Hej
Zwierz miał nie pisać tego wpisu, ale nie był w stanie się powstrzymać. Widzicie czasem nawet zwierzowi przychodzi do głowy, że wpis, który chce popełnić jest nieco za bardzo niszowy w swoim stężeniu geekostwa. Na całe szczęście wcześniej czy później grafomański przymus opisania wszystkiego, co się widziało wygrywa. O czym będzie? Kilka dni temu amerykańska telewizja NBC zdecydowała się na wystawienie na żywo Dźwięków Muzyki. Widzicie dla wielu z was drodzy czytelnicy byłoby to wydarzenie nie warte wzmianki. Ale nie dla zwierza. Musicie, bowiem wiedzieć, że zwierz uwielbia Dźwięki Muzyki. Istnieje możliwość, że to jest właśnie Ten musical. Każdy wielbiciel przedstawień gdzie ludzie zamiast włożyć kurtkę, śpiewają pięć zwrotek o miłości, ma jeden taki, którego może słuchać w kółko, w różnych wykonaniach i zawsze jest szczęśliwy. I tak zwierz ma z Dźwiękami Muzyki. Niech najlepszym tej przykładem tej drobnej obsesji będzie fakt, że choć zwierz widział film kilkanaście, jeśli nie dwadzieścia razy, to z okazji przedstawienia w NBC zdecydował się go obejrzeć jeszcze raz. Miał, co prawda poprzestać na kilkunastu minutach, ale skończyło się na pełnym prawie trzygodzinnym seansie. Zwierz mógłby film zobaczyć jeszcze raz dzisiaj i pewnie byłby równie entuzjastyczny. Stąd też wiadomość, że NBC planuje własną transmitowaną na żywo wersję poruszyła serce zwierza i sprawiła, że przez chwilę poczuł jak wszechświat składa mu trzy godziny w podarku. I rzeczywiście tak było. Choć nie był to do końca taki podarek, jakiego zwierz by sobie życzył.
Zacznijmy może od tego, że wszystko, co zwierz napisze jest z gruntu niesprawiedliwie. Tak moi drodzy porównywanie wiernej wystawieniu scenicznemu wersji telewizyjnej z filmem, który sporo względem oryginału zmienił jest niesprawiedliwie i nieuczciwe. Przede wszystkim, dlatego, że film niemal zawsze dostarcza większych wrażeń – Maria biegająca po prawdziwych górach to jednak trochę, co innego niż Maria obijająca się od kilku drzew dekoracji, ślub bohaterki w prawdziwej katedrze to zawsze robić będzie większe wrażenie, niż spacer w poprzek sceny. Co prawda zwierz ma wrażenie, że twórcy dekoracji mogliby się nieco bardziej postarać (były koszmarnie nudne i strasznie tandetne jak na produkcje, na którą wyłożono 9 milionów dolarów) no, ale nie jest ich winą, że wystawienie sceniczne – zwłaszcza w telewizji, robi mniejsze wrażenie. Nie jest też ich winą, że zwierz jest tak przyzwyczajony do wersji filmowej. Tak, więc np. My Favorite Things, które zgodnie z wersją sceniczną jest śpiewane przez Marię i Matkę Przełożoną zupełnie zwierzowi w tym miejscu nie pasuje – i zdecydowanie lepiej wypada tam gdzie jest włożono w filmie tzn., kiedy dzieci boją się burzy. Trzeba to na samym wstępie należy zaznaczyć, bo to porównanie bardzo nieuczciwe. Co nie oznacza, że zwierz nie ma do niego prawa. Co prawda kilka dni temu sprzeciwiał się porównywaniu rzeczy nieadekwatnych no, ale czy naprawdę bloger musi zawsze trzymać się tego, co sam głosi?
