adam Woronowicz jako jej mąż Tadeusz jest dobry, bo Woronowicz zawsze jest dobry. Tu pięknie znika w roli, męża pod pantoflem, człowieka, który nie za wiele chce, można poza świętym spokojem i żeby jakoś się ułożyło. Tym co udaje się w tej roli najlepiej to zagranie kogoś kto jednocześnie budzi w nas sympatię ale też jakoś odrzuca swoim brakiem zrozumienia dla sytuacji.
„Teściowie” to rzadki w Polsce przypadek kina środka. Takiego które pobudza do myślenia, które stawia społeczny problem, ale jednocześnie – wciąż rozgrywa się w ramach kina rozrywkowego. Moim zdaniem wciąż mamy w Polsce za mało takich filmów, wciąż jakoś nam to kino środka (podobnie jak literatura środka) średnio wychodzi. To jest interesujące bo kulturę wysoką opanowaliśmy, kulturę bardzo popularną – też umiemy odtworzyć, ale jak próbujemy trafić w środek tarczy to udaje się nam tak raz na kilka lat. Być może dlatego, że wielu twórców nie docenia widza, zakładając, że jeśli produkcja zatrzyma się gdzieś w połowie to nikogo nie zainteresuje. Tymczasem mam wrażenie, że takie kino przyciąga najbardziej, a poza tym – daje satysfakcję – nie ma poczucia, przytłoczenia ale też nie brakuje elementu rozrywki.
Przyznam szczerze, jest we mnie lekka pretensja do ludzi którzy mi ten film zapowiadali zwiastunem – bo mam wrażenie, bardzo chcieli mi sprzedać coś zupełnie innego niż zobaczyłam. Mam wrażenie, że wiele filmów niestety się rozbija o ten element marketingu. No ale na całe szczęście do filmów z Dorocińskim nic nie jest w stanie mnie skutecznie zniechęcić i produkcję obejrzałam i jestem bardzo zadowolona. Kino środka jednak jest w Polsce możliwe. Można zrobić dowcipny film, który jednocześnie zada chociażby bolesne pytanie o różnice klasowe, i czy można je przekraczać. Który pokaże, że w Polsce wciąż jest problem z tym kto skąd pochodzi, ile ma, i nawet wykształcenie tego nie zmienia. Można też odnieść się i do stereotypów i od różnych wizji historii. Można bardzo wiele, nie tracąc z oczu widza, który chce zobaczyć coś co będzie nawet miłe. I nawet nikt nie kopnął pieska.