Hej
Zwierz zgodnie z zapowiedzią spełnia obietnicę złożoną zwyciężczyni konkursu skojarzeniowego, czyli Myszy. Mysza zażyczyła sobie wpisu, o którym mowa była zaraz po opublikowaniu pytań, kiedy padł tytuł filmu The Fall. To właśnie wtedy (a właściwie odrobine później) Mysza zawyrokowała, że chętnie poczytałaby wpis, w którym zwierz odniósłby się, jakość zbiorczo do filmografii jednego z najbardziej oryginalny reżyserów, jacy przewinęli się przez ekrany kin w ostatniej dekadzie, czyli Tarsema Singha. Zwierz powie szczerze, że nie ma z tym większego kłopotu, bo po krótkim zapoznaniu się, z jego filmografią na Imdb zwierz utwierdził się w przekonaniu, które rodziło się w nim już wcześniej. Zwierz widział, wszystkie filmy tego niesamowitego reżysera. Trudno się zresztą dziwić. Zwierz uwielbia zasadniczo dwie kategorie twórców filmowych. Pierwsza to reżyserzy tacy jak Ang Lee, czy Clint Eastwood – ich filmów nie łączy szczególna estetyka, ale podejście do wyjątkowości każdej ludzkiej historii. To daje im możliwość kręcenia filmów bardzo różnych a jednocześnie poruszających. Druga kategoria to twórcy, którzy mają bardzo charakterystyczny styl – niedający się pomylić z żadnym innym – do nich należy uwielbiany przez zwierza Wes Anderson, bardzo lubiany Del Toro i właśnie Tarsem. Zwierz nie wacha się, bowiem stwierdzić, że jego filmy są prawdopodobnie jednymi z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widział. Jak więc widzicie, zwierz nie będzie miał ani trudności z napisania wpisu, ani nie będzie mu przykro, że został poproszony by do niego zasiąść.
Zacznijmy jednak od pewnego wątku, który podrzuciła Mysza i z którym zwierz chciałby się rozprawić. Tarsem jest reżyserem Indyjskim. A właściwie reżyserem hinduskiego pochodzenia – jak sam wspomina wychował się zarówno w Indiach jak i w Iranie wykształcenie zaś wyższe odebrał w Pasadenie. Jak wspomina, w indyjskiej szkole z internatem nie wychodził zbyt często do kina, z kolei w Iranie gdzie mógł już wymykać się na seanse, nie rozumiał języka. Ponoć tam należy szukać jego przywiązania do tego by obraz mógł mówić sam za siebie, jak twierdzi, wychował się niemal na niemym kinie, (któremu zdecydowanie oddaje hołd w The Fall). Zwierz przywołuje te fakty nie bez powodu. Kiedy patrzy się na nasycenie kolorów i bogactwo obrazowania w filmach Tarsema wiele osób natychmiast decyduje się na jedno słowo „Bollywood”. Wszystko wydaje się takie jasne – kolorowa estetyka największej kinematografii na świecie, spotyka się z kinem zachodnim i bum… Dostajemy Tarsema, z jego absolutnie niesamowitymi historiami i niepowtarzalną warstwą wizualną. Problem polega na tym, że to fałszywy trop. Sam Tarsem wielokrotnie powtarzał, że wychował się właściwie poza tym kręgiem filmowym, oraz że przez 25 ostatnich lat swojego życia widział tylko jeden film z Bollywood – Laagan i to głównie, dlatego, że zna grających tam aktorów. Oczywiście, zwierz nie zapomina o scenie kończącej Mirror, Mirror gdzie główna bohaterka zaczyna śpiewać w wyczuwalnie Bollywoodzkim stylu a cała sala podrywa się do tańca. Zdaniem zwierza, to sposób reżysera by w końcu przestać odpowiadać na pytanie czy kiedykolwiek nawiąże w swojej twórczości bezpośrednio do Bollywood. Jest to jak się zdaje pytanie, które czuje się w obowiązku zadać mu niemal każdy przeprowadzający z nim wywiad. Bollywood wydaje się wypływać w kontekście twórczości autora głównie ze względu na jego pochodzenie, oraz nasycenie obrazu w jego filmach, ale prostych tropów w jego twórczości naprawdę się nie znajdzie.