Zwierz wie, że scena grupowych śpiewów nakręcona w plenerach z pięknymi szczytami gór w tle…
Jeśli coś na pewno można porównać bez wyrzutów sumienia to obsadę. Przede wszystkim gwiazdę całości, czyli Carrie Underwood. Jeśli nigdy o niej nie słyszeliście, to nie musicie się przejmować. Underwood, która zwyciężyła w czwartej edycji Amerykańskiego Idola jest obecnie chyba najpopularniejszą gwiazdą muzyki country. Co to oznacza? Przede wszystkim, że umie śpiewać. Zwierz może jak wielu Europejczyków podśmiewać się z country, ale wielu wykonawców tej muzyki ma naprawdę dobry głos. W przypadku Dźwięków Muzyki głos to sprawa kluczowa, zwłaszcza, że chyba żaden z twórców produkcji nie miał wątpliwości, że większość widzów będzie porównywała wystawienie z filmem (niesłychanie popularnym w USA) . W filmie zaś główną rolę śpiewała Julie Andrews. Można Julie Andrews nie lubić, (choć zdaniem zwierza oznacza to, że coś w naszym życiu poszło nie tak), ale nie można jej było odmówić wspaniałego głosu (swego czasu 4,5 oktawy). Zwierz do dziś jest wściekły, że nie obsadzono jej w My Fair Lady, (co jest ciekawe biorąc pod uwagę, że zwierz uwielbia filmową adaptacje). W porównaniu Andrews Carrie Underwood przegrywa niestety w przedbiegach. Jest, bowiem z tą wielkooką, śliczną dziewczyną, o wspaniałym głosie, pewien problem. Otóż nie umie ona grać. Ale nie tak trochę nie umie grać tylko jest zupełnie pozbawiona talentu aktorskiego (chyba bardziej nawet niż zwierz, który w ogóle go nie posiada). Jeden ze złośliwych amerykańskich krytyków stwierdził, że Underwood zdecydowała się zastosować starą technikę gry 'Nie mrugaj” i rzeczywiście, biedna dziewczyna musiała sobie chyba porządnie podrażnić oczy, bo przez większość spektaklu zachowuje się tak jakby mruganie było zakazane. Średnio wychodzi jej też zmiana wyrazu twarzy, tonu głosu, zaś w scenie tańca jest tak zajęta by nie spojrzeć na kapitana, że cała sekwencja, która przecież jest przeurocza, kompletnie się nie sprawdza. Teoretycznie w tym momencie zarówno widzowie jak i sami bohaterowie powinni sobie zdać w pełni sprawę z uczuć, jakie rozkwitły. Ale tu człowiek ma raczej wrażenie jakby jedynym rozkwitającym uczuciem była odraza mieszająca się z lękiem. Przynajmniej to sugeruje tak wyraźne odwracanie wzroku. Jest to przypadek odwrotny do tego, który obserwowaliśmy swego czasu w musicalach gdzie aktor umiał grać, ale nie umiał śpiewać. O dziwo w tą stronę łatwiej znieść występ (głos zawsze można podłożyć jak to zrobiono w wersji filmowej z kapitanem), niż kiedy ma się na scenie kogoś, kto właściwie talentu aktorskiego nie ma i ma tak niewielkie doświadczenie sceniczne, że nie potrafi tego ukryć.
