„Przesilenie Zimowe” to jeden z tych filmów, które sprawiają wrażenie, jakby były nową wersją jakiegoś znanego, nieco zapomnianego filmu. Niemal każdy element fabuły przywołuje skojarzenia z klasycznego kina, do tego stopnia, że jesteśmy niemal zaskoczeni, że nikt wcześniej nie ułożył ich w ten sposób. To przedziwne uczucie spotkania z czymś doskonale znanym a jednocześnie, ożywczo nowym. Gra z naszą pamięcią, bo niemal dalibyśmy sobie rękę uciąć, że kiedyś w grudniu, gdy byliśmy młodsi widzieliśmy ten film w telewizji.
Nie oskarżam tu ani reżysera, ani scenarzysty o plagiat. To raczej nastrój jaki tworzy wokół siebie ta niewątpliwie fantastyczna produkcja. Sama historia rozgrywa się w 1970 roku w prestiżowej szkole dla chłopców. Właśnie zaczęły się ferie zimowe i większość uczniów wyjechała z rodzicami. W szkole pozostała tylko garstka, chłopców, którzy z różnych powodów nie wrócili do domu. Do opieki nad nimi zostaje wyznaczony Paul Hunham, jeden z najbardziej nielubianych nauczycieli w szkole. Jest surowy, uczy historii i kultury antycznej (oni zawsze uczą historii i kultury antycznej) a do tego – wydziela niebyt przyjemnych zapach. Nawet wśród nauczycieli stoi najniżej w szkolnej hierarchii z resztą nie opiekuje się uczniami z poczucia obowiązku, ale został wyznaczony do tej roli za karę, bo wcześniej odmówił podwyższenia oceny synowi jednego z głównych sponsorów szkoły.
Wśród uczniów naszym głównym bohaterem jest Angus Tully.Chłopak w ostatniej chwili dowiaduje się, że nie spędzi świąt z matką i ojczymem, którzy postanowili wyjechać razem na spóźniony miesiąc miodowy. Chłopak jest rozgoryczony, bo wszystko wskazuje na tym, że nie jest już swojej rodzinie potrzebny. Domyślamy się, że ojca nie ma na horyzoncie, i że jest to świeża, wciąż bolesna sprawa. Angus, jest niejednoznaczną postacią, bo choć potrafi być bezczelny czy nieznośny, to szybko dostrzegamy, że nie ma w nim nastoletniego okrucieństwa, Wszelkie przejawy buntu wydają się raczej oddawać frustracje czy bezradność. Zwłaszcza, że szybko dowiadujemy się, że Angus wyleciał już z kilku szkół i jeśli nie poradzi sobie w Barton, zostanie przymusowo odesłany by dokończył naukę w szkole wojskowej. Przy czym warto zauważyć, że jest to chłopak zdolny i inteligentny, w jednej z pierwszy scen w której Hunham rozdaje uczniom fatalnie napisane klasówki, widzimy, że Angus jako jedyny z klasy nie musi przejmować się oceną.
Oprócz nauczyciela i uczniów w szkole ferie spędza też Mary Lamb, kucharka i szefowa szkolnej stołówki. Jej syn niedawno zginął na wojnie w Wietnamie. Wcześniej uczęszczał do Barton. Mary jest przygnieciona żałobną i poczuciem jakiegoś nieskończonego marnotrawstwa życia. Choć pozornie szkoła wspomina swojego ucznia, przygotowując mszę pożegnalną ku jego pamięci, to w istocie – jest jasne, że wszyscy szybko o nim zapomną. Mary, która przyjęła pracę w szkole by zapewnić edukację swojemu synowi, zostaje w tragicznej sytuacji, gdzie miejsce pracy wciąż przypomina jej o tym co utraciła.
Cała ta trójka, zatrzymana, z różnych powodów w swojej życiowej sytuacji, spędzi razem kilka tygodni świątecznych ferii. Fabuła rozwija, się powoli i bez większych dramatycznych momentów. Obserwujemy jak pomiędzy zatrzymanymi w szkole osobami nawiązuje się nić porozumienia. Każde z nich ma własne powody do bólu i frustracji. Paul, jest byłym uczniem Barton, który marzył o pracy naukowej. Nic z tego nie wyszło i teraz, zajmuje niewielki pokój wśród nauczycielskich kwater i rok po roku uczy młodych ludzi wciąż tego samego. Mary spędza wieczór na kanapie oglądając programy telewizyjnej i popijając alkohol. Nie ma wątpliwości, że jako czarna kobieta pracująca w szkole dla zamożnych młodych ludzi, nigdy nie dostanie szansy na coś więcej od życia. Na koniec Angus, chłopak, który jeszcze nie wie o co mu w życiu chodzi, nagina zasady i szuka, na co mu powoli otoczenie.
