Moi drodzy chciałabym zaprosić was do założenia stowarzyszenia. Stowarzyszenia na rzecz uwolnienia Podlasia od malowniczej wizji Podlasia, łamanego na zaściankową wizję Podlasia. Choć wiele regionów Polski przeżywa kulturowy najazd (pozdrawiamy Tatry) to Podlasie jest chyba największym filmowym skansenem Polski. Ostatni film Netflixa „Nic na siłę” podkręca to do poziomu już absurdalnego.
Zacznijmy od prostego stwierdzenia, że każdy kraj potrzebuje regionu nieco dzikiego, magicznego i tradycyjnego. Gdzieś trzeba w końcu wysyłać tych wszystkich pogrążonych w depresji detektywów i mieszkańców dużych miast w poszukiwaniu sensu. Narracyjnie takie przestrzenie są niezwykle potrzebne, żeby „mieszczuch” mógł sobie przypomnieć, że w kraju jego drzewiej inaczej bywało, ludzie inne obyczaje mieli i inaczej mówili. Oczywiście, niezależnie czy to panna z wielkiego miasta czy detektyw z mroczną przeszłością – powinien się w takiej przestrzeni zakochać. Bo czy życie ma w ogóle sens, gdy nie pędzi się go w takim miejscu nieco poza czasem i współczesnością?
Mam teorię, że los Podlasia został przypieczętowany w kinie polskim po 1989 roku zostało przypieczętowane przez „U Pana Boga za Piecem”. Rzecz na tamte czasy dowcipna, obyczajowa, mocno osadzona właśnie w wizji, że podczas kiedy wszędzie hula nowoczesność to w niewielkiej podlaskiej miejscowości czas i sprawy toczą się własnym rytmem. Kolejne cztery części (myślałam, że są trzy, ale Internet mnie poprawia) tą wizje umocniły. Nie pomogły popularne produkcje telewizyjne takie jak np. „Blondynka”, oraz fakt, że gdzie się ma przechadzać „Znachor” jak nie po Podlasiu (co prawda nie z nazwy, ale już z krajobrazów). Nawet gdy seriale próbowały być w jakiś sposób mroczne jak np. „Kruk” od CANAL+ to wciąż było to Podlasie magiczne, gdzie po porady chodzi się do szeptuchy i nawet zbrodnie jakoś tak inaczej wyglądają w takich magicznych okolicznościach przyrody.
Można by powiedzieć – dobrze dla Podlasia, że ma jakąś filmową czy telewizyjną osobowość, że w polskim kinie gra trochę te południowe stany, do których w amerykańskich filmach produkcji Hallmarku przyjeżdżają dziewczyny z Nowego Jorku by przekonać się, że prawdziwą wartością jest rodzina, biblia i lokalna piekarnia. Bo przecież filmy takie jak „Nic na siłę” do tego właśnie schematu się odwołują, nawet jeśli robią to zaskakująco nieudolnie. Z resztą jak wspomniałam – nie mam wątpliwości, że prześledzenie całej europejskiej kinematografii dałoby nam wcześniej czy później taką europejską mapę „uroczej prowincji” czy „przestrzeni z dala od cywilizacji” . Kilkanaście lat temu modny w Polsce był francuski film „Jeszcze dalej niż północ” który przecież eksplorował podobne – wyjście poza centrum.
Kiedy jednak oglądałam netflixowe „Nic na siłę” miałam poczucie coraz bardziej rosnącego absurdu. Twórcy zamarzyli sobie, żeby Podlasie naprawdę było przestrzenią właściwie odciętą od świata. Dostajemy więc film, osadzony w jakieś absurdalnie przerysowanej rzeczywistości. Babcia głównej bohaterki, która podstępem ściąga ją do niewielkiej miejscowości (pamiętajcie, że relacje rodzinne w XXI wieku naprawiamy podstępem) mieszka w chatce, która spokojnie mogłaby stać w skansenie. Podobnie z resztą jak jej kum z tej samej wsi. Wszystko byłoby do zrozumienia, gdyby to była jakaś starowinka, niekoniecznie rozumiejąca jak świat działa, ale film próbuje nas przekonać, że to bardzo stanowcza i przedsiębiorcza kobieta. Po prostu do krajobrazu nie pasuje.