Zresztą zwierz musi powiedzieć, że twórcy nie pomogli biednej Carrie. O tym, że wystawienie Sounds of Music było projektem chyba dość niszowym, świadczy fakt, że do roli kapitana zatrudniono Stephena Moyera. Tak, wampir Bill z serialu Czysta Krew gra teraz kapitana austriackiej marynarki. Problem z Moyerem nie jest taki, że nie potrafi grać ani też taki, że nie potrafi śpiewać (Christopher Plummer też nie umiał i czy komuś to przeszkadzało?). Otóż przez cały spektakl Moyer zdaje się grać w zupełnie innym przestawieniu niż się wokół niego rozgrywa. Prawdę powiedziawszy sprawia wrażenie, jakby strasznie brakowało mu scen wysysania krwi (na przykład z hitlerowców), minę ma jakby tylko czekał aż będzie mógł komuś rozszarpać gardło. Poza tym między nim a Underwood nie ma żadnej chemii. Wręcz przeciwnie oboje zdają się walczyć o tytuł najbardziej niedobranej pary w historii wystawienia musicalu. Zwierz, który jest niezbyt normalnym fanem wersji filmowej wie, że w czasie kręcenia filmu Christopher Plummer był głęboko nieszczęśliwy. Był zdecydowanie niezadowolony z roli i większość czasu spędzał na jedzeniu, piciu i flirtowaniu z aktorką, która grała jego najstarszą córkę, (co nie jest aż tak creepy, bo miała ona wówczas lat 21 a on 35). Nie mniej na filmie między nim a Julie Andrews jest wspaniała chemia już od pierwszej sceny i widz nie ma najmniejszych wątpliwości, że trzy piosenki na krzyż wystarczą by się w sobie zakochali. W wersji NBC zwierz tylko czekał aż kapitan Von Trapp oświadczy, że jest wampirem i wyleci przez okno. Zwierz jest przekonany, że wypadłoby to bardziej naturalnie, niż cały romans.
„I mówisz kochanie że jesteś wampirem. Jakie to interesujące”
Co więcej wydaje się, że twórcy postanowili dobić wykonawców ról pierwszoplanowych, obsadzając cały drugi plan aktorami prosto z Broadwayu. Siostrę przełożoną śpiewa sama Audra McDonald – jedna z trzech aktorek musicalowych, która w swojej karierze zdobyła pięć statuetek Tony. Przy niej wokalnie bardzo sprawna Underwood wypada trochę jak piszcząca myszka. Do tego Audra McDonald zgodnie z dobrymi Brodwayowskimi zasadami potrafi jeszcze grać, (jeśli nie siedzicie w świecie musicali możecie ją kojarzyć, jako Naomi z Prywatnej Praktyki), czym biedną Underwood dobija. Baronową, (której w wersji filmowej wycięto jej obie piosenki – co nie dziwi, bo trudno polubić kogoś, kto najpierw żali się, że jest trudno zakochać się będąc bogatym, a potem wyśmiewa przejmowanie się Anschlussem) śpiewa Laura Benanti. I prawdę powiedziawszy o ile tą filmową zwierz jak większość widzów polubił, ale radośnie pożegnał, to ta z produkcji NBC jest bez porównania ciekawsza od mdłej Marii. No i ponownie – zarówno pod względem grania jak i śpiewania przewyższa biedną Underwood. Zwierz, który zawsze miał wrażenie, że role w spektaklu są tak napisane, że nie sposób nie podążyć za sposobem myślenia twórców doszedł do wniosku, że bardzo się mylił. W tym spektaklu mamy szczerą nadzieję, że kapitan pozwoli mdłej Marii odejść i zwiąże się z sympatyczną i przebojową baronową. Do tego rolę nieprzejmującego się wydarzeniami politycznymi impresario gra Christian Borle, który wydaje się, jako jedyny z całej obsady czuć swobodnie na scenie. Co do dzieci, to zwierzowi trudno cokolwiek powiedzieć, bo są ani dobre ani złe – idealnie nijakie. Nie jest to szczególny komplement w przypadku musicalu gdzie role dziecięce są raczej istotne.
