?
Hej
Steven Moffat ma nieprzyjemny zwyczaj otwierania nowych wątków choć niekoniecznie ich zamykania. Nowe wątki Moffat otwiera od chwili kiedy dostał w swoje ręce Doktora, ale na razie jedyny watek który zakończył to historia małżeństwa Pondów. Zapowiedź finałowego odcinka bieżącego serialu o znaczącym tytule „Name of the Doctor” kazała mniemać, że trollujący scenarzysta w końcu zacznie dodawać końce do wszystkich ciekawych początków. Przy czym zwierz od chwili, w której usłyszał tytuł odcinka wiedział jedno – nawet jeśli odcinek odpowie na kilka pytań to na pewno nie odpowie na pytanie jakie jest imię Doktora. Taki bowiem jest i był Moffat – na pewno nie da nam dokładnie tego czego oczekujemy. Poniżej zaczyna się tekst którego oficjalnym sponsorem jest River Song czyli pełnym spoilerów (w tym wizualnych)
Widok TARDIS większej tak po prostu większej budzi jakiś dreszcze niepokoju. Bo śmierć TARDIS to znak końca.
Zacznijmy od rozwiązania głównego wątku – czyli odpowiedzi na pytanie kim jest Clara. Zwierz bardzo bał się odpowiedzi na pytanie. Wydawało się, że Clara nie tylko jest niemożliwą dziewczyną ale także niemożliwym wątkiem. Zwłaszcza podczas oglądania pierwszych sekwencji kiedy pojawia się i Clara i niemal wszystkie przeszłe regeneracje Doktora. Zwierz przyglądał się temu zapętleniu z lekkim niepokojem, zwłaszcza że wpuszczanie nowej postaci do przeszłości jest zabiegiem niepokojącym. I wybiegając do przodu zwierz musi powiedzieć, że jest rozwiązanie które zaproponował Moffat jest o dziwo bardzo fajne, logiczne (w zakresie logiki Doktora) i przynajmniej dla zwierza bardzo do przyjęcia. Zwierz wie, że nie wszystkim musi się spodobać ale zwierz musi przyznać, że jak na rozwiązania które potrafi wymyślić Moffat miało to ręce i nogi. Zwierz taką Clarę może przyjąć i przynajmniej sam nie ma wielkich zastrzeżeń. Clara jawi się tu zresztą jako postać będąca rewersem River. Obie wpisane w linie czasu Doktora – jedna by go zabić, druga by go ocalić. Obie istniejące w pełni w odniesieniu do Doktora. Choć trzeba przyznać, że Clara wpisuje się w życie Doktora bardziej świadomie (ale poświęca się jak River).
Wyjaśniło się też dlaczego w ostatnich odcinkach tak często powracaliśmy do XIX wiecznego Londynu. Trudno orzec jak dawno Moffat doszedł do wniosku, ze musi dostarczyć Doktorowi innej motywacji do poświęcenia niż planeta czy towarzyszka w tarapatach. Doktor potrzebował kogoś dla kogo musiałby się poświęcić ale zdecydowanie bardziej zindywidualizowanego. Stąd nietypowe trio z XIX wiecznego Londynu stanowiło doskonałą ekipę, która postawiona w obliczu zagrożenia może stać się dla Doktora odpowiednią motywacją, by udać się na miejsce do którego żaden podróżnik w czasie nigdy nie powinien wędrować. Zresztą zwierz uświadomił sobie, że bardzo się do tej trójki przywiązał – kiedy Jenny znalazła się w sytuacji zagrożenia (czy jak sugerowano śmierci) zwierzowi zrobiło się naprawdę bardzo przykro – co jest sporą różnicą w porównaniu np. z praktycznym brakiem uczuć (poza ulgą) jakie odczuwał zwierz po odejściu Pondów. No i jest cudowny żart z Glasgow.