Payne nie pogania swoich bohaterów, pozwala nam odkrywać ich bolączki krok po kroku. Zwłaszcza Paul wydaje się wielką zagadką, człowiekiem, który ma bardzo jasne zasady i wymagania dotyczące siebie i innych. Podejrzewamy, że jest w tym człowiek coś więcej, ale trochę potrwa zanim spojrzymy na niego inaczej niż jak na nauczyciela nieudacznika, któremu przychodzi jedynie patrzeć, jak inni osiągają sukcesy. Obserwujemy Paula trochę przez pryzmat Angusa, który być może pierwszy raz w życiu orientuje się, że nauczyciele są też ludźmi, posiadającymi własne ambicje, pragnienia i marzenia. To uchwycenie tego ciekawego momentu dorastania, gdy młody człowiek zaczyna sobie uświadamiać, że dorosłość stanowi pewne przedłużenie wszystkiego co wydarzyło się wcześniej. A jednocześnie, pozostajemy w schemacie klasycznej opowieści o tym jednym nauczycielu, którego postępowanie, zachowanie i wychowanie ma kluczowy wpływ na całe późniejsze życie. Bo choć nic tak wielkiego się przez te kilka tygodni nie wydarzy, nie mamy najmniejszych wątpliwości, że kimkolwiek Angus będzie w przyszłości – będzie wychodziło właśnie z tego czasu, który spędził w czasie ferii w szkole.
„Przesilenie zimowe” to też film, który łapie trójkę bohaterów w tym życiowym momencie, kiedy powoli staje się jasne, że tak dłużej być nie może. Paul, nie może dłużej żyć wedle raz ustalonego schematu, Angus nie może się już dłużej buntować, Mary nie może dać się bardziej pochłonąć przez żałobę. Każde z nich, nawiązując do niezłego polskiego tytułu, musi się przesilić – złamać coś w sobie i iść dalej. Ale każda zmiana niesie za sobą strach i lęk. Nie jest łatwo być kimś innym niż się przyzwyczailiśmy, nie jest prostym poszukać innych emocji, gdy przyzwyczailiśmy się do smutki i złości. Ta potrzeba trwania w jednym miejscu przy jednoczesnej konieczności zmiany – tworzy tu największe napięcie. Przy czym, kluczowa wydaje się konstatacja, że do tych wszystkich przemian potrzebujemy ludzi. Nauczycieli, uczniów, znajomych z pracy, rodziny. Musimy poczuć wsparcie by znaleźć się do tego odbicia się w nieznane. Jeśli jakiś film w ostatnich latach krzyczał, że nikt nie jest samotną wyspą, to było to właśnie „Przesilenie zimowe”.
Nie byłby to film tak wspaniały, gdyby nie aktorzy. Zwłaszcza Paul Giamatti, gra tu chyba rolę życia. Nie widziałam od lat w kinie tak fantastycznie stworzonego bohatera. Z jednej strony – to jest taka klasyczna rola, tego kluczowego nielubianego nauczyciela. Takiego, na którego wszyscy klną, który zdaje się nie przepadać za uczniami, ale ostatecznie – ma w sobie całkiem spore pokłady prawdziwego wychowawcy. Z drugiej, to jest rola nietypowa. Mamy tu człowieka, który jest boleśnie świadomy swoich ograniczeń, wie, że nie jest wystarczająco zamożny, dobrze urodzony, nie ma koneksji. W świecie społecznym zawsze stoi niżej od swoich uczniów. Jego szkolny autorytet podważa dodatkowo jego fizyczność – problemy z zapachem, uciekające jedno oko. Wydawać by się mogło, że jest to człowiek złamany, któremu zostaje jedynie powolne osuwanie się w alkoholizm. Giamatti balansuje pomiędzy kimś kogo podziwiamy i kimś kto budzi współczucie. A jednocześnie, pojawiają się takie małe przebłyski tego kim nauczyciel jest bez kontekstu szkoły. Jaki to typ człowieka, który ma w sobie sporo empatii, poczucia humoru czy nawet – krztynę buntownika. Ale nic tu nie jest nam zaproponowane od razu, musimy przez cały film wciąż poznawać Paula na nowo, wyjść poza to co wydaje się, że o nim wiemy. Jest to też po prostu jedna z tych postaci, która czasem wydaje się nam uroczo bezradna, by po chwili pokazać, niesłychanie twardy moralny kręgosłup.