Ale zwierz ma problem nie tylko z faktem, że dobrano wyjątkowo niefortunnie obsadę (prawdopodobnie licząc przede wszystkim na magie nazwiska Carrie Underwood). Zwierz ma też pewne wątpliwości, co do reżyserii całości. Musical, który przynajmniej w wersji filmowej jest miejscami bardzo zabawny tu wydaje się być nakręcony śmiertelnie poważne, poza tymi kilkoma momentami, kiedy cała obsada zdaje się jakby czekać na śmiech z offu. Zresztą zwierzowi trochę go brakowało – w takiej sztuce na żywo jakoś dziwnie czuje się brak widowni. Do tego, część scen wydaje się mieć taką straszliwie tandetną choreografię, nawet nie jakby oglądało się sceniczne przedstawienie, ale jakby oglądało się szkolne sceniczne przedstawienie, gdzie każda zmiana dekoracji jest takim wysiłkiem, że stara się jak najwięcej wydarzeń rozegrać w jednym pomieszczeniu. Doskonały przykład to scena, kiedy jedna córek kapitana przekonuje Marię, że jest zakochana w jej ojcu. Cała scena brzmi jak streszczenie „w poprzednim odcinku dramatycznej sagi rodziny von Trapp”. Nie ma w tym życia ani też krzty naturalności. Zresztą jak już zwierz wspomniał na początku – często widać było, ze aktorzy nie mający, na co dzień doświadczenia w graniu na żywo, źle się czują i w ich grze był element pilnowania się czy na pewno wszystko dobrze robią. Co więcej – najprawdopodobniej z przyczyn technicznych zrezygnowano z takich scen, które były naprawdę dobre. Jak chociażby ta, w której do śpiewającego na ostatnim koncercie kapitana dołącza się widownia i wszyscy śpiewają razem Edelweiss. Co z tego, że to takie tanie wzruszenie skoro działa (a w musicalach tanie wzruszenia są na miejscu).
To prowadzi zwierza do kolejnego problemu, jaki trapił go przez całą ekranizację. Widzicie panuje dość powszechna zgoda, że aktorzy występujący w musicalach łączą w sobie dwie najbardziej pożądane w rozrywce cechy – potrafią grać i śpiewać a niektórzy, co lepsi potrafią robić obie te rzeczy jednocześnie. Ponieważ teatrów musicalowych jest na świecie relatywnie mało a tych dobrych jeszcze mniej, oznacza to ni mniej ni więcej, że aktorzy ci stanowią wąską elitarną grupę, w której znajdują się tylko najlepsi. Czemu więc nie zdecydowano się na zabieg najprostszy, jakim było obsadzenie ról aktorami z Broadwayu (skoro to produkcja amerykańska?), o ile jeszcze zwierz wybaczy kapitana Von Trappa (ponowne Christopher Plummer odbiera zwierzowi możliwość czepiania się nieuzdolnionego muzykalnie aktora w roli kapiatna) o tyle do roli Marii ustawiłaby się pewnie długa kolejka znakomitych aktorek i świetnych śpiewaczek. Tylko wtedy musical nie miałby wielkiego nazwiska w obsadzie. Ale musicale nigdy nie potrzebowały wielkich nazwisk w obsadzie – Julie Andrews nie była powszechnie znana, kiedy pierwszy raz śpiewała w My Fair Lady, a Mary Poppins jest jej filmowym debiutem – w obu przypadkach talent przebił się przez mało znane nazwisko. Gdyby Dźwięki Muzyki w wersji telewizyjnej zdecydowano się obsadzić według klucza – potrzebujemy najlepszej śpiewającej aktorki wtedy być może NBC zyskałoby więcej niż zatrudniając piosenkarkę do zadania, które wymaga umiejętności aktorskich.
