Hej
Zwierz niekiedy ogląda filmy przypadkiem, czy z nudów a potem okazuje się, że były one dla niego dużo większą inspiracją do rozmyślań, niż produkcje, do których obejrzenia zabierał się od dawna. Tak było tym razem. Świątecznym popołudniem zwierz cierpiąc na nadmiar czasu zdecydował się na seans filmu „Burton and Taylor” – wyprodukowanej przez BBC4 telewizyjnej produkcji, którą zwierz przegapił kilka miesięcy temu. Powód był prosty – w obsadzie znalazła się Helena Bonham Carter, którą zwierz bardzo lubi. Zaraz po obejrzeniu filmu zwierz zdecydował się na podjęcie nieco większego wysiłku – obejrzał zrealizowany nieco wcześniej film telewizji Lifetime „Liz and Dick”, który podobnie jak produkcja BBC koncentrował się na prywatnym życiu Elizabeth Taylor i Richarda Burtona. Potem zaś zwierz, który miewa niekiedy drobne odchyły, znalazł w przecenie na Amazonie książkę, poświęconą, temu samemu zagadnieniu i wziął ją sobie w wersji na Kindle nabył (zwierz chciał ją przekartkować ale zdecydowanie nie chciał jej posiadać) i tak obejrzawszy wszystko i przeczytawszy prawie wszystko (książka była wysoce niestrawna, o czym zaraz), zwierz jest już gotowy by zadać sobie pytanie. Czy istnieje jakikolwiek sposób by o czyimś prywatnym życiu opowiedzieć tak by nie być tylko wrednym plotkarzem.
Zacznijmy od samej historii (czytelnicy zwierza młodzi są a akcja rozgrywa się dawno) – w latach 60 ludzie mieli romanse, aktorzy mieli romanse, aktorki mieli romanse. Ogólnie nie były to czasy inne od tych, które mamy teraz. Jedyne, co różniło tamte czasy od naszych, to fakt, że kogokolwiek jeszcze mógł jakiś skandal oburzyć. I dlatego, romans Elizabeth Taylor i Richarda Burtona wzbudził w pewnym momencie tak wielkie wzburzenie (potępiające listy pisał nawet sam Watykan) – nie, dlatego, że było to coś nadzwyczajnego, ale dlatego, że ludzie jeszcze nie zdążyli się przyzwyczaić do nowego – niekontrolowanego przez studia filmowe życia prywatnego aktorów. Oczywiście – dalszy ciąg historii, w której Burtonowie kłócili się, pili, wzajemnie wyniszczaliby na koniec rozwieść się, wziąć ponowny ślub, jeszcze raz się rozwieść i utrzymywać w miarę dobre stosunki do końca życia – to już elementy, jak kto woli banalne albo bardzo romantyczne, które obrosły specyficzną popkulturalną legendą. Prawdą jest natomiast, że fakt, iż życie prywatne aktorskiej pary, zostało w naszych głowach głownie w takiej interpretacji, jaką narzuciły nam ówczesne media, śledzące aktorów na każdym kroku. Zresztą, kiedy dziś człowiek przygląda się całej sprawie, czuje przerażenie widząc jak na jego oczach rodzi się zjawisko ciągłego podpatrywania ludzi sławnych. To właśnie mniej więcej wtedy na przełomie lat 60/70 narodziła się tradycja ciągłego fotografowania aktorów i sław, która święci triumfy do dzisiaj (i która zakończyła się między innymi zakładaniem podsłuchów na prywatnych telefonach).
Burton & Taylor nie koncentruje się ani na małżeństwie gwiazd ani na romansie – zaczyna się wtedy kiedy oboje są już dawno rozwiedzeni.
Mając taki punkt wyjścia trudno nakręcić film taktowny. BBC się jednak udało. Jak? Przede wszystkim udało im się uniknąć historii wielkiego romansu. Cała akcja filmu rozgrywa się w czasie kilkunastu tygodni, kiedy rozwiedziona już po raz drugi para grała na Broadwayu w Private Lives – czarnej komedii o rozwiedzionym małżeństwie, które do siebie wraca, (z którą się warto zapoznać – zwłaszcza, że było kilka ekranizacji). Mamy, więc dwoje ludzi w średnim wieku, których łączy wspólna przeszłość, sympatia a kto wie, może nawet resztka uczucia. No właśnie, BBC nakręciło film nie o wielkim romansie (dostajemy nań tylko jedną bardzo niewielką przebitkę), ale o tym, co dzieje się z uczuciami, kiedy dwoje ludzi już wie, że nie może być ze sobą. A to akurat jest dla bohaterów absolutnie jasne – zwłaszcza, że oboje są już w nowych – jak się wydaje – szczęśliwszych związkach. Przy czym nie jest to wizja sentymentalna – wręcz przeciwnie – niemal na każdym kroku przypomina się nam, że różnice pomiędzy dwojgiem ludzi mogą być nie do pokonania, zaś wzajemna obecność może źle na nich wpływać.
