W sezonie Oscarowym łatwo zapomnieć, że nie wszystkie dobre filmy, biorą udział w tej rywalizacji. Raz na jakiś czas zdarzają się znakomite produkcje, których nie znajdziemy w spisie produkcji wyróżnianych na kolejnych nagrodach. Czasem pojawiają się zbyt wcześnie w roku, czasem zbyt późno, niekiedy producenci nie mają ochoty inwestować kasy w ich promocję. Takie filmy, niezależnie od tego jak byłby ciekawe często nieco nam umykają i wydają się słabsze nawet jeśli są naprawdę mają nam wiele do zaoferowania. Takim filmem są „Bracia ze stali”. Moim zdaniem, gdyby A24 chciało – ten film miałby kilka nominacji. Ale nie ma i część osób mogłaby dojść do wniosku, że nie ma tu czego oglądać. Tymczasem to film absolutnie fantastyczny.
Rozgrywająca się w świecie wrestlingu historia opowiada o rodzinie von Erichów, jednej z najważniejszej rodzin zapaśników w dziejach amerykańskich federacji. Czterech braci (na potrzeby filmu wycięto jednego z historii) od najmłodszych lat szkolonych przez ojca, byłego zapaśnika do walki w ringu. Walki specyficznej, bo opierającej się głównie na umiejętnościach aktorskich, gimnastyce i pokazie siły. Nie jest to spot, ale zawody pod wieloma względami bardziej od sportu obciążające, zwłaszcza, że nie reguluje się tu ani zachowań, ani kwestii związanych z kontuzjami i dopingiem. Od samego początku jest oczywiste, że kariera braci ma przede wszystkim zaspokoić ambicje ojca, który pragnął zostać mistrzem świata, ale nigdy nie został wybrany do walki o tytuł. Teraz synowie mają przekonać wszystkich, że von Erichowie to potęga.
Film śledzi losy rodziny na przestrzeni kilkunastu lat. Przyglądamy się bohaterom, których łączy głęboka braterska więź. Wiele takich historii prowadzi nas przez sieć wzajemnych pretensji, zazdrości, pragnienia zapewnienia sobie pierwszego miejsca w sercu ojca (który nie ukrywa, że nie kocha wszystkich swoich synów tak samo). Tymczasem nasi bohaterowie nie są o siebie zazdrośni. A nawet jeśli ta zazdrość się pojawia, ustępuje miejsca autentycznemu przywiązaniu. Zwłaszcza najstarszy brat Kevin, przyznaje szczerze, że jego największym życiowym marzeniem jest wygrać zawody, ale poza tym mieszkać z braćmi na jednej farmie, blisko siebie i nigdy się nie rozstawać. To proste marzenie, ale niemal niemożliwe do zrealizowania w świecie, który kładzie na bohaterów tyle presji i wymagań.
Nie da się bowiem ukryć, że bardziej niż z przeciwnikami na ringu, bohaterowie zmagają się z tym kim mają być w swoim życiu. Dość szybko dostrzegamy, że to nie są osoby agresywne, pozbawione emocji, empatii czy czułości. Wręcz przeciwnie – w tych wysportowanych, umięśnionych ciałach kryją się młodzi wrażliwi mężczyźni, w których życie jeszcze nie zabiło tego prostego czystego uczucia, ufności, braterstwa, pragnienia bycia razem. Jednocześnie – ich ojciec, człowiek twardy, ambitny i pod wieloma względami egoistyczny, robi wszystko by wcisnąć ich w wybrane przez siebie ramy. Mają być silni, nie wolno im płakać, muszą pokazywać światu, że są twardzi i nikogo nie potrzebują. Mają się wpasować w ten wzorzec mężczyzny, który został dla nich przygotowany. Tylko wtedy będą zasługiwać na swoje miejsce w rodzinie, nie przyniosą jej hańby.
