Kiedy pandemia uderzyła w kina, sporo rozmawiano o ich przyszłości. Sporo osób, zwracało uwagę, że konieczność pozostania w domu, uświadomiła nam, ile wysiłku wymaga wyprawa do kina. Skrócenie czasu pomiędzy dystrybucją kinową a pojawianiem się produkcji w streamingu, sprawiło, że coraz częściej można usłyszeć, że wyprawa na seans się po prostu nie opłaca. W dyskusjach tych przewijało się przekonanie, że przywiązanie do kinowych seansów, jest przejawem bardzo starego i ograniczonego myślenia o kinie. Takiego, które ludzi bardziej od kina oddala niż przybliża. Choć rozumiem społeczne i ekonomiczne podstawy takiego mówienia o kinie, to wciąż – mam wrażenie, że w tych dyskusjach nie doceniamy znaczenia seansu filmowego. Ta refleksja przyszła do mnie po kilku dniach jakie spędziłam na pierwszej edycji Timeless Film Festiwal.
Gdy reżyserzy tacy jak Martin Scorsese czy Christopher Nolan, z niechęcią mówią o oglądaniu filmów na laptopach czy telefonach, budzi to naturalny sprzeciw. Zwłaszcza, że jest to najszybszy i najprostszy dostęp do kina. Ich głosy, brzmią dla wielu jak opinie tych osób, które upierają się by książki czytać tylko na papierze, nie uznają słuchania audiobooków za równie ważne co czytanie a muzyki należałoby ich zdaniem słuchać tylko z płyt winylowych. Głos przeszłości, który w teraźniejszości brzmi co najmniej boomersko. I żeby było jasne, w pewnym stopniu zgadzam się z oporem jaki budzi przekonanie, że film należy obejrzeć tylko w kinie. Zwłaszcza w sytuacji, w której dostęp do kin nie jest tak powszechny jakby mogło się wydawać. To jest jednak zdanie, które wychodzi z jakiejś sytuacji przywileju, gdzie w ogóle możemy zadecydować, czy pójdziemy do kina na film czy obejrzymy go na telefonie.
Co nie zmienia faktu, że z czasem dochodzę do wniosku, że jednak – filmy powinny być, przynajmniej po raz pierwszy, przynajmniej raz – oglądanie w kinie. To jest stanowisko, które nie tylko jest dla mnie w jakimś stopniu nowe, ale też – coraz bardziej dojrzewa we mnie przekonanie, że jest ono najbliższe mojemu postrzeganiu tego czym kino powinno być. I żeby było jasne, nie oznacza to, że o osobach, które czekają na debiut filmu na streamingu myślę źle. Moja postawa ma wymiar bardziej filozoficzny czy teoretyczny. Jest bliższa mojemu myśleniu, czym kino powinno być niż przekonaniu, że wszyscy muszą patrzeć na te kwestie tak samo. Więcej, nie czuję by moje przekonanie, nakładało na kogokolwiek jakieś zobowiązania. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy lubią seanse kinowe, choć jednocześnie – nie wiem czy nasze osobiste preferencje powinny dominować w dyskusji o pewnych szerszych zjawiskach kulturowych. Na nasze preferencje wpływa wiele elementów, które niewiele mają wspólnego z samą kulturą. To ile mamy czasu, ile mamy pieniędzy, jakie mamy podejście do innych ludzi, to wszystko są ważne powody by do kina nie chodzić. Jednocześnie, niekoniecznie wpływa to na refleksję o samej wadze kina. Większość osób przysypia w Filharmonii, ale to jeszcze nie powód by uznać rozmowę o słuchaniu muzyki klasycznej na żywo za bezpodstawną.
Skąd moje umacniające się przekonanie, że miejsce filmu jest w kinie? Z doświadczenia oglądania filmów, które już znam, na kinowym ekranie. Timeless film festiwal to specyficzny festiwal, bo zamiast pokazywać nowości pokazuje klasykę. Klasykę często znaną, w przypadku filmów, które sama wybrałam na kolejne seanse – wielokrotnie przeze mnie oglądaną. Więcej, zdarzało się nawet, że widziałam na festiwalu film, który już widziałam w kinie lata temu („Masz wiadomość”). Sytuacja, w której oglądam film, który już znam w kinie nie zdarzyła mi się po raz pierwszy, ale pierwszy raz w życiu oglądałam na dużym ekranie tyle produkcji na raz. Kilka dni wyłącznie ze znanymi mi dziełami, otworzyło mnie na emocje, których się nie spodziewałam. Oczywiście, podejrzewałam, że będzie mi się podobać (sam program festiwalu bardzo przypadł mi do gustu) ale nie spodziewałam, się że uczucia będą tak żywe, że seanse będą jak oglądanie filmów po raz pierwszy a nie jak przechadzka wśród czegoś co już się dobrze zna.