Zwłaszcza, że nie ukrywajmy – historia w Dźwiękach muzyki nie jest hmm… jakby to ująć. Szczególnie błyskotliwa? O ile jeszcze motyw zakochiwania się w guwernantce wnoszącej życie do domu pozbawionego muzyki to taki uwielbiany przez widzów samograj. O tyle cała historyczna strona filmu powoduje lekkie zgrzytanie zębami. Zwłaszcza, że jeśli porówna się fakty z tym, co mówi musical to nagle okazuje się, że heroiczna ucieczka Von Trappów biegła na dworzec kolejowy gdzie spokojnie pojechali przez otwarte jeszcze granice do Włoch, a przechodzenie przez góry byłoby idealnym pomysłem gdyby chcieli się dostać do Niemiec. Zresztą najlepszym przykładem niech będzie, że Austriacy nigdy jakoś szczególnie filmu nie pokochali, czego nie można powiedzieć o Amerykanach. Istnieje nawet coś na kształt miejskiej legendy mówiącej, że Dźwięki Muzyki zostały wytypowane, jako film, który ma zostać wprowadzony do kin lub pokazany w telewizji na wypadek gdyby wybuchła gdzieś w stanach bomba atomowa. Niektórzy spiskowcy idą dalej i mówią, ze w ogóle tylko po to nakręcono ten film by podnieść morale amerykanów na wypadek jakiejś katastrofy. Prawdę powiedziawszy, zwierz wcale nie jest taki pewny, czy to wszystko teoria spiskowa. Bo w sumie zwierza zawsze Dźwięki Muzyki podnoszą na duchu, (choć zawierz nie zaręcza, że film zadziałałby także po wybuchu bomby atomowej).
No właśnie, zwierz może narzekać, że telewizyjne wystawienie okazało się płaskie i trochę nudnawe. Jedno jednak się nie zmieniło. Piosenki. Jak wszyscy wiemy istnieje wiele musicalowych tradycji, z którymi nie wszyscy czują się zawsze związani. Do niektórych bardziej przemawia Lloyd Webber, do innych Lerner i Loewe, jeszcze innym najlepiej brzmi Sondheim, ale zwierz zawsze był wyznawcą Rodgersa i Hammersteina. To jest zdaniem zwierza bardzo osobista kwestia, co najlepiej nam zapada w pamięć, jakie dźwięki najmilej brzmią naszemu uchu. W kompozycjach Rodgersa i Hammersteina zwierzowi zawsze podobało się to, że są one do zanucenia, choć melodia nie idzie dokładnie tam gdzie by się człowiek spodziewał. Słowa stosunkowo łatwo się nauczyć, zaś całość można sobie – marnie, bo marnie wykonywać niemal codziennie. Zresztą zwierz miał swoim życiu taki lekko szalony okres, że wychodząc z domu (po uprzednim rozejrzeniu się czy nikogo nie ma w około) podśpiewywał sobie na glos 'Oh What a Beautiful Morning”. Widzicie zwierz nie jest szczególnie normalny. Z drugiej strony musicale duetu zawsze były strasznie wymagające – trzeba naprawdę dobrze śpiewać by je dobrze zaśpiewać. No dobra, ale wracając do Dźwięków Muzyki. Zdaniem zwierza to jeden z tych musicali, w których właściwie nie ma słabych numerów, (choć zdaniem zwierza dwa – wycięte a potrzeby filmu) są trochę z innego porządku. Ale serio – zwierz potrafi z głowy zanucić pięć utworów – co nie zawsze zdarza się w przypadku nawet lubianych przez zwierza musicali (z South Pacific potrafi zanucić 2, z Oklahomy 3 z West Side Story z, pięć ale tak naprawdę zna słowa tylko jednego utworu). Co więcej – zwierz uczył się np. „Do re mi” w szkole zanim w ogóle dowiedział się, że to piosenka z musicalu. Tak, więc całe to narzekanie zwierza nie zmienia faktu, że od trzech dni nuci sobie na przemian różne piosenki z musicalu, co nigdy przenigdy nie jest czymś złym i niepożądanym.