Cały film jest o tym jak ta ciągła presja, przyciska tych wielkich chłopaków do ziemi i właściwie dosłownie ich łamie. W historii pojawia się wątek klątwy wiszącej na rodziną, ale im dłużej się przyglądamy filmowi tym jaśniejsze się staje, że ta klątwa, to wymagania stawiane „prawdziwej męskości”. Ciągła presja, poczucie, że jest się samemu, niemożność wyrażenia swoich uczuć – to wszystko przyciska bohaterów tak bardzo, że stają się niemal sparaliżowani. Nieugięci na ringu, po jego opuszczeniu żyją w ciągłym strachu. Sukces nie daje odpoczynku, wizja porażki – nie pozwala na chwilę oddechu. Są uwięzieni w takim miejscu, w którym wciąż są testowani i każdy egzamin jest o wszystko. Aż w końcu wydaje się, że taka sytuacja ma tylko jedno wyjście – wypisać się z tego wszystkiego. Na zawsze.
Reżyser Sean Durkin, oczywiście korzysta z oczywistego kontrapunktu pomiędzy rozchwianiem i psychiczną delikatnością swoich bohaterów a ich fizyczną tężyzną. Mięśnie w tym filmie zdają się być obciążnikami, ale też pozwalają przykryć to co kryje się wewnątrz. Jednak Durkin nigdy nie idzie jak Aronofsky w „Zapaśniku” w obrazy torturowania tego ciała na potrzeby zapasów. Nie musi nam pokazywać żadnego fizycznego okrucieństwa ani szokować (a przecież mógłby, biorąc pod uwagę historię braci). Skupia się na tym co dzieje się we wnętrzach bohaterów, na cierpieniu psychicznym, na które nie ma łatwiej odpowiedzi. Nie da się przyłożyć lodu na poobijaną duszę. Jestem mu za to z resztą bardzo wdzięczna – mam wrażenie, że obecnie wiele osób idzie w bardzo dosłowne przedstawienia fizycznego cierpienia, by dodać sobie punkty szoku. Ale to często bywa bardzo powierzchowny zabieg.
„Bracia ze stali” opierają się głównie na fantastycznych rolach. Jeśli Zac Efron wciąż kojarzy się wam głównie z „High School Musical” to czas się przyzwyczaić, że to bardzo dobry aktor, który wybiera w karierze nieoczywiste role. Przed rozpoczęciem prac do filmu Durkina, wiele mówiło się o jego fizycznej transformacji. Sama zawsze jestem sceptyczna, gdy aktorzy mają przybrać mnóstwo mięśni do roli. Tu jednak ta kwadratowa sylwetka Efrona, jest konieczna. Jego rola opiera się na tym jak bardzo jego umięśnione ciało stanowi kontrapunkt dla jego delikatności i niewinności. Efron gra tu miłego i wrażliwego mężczyznę, któremu przychodzi przeżywać absolutny koszmar. Mam wrażenie, że gdy mówimy o osobach naprawdę skrzywdzonych Oscarowymi werdyktami to Efron jest w tym roku absolutnie pominięty. To fantastyczna rola, która niesie cały film. Od początku widzimy jak Kevin, chce ocalić swoich braci. Ale nie może. Mimo, że kocha ich nad życie.
Na tym tle ciekawie wypada Jeremy Allen White. Jego Kerry von Erich, wydaje się zdecydowanie lepiej przygotowany do walki na ringu niż brat. Ma ambicje, psychikę sportowca, i choć jego muskulatura jest nieco mniej imponująca, to widać, że ma w sobie więcej aktora. Kerry ma dosłownie wszystko by spełnić pokładane w nim nadzieje ojca. Dlatego wydaje się, że być może to właśnie jemu uda się wyjść spod tej presji. White gra swojego bohatera jako pewnego siebie, walczącego z bólem, upartego. Tym bardziej dotyka nas moment, kiedy okazuje się, że pod tą ambicją kryje się strach. Przy czym, jeśli przyzwyczailiście się do tej charyzmy, którą ocieka Allen White w „The Bear” to możecie być nieco zaskoczeni – tu z powodzeniem odnajduje się na drugim planie, nie podkradając scen.
