Hej
Nie jest trudno wyobrazić sobie jak to mogłoby wyglądać. BBC zamawia film związany z rocznicą Doktora Who. Najlepiej by scenariusz napisał ktoś związany z serialem. Pada na zakochanego w klasycznym Who scenarzystę Marka Gatissa. Historia sama podpowiada rozwój fabuły – serial dla dzieci, który brzmi dość pokrętnie, którego premiera zbiega się z zabójstwem Kennedy’ego i mimo początkowo niskiej oglądalności odnosi niespotykany sukces. Jest prosto tkliwie i na chwałę brytyjskiej telewizji. Wszyscy się zachwycają sami sobą, konfetti, pięć minut napisów na czarnym tle które opowiadają jaki to był magiczny serial. Tak mogłoby wyglądać Adventures in Time and Sapce gdyby nie napisał go przede wszystkim znakomity scenarzysta Mark Gatiss i gdyby BBC nie było jedną z najlepszych telewizji na świecie. Bo zamiast słodkiego ciastka serwuje nam opowieść, o tym co w tym niekończącym serialu musiało się skończyć jako pierwsze. Wcale nie uroczo i radośnie. Co ciekawe, zwierz nie jest w stanie sobie wyobrazić lepszego hołdu dla twórców pięćdziesięcioletniej produkcji.
Film poprzedzający emisję rocznicowego odcinka mógł być cukierkową opowieścią o sukcesie a jest w sumie dość gorzką opowieścią o tym co się kończyć musi.
Adventures in Time and Space nie są bowiem prostą historią produkcji Doktora Who. To znaczy są bo widzimy na ekranie „rodziców” Doktora – pewnego siebie kanadyjskiego producenta, który wpadł na pomysł Doktora, i jego byłej asystentki obecnie samodzielnej producentki, która jego surowe dość pomysły pomogła przekuć w odnoszącą sukces historię. Ta dwójka Sydney Newman i Verity Lambert, znani są jako rodzice Doktora. I to dosłownie bo kiedy ostatnio Doktor musiał w serialu podać imiona swoich rodziców okazywało się, że nazywali się Sydney i Verity. Ale Gatiss nas nie czaruje – współpraca między nimi nie układała się idealnie. Młoda producentka telewizyjna, pół wieku temu przez nikogo nie jest traktowana szczególnie poważnie, zaś ojciec Doktora nie chciał w nim ani robotów ani dziwnych potworów, by odróżnić się od masowo produkowanego marnego SF. Jednak nawet walcząca o nowe pomysł i ignorowana przez wielu współpracowników Verity była w lepszej sytuacji niż pierwszy hinduski reżyser w BBC Waris Hussein, który ma w serialu problem nawet z zamówieniem drinka w barze przy pracy. Choć są to postacie zawieszone między pierwszym a drugim planem to dzięki nim udaje się Gatissowi oddać ducha ówczesnej telewizji, która nie była mniej okrutna niż dzisiejsza. Oglądalność również rządziła anteną, ITV i BBC darzyły się niechęcią a sukces odnosiło się wtedy kiedy dzieci chciały mieć wszystko co związane z twoim serialem. Rzadko się zdarza by twórcy filmu z sentymentem przyglądali się produkcji, ale już niekoniecznie czasom, w którym ona powstała.
Twórcy filmu naprawdę się postarali – w obsadzie znajdziemy aż czworo aktorów którzy grali w pierwszych sezonach Doktora jego towarzyszy.