Pasuje natomiast tworzona z uporem godnym lepszej sprawy wizja miejscowości, w której oczywiście, dwóch sąsiadów ciągle jest nieco pod wpływem i robi bimber (wiem, że na Podlasiu robi się bimber, ale polska kinematografia sugeruje, że wyłącznie się ów bimber pędzi i poza tym aktywności mało). W ogóle alkoholu jest w tym filmie dużo, ale to też takie picie egzotyczne. Nikt oczywiście nie usiądzie z piwkiem, bo to się wielkomiejskiemu widzowi źle skojarzy. Albo bimber, co jest zabawną tradycją, albo pod wieczór można się upić z przyjaciółką winem. To niby nic, ale doskonale pokazuje jak dokładnie kurowana jest ta wizja rzeczywistości, by malowniczość obrazka nie została nigdzie zakłócona.
Ponieważ to film Hallmarkowy z założenia, to pod koniec jest koniecznie festyn, głównie po to żeby było dużo kolorów, strojów ludowych i pieśni. Widz nie powinien aż do samego końca być pewien czy oni na tym Podlasiu to przypadkiem cały czas w strojach ludowych nie chodzą, pieśni nie zawodzą i w chatach kurnych nie mieszkają. Z resztą w jakiś stopniu podkreślać to mają dwaj goście z Warszawy, którzy się gubią, nawet nazwy Podlasie odpowiednio wymówić nie mogą i chcą od razu wracać do cywilizacji. Co jest o tyle zabawne, że z Warszawy do Białegostoku jedzie się jakieś dwie godzinki, więc wyprawa na Podlasie to naprawdę nie jest jakiś rajd przez pół świata tylko raczej całkiem jednodniowa wycieczka. No ale to filmowe Podlasie leży za górami, za lasami w kotlinach gdzie nigdzie nie ma zasięgu, telewizji, Internet zawiewa tylko we wtorki a listonosz zostawia listy osobom postronnym bo wszyscy się znają i nigdy nikt stamtąd nie wyjeżdża.
Romantyzowanie przestrzeni nie jest niczym nowym ani oryginalnym, choć trzeba przyznać, że tempo, w którym nasza miejska bohaterka, zaczyna nosi chustki na głowie, pędzić konno przez pola, i malować usta czerwoną szminką, nakazuje postrzegać tą przestrzeń jako transformacyjną. Podobnie jak amerykańskie południe, z niewielkimi miasteczkami, werandami, i absolutną amnezją, gdy chodzi o jakąkolwiek historyczną komplikację, tak i Podlasie, ma każdemu uświadomić, że po co mieszkać w wielkim mieście jak można mieszkać na wsi i robić ser. I jasne, zwykle dodaje się tam jakiegoś chłopaka, ale tak naprawdę to te pola zielone i bociany białe. Tu warto zaznaczyć, że taka narracja sprawdza się jedynie, kiedy tutejszy chłopak jest jakby nie do końca tutejszy. Bo niby taki Podlaski, ale musi być po miastowemu kształcony, otwarty i nie daj boże, żeby zaciągał. To tylko jego kolega może sobie przygrywać jakieś hity disco polo, ale nie nasz wybranek serca. Bo też ta fantazja ma swoje granice, wyznaczone bardzo ostro – ma być tak jakby po kręceniu ostatniej wersji „Znachora” zostały jeszcze dwa tygodnie wolnego i mnóstwo taśmy zdjęciowej.