Samo miejsce pochówku Doktora i jego nagrobek to miejsce odpowiednio klimatyczne TARDIS większa nie tylko w środku ale i na zewnątrz jest w jakiś sposób przerażająca. Wydaje się że wizja martwej TARDIS jest bardziej przerażająca niż jakikolwiek inny nagrobek. Co prawda Wielka inteligencja jako przeciwnik Doktora jest nieco pozbawiona charakteru (trudno cokolwiek powiedzieć o jej charakterze czy motywacjach – jest równie ulotna co jej brak ciała) ale scena pod drzwiami grobowca Doktora jest pełna napięcia. To jest moment w którym siedzimy z nosem praktycznie przy ekranie bo choć wiemy że imię Doktora nie padnie to chcemy wiedzieć jak Moffat z tego wybrnie. A emocje – po raz pierwszy od dawna sięgają zenitu.
Tak częste pojawianie się trójki dodatkowych bohaterów zaczyna mieć w tym odcinku sens – Doktor potrzebuje kogoś do ratowania. Kogoś kto nie jest Clarą.
Moffat przywołuje więc jedyną osobę która może uratować sytuację. Tak powraca River Song, niewspominana przez Doktora, niewidzialny cień, książka odstawiona na półkę. Zwierzowi podoba się, że Moffat nie przywołał River fizycznie, że uczynił z z niej pocztę głosową rozbrzmiewającą przez czas i przestrzeń. I spodobało się zwierzowi, że dostrzeżenie jej miało znaczenie (scena kiedy Doktor mówi, że ją zawsze ją widzi jest cudowna, nawet jeśli jest naciągana). Jest w niej nieco pretensji o brak pożegnania, o to że wciąż jest otwartym wątkiem. Sceny między nią a Doktorem z jednej strony niosą odpowiedni ładunek emocjonalny (bo po tylu latach i spotkaniach Doktor jednak przyznaje, że River znaczy dla niego wiele a brak pożegnania nie jest lekceważeniem lecz ucieczką przed bólem. Zwierz chyba pierwszy raz uwierzył, że to jest love story.) z drugiej jednak strony, wydaje się że Moffat nieco naprędce dopisał koniec swojej ulubionej postaci. Zwierz trochę się cieszy Moffat zdecydował się na domknięcie wątku River, należało się to tej zdecydowanie niewykorzystanej bohaterce (którą zwierz bardzo lubi). Choć jednocześnie znając Moffata może się jeszcze pojawić. Ale zastanawiając się nad wszystkimi tajemnicami, które miała odkryć, to spełniła swoją rolę. .
Zwierzowi podobało się, że tym razem zagrożenie (nie na złego tylko na jego groźbę) – czy przynajmniej pomysł na zemstę jest naprawdę przemyślny. To znaczy rzeczywiście po raz pierwszy od dawna ktoś zorientował się co w Doktorze trzeba zaatakować by naprawdę go zranić. Poza tym zwierzowi podoba się, że obeszło się bez wielkich przemów Wielkiej Inteligencji – jej motywacją jest zemsta i ukojenie jakie ona przyniesie. Nie trzeba zdecydowanie więcej by zniszczyć komuś wszystkie jego życia – zarówno te przeszłe jak i przyszłe. Zresztą zwierz ma wrażenie, ze jedyne co nas może poruszyć na tym etapie to zagrożenie samego Doktora a nie jakiegoś pojedynczego świata, linii czasu czy uniwersum. Oczywiście można się zastanawiać czy czasoprzestrzenne „ciało” Doktora ma jakikolwiek sens ale uroda tego rozwiązania – ta poplątana sieć ścieżek porzucona w TARDIS jest naprawdę prześlicznym pomysłem. Podobnie jak pomysł – trochę już jakby znany by wyobrazić sobie świat bez Doktora – bez jego ciągłej ingerencji w historię i wszechświat. Nie ma lepszego sposobu na wzbudzenie nas emocji niż pokazanie jak ważny Doktor jest dla istnienia wszystkich którzy go otaczają.