Zdaniem zwierza wielu widzów frustruje, że nie umieją jednoznacznie przypisać stylistyki filmów do ich tematyki. A przy okazji skoro ostatnio była mowa o recyklingu kostiumów – stroje z Celi bardzo przypominają zbroję Draculi z filmu Coppoli (robiła je te sama autorka)
Nie oznacza to, że twórczości Tarsema nie ma wpływów i pomysłów, które przynajmniej zdaniem zwierza mają swe źródła w wychowaniu w zupełnie innym kręgu kulturowym, ale ścieżka bollywoodzka jest zdaniem zwierza zbyt prosta. Pomijając fakt, że nie należy utożsamiać kinematografii indyjskiej z Bollywoodem, to charakterystyczna kolorystyka filmów reżysera wydaje się być mimo wszystko nieco inna niż filmów Bolly, choć rzeczywiście pełna kolorów, które człowiekowi zachodu automatycznie kojarzą się z Indiami. Ale zwierz odrzuca ten argument jeszcze z jednego powodu – jednym z najważniejszych i najbardziej charakterystycznych elementów kinematografii Tarsema są niesamowite kostiumy. Zwierz powiedziałby nawet, że w wielu przypadkach kostiumy u Tarsema opowiadają część historii (Cela jest doskonałym przykładem), są magnesem przyciągającym widzów do kina, czymś tak rozpoznawalnym, że można nawet nie wiedząc, że to ten sam reżyser połączyć wszystkie jego produkcje. Tymczasem dotychczas we wszystkich jego filmach kostiumy projektowała nieodżałowana Eiko Ishioka, która miała zapewne jeszcze inne kulturowe inspiracje dla zaproponowanych kostiumów. Zwłaszcza, że nie trudno w jej kostiumach znaleźć wpływy japońskie (zwłaszcza w The Fall to widać, ale jeśli zwierz bardzo się nie myli – nie jest znawcą kostiumów – też w niektórych elementach w Immortals). Także operowanie kolorem w kostiumach wydaje się zaczerpnięte z innych kręgów kulturowych. Zresztą zdaniem zwierza, to właśnie ten niesamowity wpływ, wielu kultur, czyni filmy Tarseam absolutnie niepowtarzalnymi. Zarówno wizualnie jak i pod względem treści. Bo to są filmy niby amerykańskie, niby zeuropeizowane, ale pełne elementów zupełnie z zachodnią kulturą niezwiązanych.
Aby się za długi nie rozwodzić, zwierz chciałby zwrócić uwagę zwłaszcza na pierwszy kadr i to jak cudownie jest tam użyty kolor
No właśnie, w przypadku Tarsema problem polega na tym, że człowiek nigdy nie do końca wie, co ogląda. Cela, którą zwierzowi straszliwie odradzano, okazała się filmem hipnotyzującym. Teoretycznie kryminalna intryga, z elementami zupełnego sf, trochę horror, ale przede wszystkim, oniryczna przechadzka po mózgu chorego człowieka. Człowiek podąża wraz z bohaterką i gdzieś po drodze, gubi się fabuła, czy całe śledztwo, sens staje się drugorzędny wobec obrazów. A te – na Boga potrafią być naprawdę piękne. Jest w Celi na poły straszna na poły piękna scena, w której bohater poruszając się pociąga za sobą długie pasy materiału opasające pomieszczenie. Ta scena jest przerażająca, gdy zdamy sobie sprawę, że materiał przyczepiony jest do jego pleców. Ale jest też olśniewająco piękna, bo ruch tkaniny przyciąga wzrok bardziej niż większość efektów 3D. Takich scen nie ma w wielu filmach. Prawdę powiedziawszy, we współczesnej kinematografii, przystępnej dla przeciętnego widza w ogóle takich scen nie ma. Bo co trzeba koniecznie zaznaczyć, Cela nie jest filmem z cyklu tych przeintelektualizowanych pięknych wizualnie impresji. Tu jest wyścig z czasem, pomysłowy morderca, śledztwo itp. Wszystkie charakterystyczne elementy popularnego filmu dla szerokiej widowni. Tylko właśnie z takim nigdzie niepasującym dodatkiem. Zdaniem zwierza negatywne opinie o Celi są przede wszystkim wynikiem tego, że nikt na widowni nie był do końca pewnym, co ogląda. Najlepszym przykładem niech będą recenzenci, którzy nie zrozumieli, że zmiany kostiumów to nie wynik próżności aktorki, tylko koncepcji reżysera.
