Od jubileuszowych odcinków Doktora minęło trochę czasu ale dopiero teraz mam szanse usiąść i zebrać swoje myśli. Te trzy odcinki były jak wspaniała podróż w czasie, choć nie pozbawiona refleksji nad tym – co mogłoby się zmienić na lepsze tak by serial szedł do przodu a zakopywał się głębiej w czułej nostalgii. Post zawiera drobne i nieco większe spoilery.
Na wstępie muszę zaznaczyć, że Dziesiąty Doktor, grany przez Davida Tennanta to mój Doktor. Wiem, że sporo osób wkręciło się w serial dopiero za Matta Smitha, ale u mnie tak się złożyło, że zaczęłam od Dziesiątego (potem cofając się do Dziewiątego). Stąd wiedziałam od samego początku, że oglądaniu tych odcinków towarzyszyć mi będą zupełnie inne emocje. Bo kiedy Dziesiąty Doktor się zregenerował czułam się tak nieszczęśliwa, jakby ktoś naprawdę umarł. Wizja, że nic nie kończy się w świecie fikcji tak naprawdę, jest zawsze pocieszającym wyjątkiem od reguł życia i śmierci. Stąd ta nagła rezurekcja Dziesiątego (nie będę mieszać w numeracji choć jak rozumiem oficjalnie jest to Doktor Czternasty) zabrała mi wszelkie drobinki obiektywności.
Tyle tytułem wstępu. Jak oceniam te trzy odcinki? Różnie. Pierwszy, z serii, pokazał chyba najlepiej, że przywrócenie Russela T. Daviesa jako showrunnera ma swoje plusy i minusy. Na plus policzyłabym jego słabość do wzruszających momentów i doskonałe wyczucie mitologii Doktora. Na minus, jego nadmierne przywiązanie do emocji, które wzbudził w widzach kilkanaście lat temu. Nie da się bowiem ukryć, że ponowne spotkanie Doktora i Donny, wypadło, trochę nierówno. Przede wszystkim miałam wrażenie, jakby scenarzysta zakładał, że po tylu latach wciąż pamiętam emocje jakie towarzyszyły rozstaniu bohaterów. Wskoczyliśmy od razu do bardzo dramatycznych scen, co biorąc pod uwagę, ile czasu minęło – nie wybrzmiało do końca czysto. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że sporo działo się też na drugim planie. Bardzo spodobało mi się przywrócenie wątku rodziny Donny, fakt, że jej dziecko nazywa się Rose, znajduje wielce uroczym. Podobnie jak męża całkowicie pogodzonego z tym, że jeśli w Londynie jest inwazja obcych to jego rodzina będzie w to zamieszana. Jednocześnie miałam wrażenie, że ten pierwszy odcinek chce zrobić bardzo wiele rzeczy na raz. Choć przyjemności oglądania to nie zabrało to miałam wrażenie, że trochę bardziej tu pozorowanej głębi i teoretycznie ładnego bon motu, a trochę mniej realnych emocji.
Zupełnie inaczej czułam się oglądając drugi z tych trzech odcinków. Prawdę powiedziawszy – jest to mój absolutnie ukochany rozdział tego rocznicowego wydania Doktora. Po pierwsze – przypomniały mi się wszystkie fantastyczne odcinki serialu, w którym nie potrzeba było wiele by stworzyć wrażenie dziwności, inności i niekoniecznie bezpiecznej przygody. Po drugie – dopiero w tym odcinku poczułam to co sprawiło, że zawsze Doktor i Donna byli moim ukochanym duetem – taką prawdziwą przyjaźń, która nie ma w sobie ani krzty romantyczności, za to mnóstwo zrozumienia dla istoty drugiej osoby. Z resztą ten drugi odcinek, pochylający się nad tym – co czyni nas nami, był fenomenalną analizą, wszystkiego co Doktor i Donna powiedzieli sobie przez lata. Jednocześnie, taka atmosfera niepokoju i pytanie – co można powiedzieć na samym końcu wszelkiego stworzenia, patrząc w wielką pustkę – to jest kwintesencja Doktora. Niektórzy lubią odcinki, które rozgrywają się na ziemi, ale dla mnie kolejne inwazje kosmitów na Londyn nigdy nie będą tak ciekawe, jak te momenty, kiedy Doktor spotyka się z nieznanym i niekoniecznie zna wszystkie odpowiedzi. Myślę, że dopiszę ten odcinek do mojego rankingu ukochanych.