Jednak tak naprawdę głównym bohaterem filmu jest William Hartnell odtwórca roli Pierwszego Doktora. Od samego początku widz wie, że aktor choć ożywił postać nie grał jej do końca życia. Tak więc przyglądając się jego kolejnym triumfom wciąż czujemy nad sobą to nieprzyjemne uczucie, iż wiemy jak to się skończy. Gdy aktor stwierdza, że jest nie do zastąpienia trudno powstrzymać westchnienie na myśl, że fakt iż Doktor jest zawsze do zastąpienia stanie się elementem sukcesu serialu. No ale Hartnell nie grał pierwszego Doktora tylko Doktora, o czym tak łatwo zapomnieć Ale nie chodzi tylko o świadomość pewnego nieuniknionego końca. Gatiss nie napisał laurki na cześć wielkiego aktora, który był do rany przyłóż bo odgrywał uwielbianą przez wielu rolę. Wręcz przeciwnie napisał scenariusz, z którego wyłania się obraz niezbyt sympatycznej ale prawdziwej osoby. Widać, że Hartnell jest aktorem któremu w życiu nie udało się zrobić takiej kariery jak chciał, wymagającym, oschłym, miejscami zarozumiałym. A jednocześnie nie brakuje w filmu życzliwości wobec aktora który pod koniec życia zrobił dość niespodziewaną nawet dla siebie karierę. Przyglądając się przemianie Hartnella początkowo z osoby nie przekonanej do pomysłu, po aktora cieszącego się z popularności, po starca który musi choć nie chce zrezygnować z roli – nie czujemy prostego sentymentu – tylko oglądamy ciekawą ale gorzką historię jednego aktora w jednej niezapomnianej roli. A kiedy wydaje się nam, że z rocznicowego sentymentu nic nie zostanie wtedy Gatiss rzuca nam jedną ! Jedną kilkusekundową scenę, która robi z serca każdego fana serialu jajko na miękko. Przy czym to jest właśnie taka gra z widzem, który przecież zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z rzeczą niezwykłą. Nie ma poza Doktorem Who serialu, obecnie kontynuowanego, o którym można nakręcić historyczny film a jednocześnie nawiązać do najnowszej serii, która pojawi się na antenie tej samej stacji już dziś. To poczucie łączności z tamtym światem, którego nie ma, i który przecież nie przypomina już naszego – ale jest nam bliski- za pośrednictwem Doktora, to jedno z najbardziej niesamowitych przeżyć jakie funduje nam film i serial.
To niesamowite jak dobrze BBC wychodzi odwzorowywanie najmniejszych szczegółów przeszłości. Gdybyście rzucili okiem na zdjęcie z epoki byłoby one trudne do odróżenia
Trzeba powiedzieć, że BBC nie szczędziło środków ani realizatorskich ani aktorskich. Przede wszystkim wyróżnia się David Bradley (znany szerszej widowni z roli woźnego w Harrym Potterze, a węższej z wielu znakomitych ról telewizyjnych) który gra Hartnella po mistrzowsku. Do tego stopnia, że potem oglądając oryginalne nagrania mamy wrażenie, że to ten nasz filmowy Doktor był lepszy i „prawdziwszy” od tego, którego znaliśmy wcześniej. Niewielu aktorów potrafi być jednocześnie niezbyt sympatycznymi, budzącymi podziw i współczucie. Ale Bradley radzi sobie z tym doskonale, niesamowita jest jego metamorfoza zwłaszcza w scenach gdy robione są zdjęcia Doktora z coraz młodszymi towarzyszami – tak niewiele mu trzeba by pokazać co raz większe oddalenie aktora od serialu, od towarzyszy, od producentów. Podobnie jak sam Hartnell potrafi niewielkimi środkami aktorskimi bardzo wiele przekazać. Jego pożegnanie z Susan jest niesamowicie zagrane. Zresztą cała obsada jest znakomita – zwierzowi szczególnie podobał się Brian Cox jako Sidney – człowiek który jak informują nas napisy końcowe naprawdę zmienił brytyjską telewizję. Ale zwierz nie będzie wam ściemniał. Największe wrażenie zrobił na zwierzu scenariusz. Sprytnie balansujący pomiędzy smaczkami dla fanów a własnym wyznaniem miłości nie tylko do serialu ale i całej telewizji z epoki. Zwierz zastanawia się zresztą ile tych mrugnięć do widza było zamierzonych a ile razy zwierz sam je sobie dopisał (np. w scenie gdzie Hartnell zupełnie jak Dziesiątyy Doktor mówi I don’t wanna go), Na pewno w odtworzeniu świata pierwszego Doktora pomógł fakt, że film kręcono w znanym wszystkim wielbicielom brytyjskiej telewizji budynku BBC (akurat zwolnionego przez stacje więc było chwilowo pusto), zaś dekoracje i stroje odtworzono z największym możliwym pietyzmem. Pod tym względem BBC nie mogło mieć sobie równych. Jednocześnie o czym zwierz pisał – to jest niesamowite, że można odkurzyć stare logo BBC by przywołać historię serialu, który jeszcze utrzymuje się na ekranie.
To jedno zdanie jest dla zwierza takim dobrym łącznikiem pomiędzy aktorami, którzy nie zawsze odchodzą od roli z własnej woli a bohaterem serialu, który wciąż odchodzi. Tylko że on może wrócić.