Tarsem potrafi być estetyczny nawet wtedy gdy pokazuje koszmar. Co niektórych np. zwierza pociąga, zwłaszcza w chwili kiedy nie mówimy o estetyzowaniu okrucieństwa.
Z kolei druga chyba najbardziej chwalona produkcja Tarsema „The Fall” ponownie rozmywa granice pomiędzy rzeczywistością a fantazją. Mroczne wnętrze umysłu szaleńca zostaje tu zastąpione przez barwną historię snutą przez przykutego do łóżka kaskadera. Urok historii polega nie tylko na tym, że wszystko jest możliwe, ale na tym, że przynajmniej zdaniem zwierza udało się Tarsemowi pokazać jak bardzo słowa i obrazy niosą różne treści. W jednej z pierwszych scen historii, bohater Amerykanin opowiada o Indianinie, który cicho podpływa do wyspy, na której siedzą pozostali bohaterowie. Opowiada całą historię małej rumuńskiej dziewczynce, leżącej w szpitalu ze złamaną ręką. I kiedy ona słyszy „Indian” widz podobnie jak ona widzi Hindusa. Pod jej zamkniętymi historia wygląda inaczej niż w wyobrażeniach opowiadającego. Słowa zawodzą, obraz nie. Cała zaś historia zaś staje się przede wszystkim wyprawę w świat wyobraźni, gdzie możliwość kształtowania zdarzeń, wyglądu osób i ich dalszych losów, daje więcej satysfakcji niż codzienność. I choć jeśli zwierz jeszcze raz usłyszy o „ocalającej mocy wyobraźni” to strzeli jakiemuś autorowi opisów filmów w łeb, to jednak gdyby miał dać jakiś przykład na film głoszący pochwałę wyobraźni to zdecydowanie The Fall znalazłoby się w pierwszej dziesiątce. Przy czym podobnie jak w Celi tak i w The Fall elementy rzeczywistości przenikają do świata wyobrażonego tworząc estetykę niepodobną do niczego innego. Zwierzowi wydaje się ciekawa w tym kontekście anegdotka o tym jak reżyser próbował przekonać wszystkich na palnie filmu, że grający główną rolę Lee Pace naprawdę jest przykuty do wózka. Czynił tak by nie rozwiać wyobrażenia, młodej aktorki, która odniosła takie wrażenie. Co prawda któregoś dnia specjalistka od charakteryzacji o mało nie zemdlała widząc aktora stojącego sobie spokojnie w swojej przyczepie, ale dobrze to pokazuje, jak twórca był gotowy podążyć za wyobrażeniami, niedopowiedzeniami i fantazją zamiast zdać się na rzeczywistość.
Gdyby to była tylko kwestia dużych pięknych kadrów, ale u Tarsema na pauzę zasługuje nawet jedno zbliżenie
Nic dziwnego, że po The Fall, (które Tarsem z braku czasu i funduszy kręcił kilka lat na kilku kontynentach) kolejna produkcja reżysera była wyczekiwana przez jego fanów w napięciu. Immortals z 2011 pokazały jednak, to, co zazwyczaj trzeba ze smutkiem zauważyć. Nawet najpiękniejszych wizualnie film nie jest w stanie nadrobić problemów z marnym scenariuszem. Zwierzowi wydaje się, że w Immortals dotychczasowy przepis nie zadziałał – być może wysmakowanej estetyce obrazu, było mimo wszystko za blisko do niedawnych 300, co sprawiło, że film trafił nie do tej widowni, co trzeba. Do kina nie wybrali się, bowiem wielbiciele ekscentrycznego indyjskiego reżysera, ale ci widzowie, których zachwyciło 300 na podstawie komiksu Millera. Nie zrozumcie zwierza źle, on sam znajduje się w obu tych grupach, ale zazwyczaj są to zbiory rozłączne. Co jednak nie zmienia faktu, że Immortals są filmem nieudanym. Może historia pozbawiona tego pierwiastka realności, sprawiła, że nie było, czego się przytrzymać – tak jak w The Fall, nawet, jeśli historia wymyślonych bohaterów nie porywa (treścią, bo przecież nie obrazami) to wyrównuje ją dramat rozgrywający się w realnym świecie. Tu tego kontrapunktu brakuje i tak dostajemy historię, która nie wciąga a wręcz irytuje. Do tego przecudowne kostiumy Eiko Ishioki nie odchodzą tak daleko od tego, czego się oczekuje i paradoksalnie są zbyt mało ekscentryczne – gdyby autorka kostiumów poszła o krok dalej całkowicie odcinając się od jakichkolwiek greckich motywów wtedy może metalowa klatka zamiast hełmu czy maska jak królika wcale by nie przeszkadzała. Gdyby zupełnie wyrzucono nas z tego, co znamy, nie byłoby pokusy by porównywać efekt końcowy z tym, „co powinno być”. Choć może po prostu zwierz pragnie uratować zły film szukając jakiejś interpretacji.