No dobrze, wszystko pięknie, ale chyba wszyscy zgodzimy się, że ten trzeci odcinek cyklu jest najważniejszy. Tu bowiem mamy do czynienia z regeneracją. Od razu może powiem co sądzę o pomyśle by Doktor się raczej zmultiplikował niż tylko zregenerował. Osobiście uważam, że to wspaniały sposób na to by mieć ciastko i zjeść ciastko. Coś mi się wydaje, że Russel T. Davies nigdy nie odpuści zupełnie opowieści o Dziesiątym Doktorze, a David Tennant nigdy do końca się z rolą nie pożegna. Gdybym miała być zupełnie obiektywna może bym uznała to za pewne nadużycie, ale nie jestem. Jestem fanką serialu i bohaterów i cieszy mnie to rozwiązanie. Zwłaszcza, że dało nam np. niezwykle wzruszającą scenę, gdy Doktor, mógł w końcu przytulić sam siebie, czego być może potrzebował bardziej niż jakakolwiek istota we wszechświecie. Sam odcinek moim zdaniem zyskałby na tym, gdyby składał się z dwóch części, bo trochę za szybko niemal wszechwładny zły zostaje pokonany. Poza tym Neil Patrick Harris jest doskonały jako Zabawkarz. Bardzo też podoba mi się wspomnienie byłych towarzyszy Doktora, którzy prawie dobrze skończyli, ale w istocie spotkała ich dość przykra konsekwencja podróży w nieznane. Zawsze jest ciekawie, gdy ktoś przypomina Doktorowi jaki jest koszt jego podróży. Spędziłabym z tym bohaterem więcej czasu, ale coś mam takie wrażenie, że R.T Davies raczej szykuje się na powrót Mastera.
Na koniec wypadłoby podzielić się refleksjami nad tym jak w roli Piętnastego sprawdził się w tych kilku scenach Ncuti Gatwa. Powiem tak – mało jeszcze wiem o jego Doktorze, ale jak na razie podoba mi się niezwykle. Ma w sobie taką lekkość i pewność siebie, którą zawsze lubiłam, a do tego – mam wrażenie, że rzeczywiście mamy tu jakieś odmłodzenie postaci. Gatwa jest do tego po prostu dobrym aktorem i po tym co widziałam w „Sex Education” (gdzie moim zdaniem był najlepszy z obsady), zupełnie nie boję się o to jak poniesie rolę. Zawsze oceniam Doktora po tym czy czuję, że te wszystkie wspaniałości, o których opowiada brzmią z jego ust naturalnie i logicznie. Tu zdecydowanie tak jest. Jeśli cokolwiek popsuje mi 15 Doktora to nie casting a sposób prowadzenia postaci. I choć pokładam olbrzymią nadzieję w powrocie Russela T. Daviesa, to jednocześnie, poczekam do odcinka świątecznego z całym moim gotującym się gdzieś pod powierzchnią entuzjazmem.
Pomimo najróżniejszych uwag jakie mam w sobie, muszę powiedzieć, że oglądanie tych trzech odcinków (bez kombinowania i szukania w sieci, tylko tak po prostu na Disney +) przypomniało mi emocje jakie towarzyszyły oglądaniu odcinków Doktora gdzieś koło 2012. To był czas kiedy powoli zanurzałam się w ten świat (to jest niesamowite, kiedyś Doktora właściwie zupełnie nie kojarzyłam) i miałam wrażenie, że wszyscy żyjemy gifami z Jedenastym i długimi postami na Tumblr, zawierającymi głównie szczegółowe analizy drobnych scen z drugiego planu. Byliśmy młodzi, o coś nam chodziło (głównie o fan fiki, mnóstwo fan fików). Dobrze jest to poczuć jeszcze raz i z ekscytacją czekać na to co dalej. Dla tych, którym ostatnie sezony tej ekscytacji nie przygasiły (ja niestety ostatnio przeżywałam kryzys) to pewnie nic nowego, ale dla mnie – radość z powrotu przyjaciela. Nie pozostaje nic innego jak czekać na odcinek świąteczny i samo pisanie tego zdania naprawa mnie taką radością, że gdybym była Doktorem to bym się pewnie zregenerowała z emocji.
Ps: W rozmowie z Pawłem w ramach ZVZ Short, wyraziłam przekonanie, że Rose zostanie nową osobą towarzyszącą Doktora. Niestety nic na to nie wskazuje, co mnie trochę martwi bo przyznam szczerze – moim zdaniem to byłby wspaniały pomysł. Ale może powróci? Ostatecznie kto jak kto ale Davies Rose nie zostawi.