Świetny jest też Holt McCallany – jako ojciec braci, niespełniony mistrz. To taki bardzo prosty zapis, ojca, który wymusza na swoich dzieciach realizacje własnych ambicji. Fritz von Erich wie, że jego synowie bardzo go kochają i zrobią wszystko by zdobyć jego uznanie. I właśnie tą czystą rodzinną miłość wykorzystuje przeciwko nim. A jednocześnie sam Fritz, doskonale pokazuje, jak reprodukują się pewne patriarchalne wzorce. Jak się dowiadujemy, sam był uzdolnionym muzykiem i mógłby studiować na stypendium muzycznym zanim wybrał sport. Mamy więc kolejne pokolenia mężczyzn, którzy wybierają to co powinni robić, zabijają w sobie wrażliwość a potem – pojawiają się tragedie wywołane tym jak bardzo nie da się zawsze być najtwardszym, zawsze zdeterminowanym i zawsze osiągać sukces. Ciekawie wypada tu też Maura Tierney, jako matka chłopaków. Wbrew stereotypowi, nie jest kobietą, która broni synów. Wręcz przeciwnie – pozostawia męskie problemy mężczyznom. Ona też coś poświęciła dla tego życia, ale nie decyduje się na przyjęcie prostej roli obrończyni synów. Zrobi śniadanie, pochwali wybór dziewczyny, ale nie postawi się mężowi. Powierza swoich synów bogu i to im musi wystarczyć. Sama wpisuje się w wyznaczoną hierarchię i role.
Durkin nie pozostawia wątpliwości – tytułowy żelazny szpon, który przyciska bohaterów do ziemi, to ten tradycyjny model męskości, w którym nie ma ujścia dla emocji. Można mieć niemal wszystko, ale psychika nie zniesie wszystkiego. Ten film jest moim zdaniem dokładnie tą narracją, której współczesne kino potrzebuje. To produkcja o tym, ile krzywdy dzieje się mężczyznom, gdy zostają zamknięci w wąskich ramach, gdy ich emocje nie mają prawa zaistnieć inaczej niż w gniewie. Kevin rozmyśla nad rodzinną klątwą związaną z rodziną, a chciałoby się powiedzieć – kochany, to nie klątwa to patriarchat. To cały ten system, który nie pozwala ci być delikatnym, słodkim mężczyzną, który niczego w świecie tak nie kocha jak swoich młodszych braci. Pod koniec pojawia się nadzieja, że jest z tego wyjście – nie żyjemy już w końcu w latach osiemdziesiątych, kolejne dekady przynoszą pewną ulgę. Choć wciąż – jak wiemy ze statystyk – wciąż nie każdy znajdzie wyjście.
Na sam koniec muszę powiedzieć, że ciężko się ten film ogląda, gdy ma się rodzeństwo. To jeden z tych czułych obrazów braterskiej więzi, który budzi w człowieku jego własne uczucia. Zwłaszcza relacja starszego rodzeństwa z młodszym – ta potrzeba by chronić młodszych braci, nawet jeśli są chodzącą kupą mięśni – jestem w stanie to w pełni zrozumieć. Być może dlatego ten film był też dla mnie tak wzruszający. Nie tylko dlatego, że dobrze te relacje pokazywał, ale też bo pozwalał im zaistnieć bez sugestii, że w rodzinie zawsze musi być obecna rywalizacja. Można powiedzieć, że największą siłą braci było to, że kochali się pomimo starań ojca by było inaczej.
W sezonie nagród łatwo zapomnieć, że poza tymi dziesięcioma tytułami są jeszcze inne. Ale jeśli w połowie lutego chcecie zobaczyć kawałek fantastycznego kina, które wzrusza tak, że trzeba zostać na napisach końcowych by współwidzowie nie widzieli, że od kwadransa łkacie, to koniecznie idźcie na „Braci ze Stali”.