Takie pójście w estetykę może jednak zawieść, kiedy scenariusz nie daje nam powodów by odciąć się dobrowolnie od wymogów realności zdarzeń, sama estetyka zaczyna drażnić.
Natomiast boli zwierza, że Mirror Mirror stało się w opinii wielu twórców 'tą drugą” Snieżką (obok koszmarnie nieudanej Śnieżki i Łowcy). Tarsem porzucił mity by zagłębić się w świat baśni – i wydaje się, że w tym rodzaju fantazji, gdzie rzeczywistość kształtuje się nieco pod wyobraźnię dziecka, autor czuje się lepiej. Zwierz nie sugeruje, że jego filmy są dziecinne. Raczej, że akt opowiadani historii jest u niego w twórczości niezwykle ważny, a bajki są obok mitów, (z którymi nie wyszło) obecnie najczęstszym przedmiotem takiej narracji (przynajmniej obecnie). Tarsem nie bał się zrobić tego, co zdecydowanie nie wyszło twórcom drugiej Śnieżki- nakręcić bajki. Jednocześnie nie wyszła ona infantylnie – wręcz przeciwnie, w ostatecznym rozrachunku wydaje się, że taka nieco bardziej tradycyjna Śnieżka, ma nie mniej nowoczesne przesłanie niż ta utytłana błotem. I ponownie tym, co absolutnie zachwyca, jest niesłychane połącznie kolorów, strojów (to już niestety ostatnie, ale niesamowite spotkanie Eiko z Tarsemem) przy jednoczesnym dość klasycznym obsadzeniu postaci (książę wgląda jak książę, Śnieżka ma włosy jak kruk i skórę jak śnieg) daje to, na co wiele osób czekało – coś, co znają z odrobiną czegoś zupełnie nowego. Mirror Mirror nie jest filmem wybitnym, ale biorąc pod uwagę, że na tak znanym materiale reżyserowi udało się wycisnąć własne, charakterystyczne piętno, należy traktować, jako triumf.
Mimo, że Mirror Mirror, to film w którym Tarsem bardzo łagodzi swój styl , to jednak wciąż jest to produkcja niesłychanie charakterystyczna
Być można tym w ogóle polega urok kinematografii Tarsema. Ojciec zwierza zwykł powtarzać, że lubi reżyserów, po których nie wie, czego się może spodziewać. I taki właśnie jest Tarsem, człowiek nigdy nie wie, co będzie zaraz, co ukaże się jego oczom, z czego autor skorzysta. Nawet, jeśli nie wszystkie filmy Tarsema łączą wybitne scenariusze, to wszystkie łączy poczucie wchodzenia w świat cudzej wyobraźni, z jednej strony czujemy się nieco obco, bo zasady działania tego świata nie są do końca znane, z drugiej, to uczucie dobre, bo przenosi nas w świat obrazów i wątków, których nie znamy, których nie możemy przewidzieć, które odbiegają do tego, co jest wtórne i jednocześnie swojskie. Co prawda Mirror Mirror oferuje tą przechadzkę w bardzo złagodzonej wersji, ale wciąż oferuje nam obrazy niespodziewane jak np. to, co widzimy po drugiej stroni lustra czarownicy. Z drugiej jednak strony to przechadzka, w której – rozpoznajemy elementy dobrze znane – w Celi znajdą się nawiązania do H.R. Gigera czy Hirsta, w The Fall do Salvadora Dali, Tarsem twierdzi, że w Immortals pragnął uzyskać efekt jak z renesansowych obrazów. Właśnie takie jest wizualne kino Tarsema – znane i nieznane jednocześnie. A to jest paradoksalnie ten świat, w którym lubimy się znaleźć – wychodząc poza strefę wizualnego komfortu, ale wciąż funkcjonując w sferze zrozumiałych dla nas odniesień.