Pod koniec odcinka zwierz zaczął się orientować, że albo wszystko zakończy się ślicznie i szybciutko, zapewne przy wykorzystaniu modnego w Doktorze deus ex machina albo … no właśnie w chwili, w której zwierz zaczął z niepokojem spoglądać na linijkę odmierzającą czas stało się dla niego jasne, że Moffat zamiast skończyć wątki postanowił otworzyć nowe. Tym razem jednak otworzył wątek, który wydaje się cholernie trudny do rozwiązania w sposób pokojowy. Imię Doktora jest drugorzędne. Nie chodzi o słowo, chodzi o czyny popełniane w imię Doktora. Moment w którym widzimy smutną pochyloną sylwetkę spoglądającą na morze grobów zaczynamy coś podejrzewać. Kiedy John Hurt odwraca się ku kamerze jeszcze zanim pojawia się napis wiemy że oto stoi przed nami Doktor. Przeszły? Przyszły? Teraźniejszy? Tego nie wiemy. Podobnie jak nie wiemy jak człowiek i władca czasu mogą uciec z własnej (cudzej?) linii czasu.
Zwierz musi jeszcze wspomnieć o samym Doktorze w tym odcinku – niespodziewanie emocjonalnym (kiedy płacze na wieść gdzie tym razem prowadzi go los – choć wbrew TARDIS), wściekłość i bezradność – chwila w której mierzy się wzrokiem z Wielką Inteligencją daje poczucie, że oto Doktor jest słaby. Gdy przeciwnik łapie go za brodę – to jest w tym geście coś bardzo nie Doktorowego – jakby Wielki Władca Czasu został sprowadzony jedynie do swojej powłoki. W końcu zaś Doktor rozmawiający z River – może trochę zakochany, trochę nieporadny, rzeczywiście uciekający od prawdziwych uczuć. Poza tym w tym odcinku 11 Doktor rzeczywiście jawi się tylko jako krótki epizod w tak długiej historii. Trzeba zresztą pochwalić twórców serialu za to jak dobrze wkleili byłych Doktorów do nowej historii. Gdyby zwierz nie wiedział nie domyśliłby się, że żadnego z tych aktorów nie było na planie.
Moffat każe poczekać do Listopada. Z jednej strony zwierz jak każda normalna osoba, jest wściekły bo przecież chce wiedzieć jak to wszystko się skończy „teraz, zaraz, już”. Z drugiej strony zwierz musi przyznać, że woli kiedy autor daje sobie odrobinę więcej czasu na pozamykanie otwartych wątków – 45 minut to niesłychanie krótko by skończyć coś co rozwijało się z większym lub mniejszym powodzeniem przez dwa sezony. Więcej Moffat wykorzystuje całkiem sporo elementów które podrzucił w tym sezonie (liść, czy podróż do wnętrza TARDIS). Poza tym zwierz nie poczuł irytacji, nie poczuł zawodu. Ostatnio odcinki Doktora zmuszały go do pogłębionej analizy, nie pozwalały skupić się na tym co jest na ekranie. Tymczasem ten odcinek oglądało mu się trochę jak doskonały Demons Run – być może po głębszym zastanowieniu zwierz dostrzeże mnóstwo dziur w fabule – ale póki co pamięta brak zawodu, zaciekawienie i autentyczne emocje. Zwierz nie wie czy to dobre zakończenie sezonu, nie da głowy że to naprawdę zamknięcie wszystkich wątków. Ale Moffat zrobił coś za co zwierz jest mu bardzo wdzięczny. Postanowił nas w tym świecie gdzie od pięćdziesięciu lat nic się nie kończy przed jakąś ostatecznością. Choć grób Doktora nie ma dat to jednak gdzieś jest i czeka, na niego i na nas. I okazuje się, że w obliczu zakończeń i pożegnań reagujemy trochę jak Doktor. Odwracamy się na pięcie i biegniemy.
PS: Zwierz pisał recenzję w bardzo spartańskich warunkach więc chętnie może przedyskutować coś o czym nie wspomniał.
Ps2: To kto ma TARDIS żebyśmy skoczyli do listopada. Anyone?