Ku mojemu zaskoczeniu ani razu film mnie nie znudził. Nawet dłuższe musicalowe seanse ani przez moment nie były nużące. Co jest ciekawe, bo zdarzało mi się z konieczności oglądać często te same filmy kilka razy na małym ekranie i wcześniej czy później – zwykle czułam może nawet nie znudzenie, ale pewne znużenie, tym, że wiem jak będzie układać się fabuła. Teraz w czasie kinowych seansów, nawet rzeczy, które oglądałam stosukowo niedawno jak „MY Fair Lady” czy „Skrzypek na Dachu” wydawały się równie porywające, jak gdybym widziała je po raz pierwszy. To jest zaskakujące jak seans kinowy, tworzy przestrzeń, w której nawet dobrze znane treści, można obejrzeć zupełnie na nowo. Byłam przekonana, że w pewnym momencie, ta kinowa magia przestanie działać, ale tak się nie stało. Wręcz przeciwnie, pojawiły się we mnie emocje, które w czasie domowego seansu od lat się nie pojawiały.
Tu pojawia się drugi element, moim zdaniem kluczowy. Nie da się porównać oglądania filmu samemu w domu, a filmu w publicznością. Nie chodzi jednie o to, że niekiedy reakcje publiczności różnią się od naszych, co pozwala spojrzeć na pewne sceny w zupełnie nowym świetle. Tym co daje wspólnota oglądania jest dostęp do własnych emocji i uczuć na zupełnie innym poziomie. Gdy z grupą widzów zaśmiewaliśmy się na „Przygodzie na Mariensztacie” czy na seansie „Sklepu za rogiem” zdałam sobie sprawę, że to przecież zachowanie, którego nie odtworzę w domu. Nie będę się głośno śmiać, a przynajmniej nie tak intensywnie sama w domu. Nie znaczy to, że coś mnie nie rozbawi, ale sam akt głośnego śmiania się nie jest koniecznie czymś co występuje, gdy jesteśmy zupełnie sami. Więcej cudzy śmiech, działa też na nas, sprawia, że rzeczy stają się zabawniejsze. Podobnie z wzruszeniami. Czy płakałabym na „Skrzypku na Dachu” gdyby nie płakały dwie osoby obok mnie? Nie wiem, wiem, że niezależnie od wzruszeń jakie przynosi mi ten musical, inaczej płacze się razem inaczej, kiedy nie ma z nami innych ludzi. Te emocje, które współdzielimy stają się nie tylko częścią doświadczenia seansu, ale i samego filmu. Czasem bawi nas już nie tylko to co na ekranie, ale raczej, wspólne przeżywanie tego co się dzieje.
Nie da się też ukryć, że filmy w kinie wyglądają zupełnie inaczej. I nie chodzi mi jedynie o jakość kopii. Bo nie rozchodzi się o HD, 4D czy inne D. Chodzi o to, że jako ludzie pewne rzeczy zobaczymy lepiej, gdy są duże. Pewne obrazy podziałają na nas inaczej, gdy wypełnia całą otaczającą nas przestrzeń. Najbardziej odczułam to oglądając film „Panowie w Cylindrach” z lat trzydziestych. Jasne, widziałam ten musical wcześniej i zachwycałam się sceną taneczną Freda Astaire i Ginger Rogers. Ale kiedy obraz jest tak wielki, że bez trudu widzi się każde piórko odpadające od sukienki tancerki, gdy zamiata suknią o podłogę, to cała ta scena działa inaczej. To jest wtedy pewnie to uczucie, które mieli widzowie, gdy oglądali ten film po raz pierwszy parę dekad temu. Totalny zachwyt połączony z poczuciem, że jest to coś nieuchwytnego, pięknego, należącego do innego świata. I jasne, można to poczuć oglądając film na laptopie, ale nie w takim wymiarze.