Nie wiele jest filmów, w których twórcy umieszczają obrazy, które wydają się nam jednocześnie znane i nie znane – każąc się odwoływać do tego co sami wiemy o sztuce i tam znaleźć źródło nawiązania.
Zresztą wydaje się, że reżyser zdecyduje się wrócić na dobrze, znane nam tory – po wycieczce w świat mitów i baśni jego następny film Selfless opowiadać ma o starym mężczyźnie, którego jaźń została przeniesiona w ciało młodszego człowieka, dając mu dłuższe życie. Znów, więc poruszamy się na granicach fantazji, historii, która gdzieś w swoim centrum ma to dzieje się w naszej wyobraźni, naszym mózgu a nie poza nami. Zresztą być może należałoby podejść jeszcze raz do wysoce nużący i nieudanych Immortals i spojrzeć na nich właśnie od tej strony -zapisu wyobraźni słuchaczy. Co nie zmienia faktu, że jedną z głównych ról gra tam Henry Cavill, którego zwierz nie jest jakoś w stanie znieść. Zresztą skoro tu jesteśmy to jeszcze dwa słowa o aktorach – bo wydaje się, że nawet jeśli film jest nieco gorszy, to Tarsem ma dobrą rękę do aktorów. Na przykład Jennifer Lopez grała u niego o niebo lepiej niż z wielu innych swoich produkcjach, zaś Lee Pace przez pewien czas zawdzięczał mu jedyny rozpoznawalny film w swojej karierze, podobnie wydaje się, że obsadzenie Lily Collins w roli Śnieżki dodało nam nowe nazwisko do grupy aktorek, które mogą się spodziewać angażu w popularnych produkcjach. Nawet Cavill wylądował, jako Superman. Nie wszyscy maja taką dobrą passę.
Kiedy zwierz pisał ten wpis (przerywany licznymi konwersacjami ze znajomymi) w jednej z nich pojawiło się stwierdzenie, że reżyser nakręcił zaskakująco mało filmów. Istotnie zazwyczaj reżyserów kojarzy się nieco później – tu zaś od pierwszej produkcji filmowy debiutant przyciągał uwagę i tak, mimo, że spośród jego filmów, żaden nie odniósł oszałamiającego sukcesu jest to nazwisko na tyle znane, że nie trzeba się szczególnie tłumaczyć, o kim się mówi, oraz jest spora grupa osób, które nazwisko reżysera traktują, jako rekomendację. Oczywiście przyczynił się do tego fakt, że był już wcześniej doskonale znany, jako reżyser teledysków i reklam. Co ciekawe zwierz musi przyznać, że np. jego reklamę Pepsi z Briney Spears, Beyonce i Pink śpiewających na pseudo rzymskiej arenie We Wll Rock You, w skąpych strojach pseudo gladiatorek, zwierz uważa za koszmarnie wręcz kiczowatą. Z drugiej strony jego teledysk do piosenki R.E.M Losing my religion jest absolutnie przesycony jego specyficznym stylem i można rozpoznać na kilometr, kto go kręcił. Być może wniosek w tym taki, że Tarsem powinien trzymać się z dala od ludzi, którzy chcą mu dać wielkie pieniądze i wciąż kręcić swoje tak jak chce. Bo reżyserów, którzy sprawiają, że robi się pauzę by jeszcze przez chwilę spojrzeć na kadr zawsze jest za mało.
NA koniec gif który zwierz uwielbia. Dlaczego? Bo tasiemki. Taka niewielka różnica a jednak
Ps: Zwierz powstał na zamówienie Myszy. Zwierz napisał wszystko sam, ale pretensje, co do przypadkowego wyboru tematu – kierować do Myszy (o ile ta jeszcze żyje, bo wczoraj napisała 18 stron wpisu). Wiedząc jednak, że lubi długie wpisy, zwierz dziś się trochę rozpisał.