Zwierz musi powiedzieć, że po zakończonym seansie otwarł łzę. I to łzę która nie zaszkliłaby się w jego oku, gdyby ktoś postanowił zafundować mu historię cukierkową i pełną triumfów. Gatissowi udało się przywołać to samo uczucie jakie w widzu budzi odejście Doktora z serialu. Bo przecież trwałość serii jest zbudowana właśnie na ciągu pożegnań – nie łatwych dla widza a jeszcze cięższych dla aktora. Oglądając to pierwsze najbardziej dramatyczne, mamy więc słodko gorzkie uczucie. Z jednej strony cieszy fakt, że serial znalazł formułę by przetrwać tak długo, z drugiej za każdym razem kiedy odchodzi Doktor czujemy jakby coś w serialu kończyło się na zawsze. Być może na tym polega siła filmu Gatissa, który doskonale pokazał, że w tej historii o przemierzaniu czasu, jego twórcom czasu zawsze brakowało. Ile byśmy nie dostali odcinków z kolejnymi Doktorami zawsze będzie nam ich za mało. Zawsze będziemy z przerażeniem patrzeć na to rozstanie, które ma w sobie jaką bolesną ostateczność. Gatiss, pokazał nam Doktora, który odchodzi naprawdę. Na zawsze. Jako pierwszy. I to właśnie był sposób by przypomnieć nam wszystkim dlaczego tak bardzo ten serial kochamy.
Ktoś im powinien wtedy powiedzieć, że Doktora się nie skraca
Dobra a teraz na koniec na temat, o którym zwierz obiecał napisać. Otóż zwierz obejrzał Wielkie Nadzieje. Miał napisać osobny tekst ale zorientował się, że byłoby to z jego strony oszustwo. Moi drodzy. Wielkie Nadzieje, wywołały w zwierzu rzadko spotykany efekt wzruszenia ramionami. To chyba najbardziej niepotrzebny film nowożytnej Europy. Autorzy tego „dzieła” nie mieli żadnego pomysłu co wyciągnąć z Dickensa czego nie wyciągnęli wcześniejsi twórcy. Co więcej zwierz miał niepokojące wrażenie, że twórcy doszli do wniosku, że przystojny główny bohater, ładna dziewczyna i znakomici brytyjscy aktorzy w rolach drugoplanowych wszystko załatwią. Niestety nie załatwią, dickensowska historia o różnicach klasowych i o niesprawiedliwościach Angielskiego systemu sądownictwa, jest dziś dziełem, którego nie ma sensu opowiadać bez klucza. Tymczasem wydaje się, że nikt nawet nie pomyślał, że to może być o czymś więcej. Mamy więc szaloną Helenę Bonham Carter w spłowiałej sukni ślubnej, Ralpha Fiennsa w koszmarnej peruce ale za to z nosem, prawego młodzieńca i egoistyczną panienkę. Nie mamy uczuć, chemii, czegoś co zamieniłoby dialogi w historię pełną pasji i namiętności. Więcej, w takiej ekranizacji wychodzą na wierzch wszelkie grzeszki powieści Dickensa i można dojść do wniosku, że w Anglii jest pięć osób, które non stop się na siebie natykają. Co więcej wyszedł z tego wszystkiego film po prostu nudny. I to jest właśnie problem z adaptacją klasyki. Jeśli chce się ją przenosić na ekran trzeba wiedzieć po co się to robi i mieć jakąś wizję. Zwierzowi nie zawsze ta wizja musi się podobać (jak np. w nowej Jane Eyre) ale musi ona gdzieś tam być. Jeśli jej nie ma wychodzą takie niestrawne filmy jak właśnie Wielkie Nadzieje czy Portret Doriana Graya. Zwierz ma nadzieję, że nie kręci się ich dlatego, że szkoły pójdą.
Ps: Zwierz dziś o 12 mówi na konwencie w Krakowie o Doktorze Who zaś o 14 o fan artach do Hobbita. Jeśli zapragniecie poza konwentowego towarzystwa zwierza to jest on umówiony z czytelnikami o 15:30 pod Adamem. Natomiast nie musicie się przejmować jak zwierz obejrzy jubileuszowy odcinek – już załatwił sobie miejscówkę.
Ps2: Zwierz przeprasza że dziś nieco krócej ale kiedy pociąg jest o 6:40 to ponoć trzeba wcześniej wstać.