Ostatnia uwaga, zgrywa się z moim poczuciem, że kino nie ma łatwo, bo też – coraz rzadziej dociera do nas w stanie czystym, przyciągając całą naszą uwagę. Oglądając film w domu, mogąc zrobić pauzę, wyjść zrobić kawę, zajrzeć do telefonu, nigdy nie dajemy mu tak naprawdę całej niepodzielnej uwagi. I choć nie znaczy to, że nie możemy zaliczyć filmu do obejrzanego, to jednak – jest to po prostu doświadczenie inne, dużo mniej immersyjne, mniej wyrywające nas z codzienności. Tymczasem to wyrwanie z codzienności, jest dla filmu kluczowe, bo dzięki temu, może nas na Sali kinowej trzymać niczym niewolników, w świecie wykreowanych obrazów i emocji. Gdy w „Masz wiadomość” mijają kolejne miesiące życia bohaterów, to aż trudno uwierzyć, że spędziliśmy w kinie tylko dwie godziny. Gdy „Sklep za rogiem” kończy się w Wigilijny wieczór, można się czuć oszukanym, że oto wychodzi się z kina na kwietniowe popołudnie. Filmy mają nas pożerać, wyrywać z codzienności, zabierać nam poczucie czasu i miejsca. A żeby to zrobić muszą mieć odpowiednie warunki. Ciemną kinową salę bez odrobiny światła z zewnątrz. Z resztą to chyba jedyny moment, kiedy kino proponuje prawdziwy eskapizm, taki który wypiera z głowy nie tyle troski świata zewnętrznego co samo istnienie świata poza seansem.
Timeless przekonał mnie także, do tego, że starsze kino najbardziej broni się właśnie w kinie. Wtedy, kiedy wraca na swoje prawowite miejsce. Oglądanie klasyki na małym ekranie, prowadzi do pewnego paradoksu. Z jednej strony, oglądamy stare filmy, bo wiemy, że są wybitne. Z drugiej, nie mamy szansy zobaczyć ich w takich warunkach, które przekonały pierwszych widzów i krytyków o ich wybitności. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam „Lamparta” film niezwykle mi się spodobał. Ale dopiero kiedy zobaczyłam „Lamparta” na dużym ekranie mogłam zrozumieć, dlaczego tak szybko trafił do absolutnej klasyki kina. I jasne, wielkiemu kinu, kinu kostiumowemu, łatwiej się odnaleźć na dużym ekranie, udowodnić, że zawsze tam przynależały. Co nie zmienia faktu, że małe filmy, te zapomniane klasyki – oglądane w kinie mają często świeżość najnowszych produkcji. Bo ekran kinowy dużo więcej wybacza, dużo łatwiej na nim dostrzec, że nowoczesne opowiadanie w kinie, nie oznacza zawsze nowego filmu.
Obecnie trwa dyskusja o tym jakie filmy będą widzów przyciągać do kin. Konsensus jest raczej jasny – będą to duże widowiska, które przyciągając widza i wciągając go w wykreowane przez siebie światy, zaproponują mu tak ekspresyjną artystyczną wizję, że zapomni o oglądaniu filmów na komórce. Sama byłabym pierwsza by przyznać, że „Diuna” jest idealnym filmem do przyciągania widza do kina. Ale jednocześnie, Timeless, bardzo uświadomił mi, że to nie jest do końca prawa. Każdy film jest lepszy w kinie. Po prostu. Wspólne oglądanie, możliwość skupienia się na szczególe, odcięcie od świata zewnętrznego – to wszystko sprawia, że film naprawdę lśni. To nie chodzi o osobiste preferencje (wiem, że sporo osób nie lubi chodzić do kina) ale o prosty fakt – seans kinowy jest najlepszym sposobem na to by film mógł się zaprezentować od najlepszej strony, wywołać te emocje, których pragnie, wciągnąć nas do swojego świata. Nie ważne czy to science fiction czy mały kameralny dramat.
Czy to nakłada na nas jakieś obowiązki? Niekoniecznie, jestem ostatnią osobą, która miażdżyłaby butem telefony, na których ktoś próbuje oglądać Viscontiego. Co nie zmienia faktu, że powinniśmy bronić seansu kinowego. Nie dlatego, że streaming jest zły, czy dlatego, że jesteśmy snobami, ale dlatego, że kino tworzy perfekcyjne warunki do doświadczania filmu. I każdy film zasługuje na te warunki, a każdy widz by co najmniej raz w ten sposób przeżyć doświadczenie filmowe. Chociażby po to by zdawać sobie z tej różnicy sprawę. I czuć pewną gorycz, że nie wszystko uda się nam w ten sposób obejrzeć.