Fantastyczna jest Da’Vine Joy Randolph jako pogrążona w żałobie szefowa szkolnej stołówki. Tym co chyba najbardziej mnie poruszyło w jej roli to jest ten nieznajdujący żadnego ujścia gniew. Gniew, na kraj który wysłał jej syna na wojnę. Gniew na świat, który jest tak ustawiony, że jej jedyny syn nie miał innej szansy na edukacje, niż poprzez karierę wojskową. Gniew, na to, że inaczej się nie da. A jednocześnie, wszyscy wokół trochę oczekują, że dostaną od niej ciepło czy opiekę. Mam wrażenie, że Payne gra tu schematem, gdzie czarne bohaterki, zwłaszcza w rolach pracownic technicznych czy niemal służących, mają pomóc stanąć na nogi białym ludziom zanurzonym w swoich wątpliwościach. Oczekujemy trochę, że to ona będzie zarządzała ich emocjami i poczuciem własnej wartości. Ostatecznie jednak – jej historia, jest osobna, pod wieloma względami bardziej osobista i głębsza, Nikogo nie uratuje, póki sama nie znajdzie nowego sensu w życiu. To ten typ bohaterki, która już wiele widziała i jest trochę zmęczona tym powtarzalnym kołem dylematów i zmartwień. A jednocześnie – to postać inteligentna, która czeka aż przyjdzie ten konieczny przełom.
Dominic Sessa grający Angusa nie odstaje od tej dwójki, co już starczy za olbrzymi aktorski komplement. Najciekawszy jest z resztą wtedy, gdy wychodzi ze schematu grania młodego, zbuntowanego młodzieńca i staje się tym starszym nastolatkiem, na tyle dojrzałym by wyciągnąć rękę ku dorosłemu. Sessa fantastycznie gra młodego człowieka, który w zależności od sceny wydaje się być już niemal zupełnie dojrzały by kilka chwil później być zagubionym niczym dziecko, które nie dostaje wystarczającej miłości od rodziców. To ten moment dojrzewania, który rozpoznają wszyscy rodzice, zdający sobie sprawę, że jest ta chwila, gdzie można jednego dnia mieć w domu dorosłą osobę a drugiego dnia poszukujące czułości dziecko. W filmie sceny, wzajemnego porozumienia, spotkania gdzieś pomiędzy młodością i dojrzałością, tam, gdzie wszyscy chcemy tylko drugiego człowieka, wsparcia, odrobiny zabawy czy psoty – są bez wątpienia najlepsze. Bo trzeba też powiedzieć, że to film, który garściami czerpie z świątecznego nastroju i wpisuje się w tradycje ważnych opowieści, rozgrywających się w tym wyjątkowym około świątecznym czasie. Pod wieloma względami jest to przywrócenie głębi filmowi świątecznemu zagarniętemu w ostatnich latach przez produkcje telewizyjne oparte na jednym niezmiennym schemacie.
Gdy zastanawiałam się, dlaczego „Przesilenie zimowe” tak bardzo przypomina klasyczne kino. To jest film, pozbawiony cynizmu. To film, w którym szybko rozpoznajemy pewien katalog wartości moralnych, o których bohaterowie mówią bez ironii. To rzadki przypadek produkcji, w której jasno wskazuje się nam słuszne postępowanie a jednocześnie – nie czujemy się pouczeni. Wręcz przeciwnie, towarzyszy nam ulga, gdy widzimy, że jest jeszcze w kinematografii miejsce na takie historie i takich bohaterów oraz takie puenty. Po seansie nie tylko chce się rozmawiać o postawie bohaterów, ale czuje się jakaś ulgę, że ostatecznie – nie są oni przegranymi. Zaś film mocno stawia na przekaz, niezwykle wartościowy, z których jednym z najważniejszych jest sugestia, że być może nie należy być dupkiem. Mam poczucie, że współczesne czasy domagają się takich narracji, bo też – ile można uciekać od refleksji moralnej. Zwłaszcza, że im bardziej skomplikowany wydaje się świat wokół nas tym bardziej się ją ceni. A ta, którą proponuje nam „Przesilenie zimowe” jest nie tylko uniwersalna, ale też, bardzo na czasie. Jednoczenie myślę, że gdyby filmu nie kręcił Alexander Payne – reżyser, ze znakomitym wyczuciem do opowieści o jednostkach na granicy, to moglibyśmy osunąć się w coś zbyt słodkiego. U Payne’a zawsze jest jednak dokładnie tak jak powinno być, bardzo smutno i bardzo śmiesznie zarazem. Przy czym ważnym jest, że ten śmiech często wychodzi z pewnej psoty, jest oparta o wspólnotę pewnej nagłej niedojrzałości, łączącej na chwilę osoby w bardzo różnych życiowych momentach.
Jestem wśród tych recenzentów i krytyków, którzy nie mają wątpliwości, że Paul Giamatti powinien zostać za swoją rolę nagrodzony Oscarem. To jest jego film i jego wybitna rola, która zdarza się być może tylko raz w karierze. Samo „Przesilenie Zimowe” mogłoby zaś spokojnie wyprzedzić każdy inny film w zestawieniu. Choć nawet teraz gdy piszę te słowa, mam wrażenie, że już jest klasykiem, który pewnego dnia puszczą pierwszego dnia świąt w telewizji i spędzimy popołudnie myśląc „Mój boże, jaki to dobry film”.