Nie mniej zwierz musi powiedzieć, że zastanawia się czy to był dobry wybór stacji telewizyjnej. Bo choć Dźwięki Muzyki są uwielbiane to każdy przeciętny widz telewizyjny (a właściwie ku takiej chce wyciągnąć rękę NBC, bo przecież nie do muscialowych geeków) zada sobie pytanie, dlaczego nie obejrzeć filmu. Zdaniem zwierza gdyby telewizja zdecydowała się na wystawienie czegoś, co dotychczas nie zostało sfilmowane (zwierzowi, jako pierwsze przychodzi do głowy Wicked – wielki przebój Broadwayu, West Endu i okolic – oparty o niektóre wątki Czarnoksiężnika z Oz, albo Kopciuszka, który świecił triumfy na scenie w zeszłym sezonie) – widzom zdecydowanie bardziej podobałaby się produkcja, której nie porównywaliby automatycznie z trzecim najbardziej kasowym filmem w historii (po uwzględnieniu inflacji i chyba bez uwzględnienia ostatniego sukcesu Avengersów). Sam zwierz byłby zapewne dużo mniej krytyczny gdyby nie miał jakiegoś wzorca, do którego mógłby wykonanie porównywać. Oczywiście, musicale są jak sztuki teatralne i powinno się oglądać jak najwięcej wstawień a nie przywiązywać się do jednej wersji. Jako osoba świadomie uczestnicząca w świecie kultury zwierz jest tego świadom. Ale z drugiej strony – zwierz jest tylko widzem – niekiedy zupełnie irracjonalnym. Jeśli ma dwa wykonania i jedno uważa za idealne to nie ma aż takiej potrzeby szukania innego. Gdyby zwierz był szalonym musicalowym pasjonatem pewnie by to zrobił, ale kiedyś szukając najlepszego wykonania Sunset Boulevard (zwierza ulubiony musical Lloyda Webbera) zwierz przekonał się, że to, które usłyszał, jako pierwsze spodobało mu się najbardziej i tylko się męczy szukając innego. Od kiedy przestał znacznie mu lepiej. I trochę tak jest w przypadku Dźwięków Muzyki – film może nie jest najlepszym możliwym wykonaniem, ale czego by zwierz nie oglądał będzie to porównywał do filmu, który jest jednym z jego ulubionych. I nic go chyba nie przebije.
Jesteśmy na piątej stronie tekstu a zwierz stara się desperacko znaleźć jakikolwiek powód, dla którego wpis ten mógłby być istotny dla kogokolwiek poza wąską grupą wielbicieli musicali. Wszak zwierz dowiedział się niedawno, że po ziemi chodzą ludzie, którzy nie widzieli Dźwięków Muzyki, a także tacy, którzy nawet nie wiedzą, co to jest (tu zwierz chciałby serdecznie podziękować rodzicom, że wychowali go w przekonaniu, że absolutnie wszyscy znają ten musical). Tak, więc jeśli przeczytaliście to wszystko z przekonaniem, że to nie dla was, to zwierz pragnie was pozostawić z tym pytaniem, które go samego nurtuje. Do jakiego stopnia powstanie wersji filmowej rzutuje na istniejący spektakl. Czy decydując się na jedną zapisaną wizję nie pozbawiamy sztuki jej ciągłej płynności. A może powinniśmy mieć do większej ilości sztuk takie podejście, jakie mamy do Szekspira, którego kręcimy wciąż na nowo. Dlaczego na scenie możemy wystawiać sztukę raz po raz, ale kiedy reżyserzy wracają do nakręconych już tekstów to oskarża się ich o brak inwencji. Czy naprawdę może być tylko jedna filmowa wersja? Czy nie zasłużyliśmy na nowe Dźwięki Muzyki, co pięć lat? A jeśli tak, do dlaczego tego nie robimy? Widzicie to wcale nie musicalowe pytanie. Odpowiedź zaś zwierz pozostawia wam.
Ps: Nad wpisem zdecydowanie unosi się duch Myszy, bo co prawda nie jest to dwadzieścia stron, ale zdecydowanie zwierz się rozpisał bardziej niż zwykle i był o krok od porównywania każdego drobiazgu.
Ps2: Zwierz obiecuje, że nie będzie pisał strasznie długich wpisów o musicalach. Aż do następnego razu, kiedy zdecyduje się o nich napisać.