Warto tu zaznaczyć, że oczywiście istnieje też w narracji filmowej i poza filmowej Podlasie inne, przepełnione przestępczością, brutalne czy rozpite. Co prawda i te elementy kultura polska potrafi romantyzować, ale tu ważny element – zawsze dodając fragment spoza tego świata. Jest to tak powszechne, że łączy to w jakiś sposób nawet „Zieloną Granicę” z tym koszmarnym „Nic na siłę” (oczywiście zachowując wszelki porządek tematu i powagi, nie chodzi wszak o fabułę filmów). Otóż Podlasie istnieje tylko wtedy, kiedy ktoś do niego przyjeżdża. Przyjeżdża spoza Podlasia i w nim jest i działa. Gdyby nikt nie przyjechał zewnątrz cała kraina by nie istniała i nic by się w niej nie działo. Być może to jest prawda o tym kawałku Polski, że go po prostu nie ma, że nie istnieje, zamiera i pojawia się niczym fatamorgana tylko przed wielkomiejskimi przyjezdnymi (dajemy upust na przyjezdnych małomiejskich ale to rzadziej). Nawet tutejsi, żeby zobaczyć Podlasie muszą najpierw z niego na długo wyjechać (patrz serial „Kruk”) bo dopiero wtedy naprawdę im się objawi.
Jako dziecko niemal każde wakacje spędzałam przez dwa tygodnie w Supraślu. W rzece Supraśl nauczyłam się pływać a na okolicznych drogach nauczyłam się w końcu jeździć na rowerze. Pamiętam, że rzeczywiście, wszyscy zajadali się w restauracji kiszką ziemniaczaną i rzeczywiście – były tam najlepsze pomidory jakie jadłam w życiu. Oczywiście w moich dziecięcych wspomnieniach, przechował się Supraśl bardzo malowniczy i prawie skansenowi. Na całe szczęście miałam okazję wrócić tam dużo później, bo już po studiach i okazało się, że Supraś jednak nie został dokładnie taki sam, ale się zmienił, przeszedł wszystkie te transformacyjne przemiany, których początki widziałam jako dziecko na wakacjach. Okazało się, że Podlasie bardzo dobrze funkcjonuje, kiedy nas tam nie ma, idzie do przodu, zmienia się i wcale nie jest tylko dekoracją do wielkomiejskich wspomnień i porywów serca.
Oczywiście ktoś mógłby stwierdzić, że może i lepsza taka wyidealizowana, oglądana zawsze zewnętrznym okiem wizja Podlasia niż spotkanie z rzeczywistością. To trochę jak z Warszawą, gdzie naprawdę nie mamy tylko mostu Świętokrzyskiego, dwóch Galerii Handlowych i kawałka Starego Miasta – wbrew temu co twierdzą polskie komedie romantyczne, u nas też są bloki. Ale mam wrażenie, że akurat Podlasie stało się dla nas takim prostym geograficznym wybiegiem. Jest kochane i malownicze tak długo jak długo chcemy znaleźć jakąś dzikość. Kiedy jednak przychodzi co do czego łatwo jest rzucić na nie wszystkie narodowe przywary i stwierdzić, że nic dobrego tam się nie wydarzy, a tradycyjność, która pociąga nas w kuchni, za mocno przeżarła podlaskie serca, by dało się cokolwiek zrobić. I tak to się bujamy, od zbrodni do komedii romantycznej, szukając czegoś co byłoby wspaniałe, niecodzienne i tak dalekie jak koniec remontu dworca PKP w Białymstoku.
PS: Mam też uwagę, do filmu „Nic na siłę” – chciałabym zgłosić się do stowarzyszenia osób straumatyzowanych rezolutnymi dziećmi w polskich filmach i serialach. Te dzieci nigdy nie są jakieś normalne czy sympatyczne tylko są właśnie „rezolutne” i człowiek ma je ochotę udusić po pierwszej linijce dialogu. Czy naprawdę jest ponad możliwości, większości polskich scenarzystów napisanie jakiegoś normalnego dziecka. Wiecie takiego co czasem powie coś mądrego, ale nie zawsze, co jest czasem troszkę bezczelne, ale nie mówi do dorosłych jakby było ich równolatkiem i nie służy do zabawnego przedrzeźniania współczesnego języka. Naprawdę jedno zwyczajne dziecko. Proszę.
Ps2: Chciałabym zaznaczyć, że w mojej mikro analizie obecności Podlasia w kinie Polskim nie biorę pod uwagę kina historycznego, oraz tego sprzed 1989 roku. Nie jest to wybitna analiza, ale mam nadzieję, że nie wzbudzam tu wielkiego poruszenia.