Film BBC nie szuka skandalu, więcej – wydaje się, że wcale nie musiałby to być film o Elizabeth Taylor i Richardzie Burtonie. Tak naprawdę wydaje się, że prawdziwe życie dało tu tylko doskonały punkt wyjścia do sztuki, w której inaczej strasznie dużo trzeba byłoby opowiedzieć wcześniej. Wybierając Taylor i Burtona scenarzysta nie musi nam opowiadać o tym, co było w przeszłości bohaterów – wszyscy widzowie przecież doskonale znają ta historię. Dzięki temu dostajemy zbiór scen, które właściwie toczą się wokół pytania, kiedy przestajemy kogoś kochać i czy to jest w ogóle możliwe (zakładając, że nadal są to ludzie, z którymi utrzymujemy kontakty). To bardzo ciekawy zbiór scen – doskonale zagranych i zamierzenie teatralnych. Co więcej – to temat, który rzadko się podejmuje. Bo o ile o wielkiej miłości opowiadamy sobie często, o braku miłości chyba jeszcze częściej, to o sytuacji, kiedy miłość jest, ale związku już nie ma – dość rzadko. Scenarzyście udało się uciec przed pułapką, jaką byłoby przekonywanie nas, że Burton i Taylor kochali się bardziej niż przeciętni ludzie. Więcej – w filmie jest bardzo wiele momentów w których przekonuje się nas, że mamy do czynienia z dwiema słabymi jednostkami o skłonnościach do uzależnienia, w których nie ma nic wielkiego poza talentem. Wydaje się, że uciekł od tabloidowej interpretacji zdarzeń. Co dostajemy na końcu? Historię dwójki ludzi w średnim wieku, których łączy przeszłość, dzieci, wnuki, praca, ambicje i jakieś resztki wielkiego uczucia. I te resztki jednocześnie trzymają ich razem i dzielą. Zwierz myśli, że sporo jest ludzi w takiej dziwnej relacji, która rzadko trafia na ekrany.
To film dobrze zagrany, bo ani West ani Bonham Carter nie czują się w obowiązku zagrać prawdziwych ludzi – raczej korzystają z nich jak z symbolu.
Co więcej twórcy chyba świadomi, że opowiadają historię tak właściwie o czymś zupełnie innym, zrezygnowali z upodabniania na siłę aktorów do prawdziwych ludzi. Helena Bonham Carter nie wygląda jak Elizabeth Taylor, nawet postarzony Dominic West wygląda bez porównania młodziej od Burtona. Ale im mniej tego podobieństwa tym lepiej, nie chodzi, bowiem o to by odgrywać rzeczywistość, tylko o to by biorąc ją za podstawę opowiedzieć o czymś nieco bardziej uniwersalnym. Zwłaszcza, że opowiadać historię mając na planie dobrych aktorów – to zdecydowanie ważniejsze niż dobierać ludzi, którzy wyglądają jak inni ludzie. Zresztą film ma jeszcze kilka innych plusów. Jak na przykład ciągle rozterki bohaterów czy widzowie przychodzą do teatru na sztukę, czy na to by sobie popatrzeć na znanych aktorów. Po części twórcy filmu każą nam samym zadać sobie to pytanie. Czy oglądasz film, bo jesteś ciekawy historii czy dlatego, że jest to historia o ludziach sławnych? Co jest pytaniem wykraczającym daleko poza granice tej historii.
To niesamowite jak inne od Burton i Taylor jest Liz and Dick. Nie, dlatego, że zrealizowała je stacja telewizyjna znana z marnych i łzawych produkcji. I nie Dalego, że grająca Taylor Lindsey Lohan jest zdecydowanie mniej utalentowana od Heleny Bonham Carter, oraz większości żyjących aktorek (zresztą uwaga o braku większego talentu dotyczy właściwie całej obsady filmu). Problem z filmem stacji Lifetime jest to, że nikt, kto pisał scenariusz nie zadał sobie pytania, o czym tak naprawdę chce opowiedzieć. Zresztą jak zwierz mniema, nikt nawet nie pomyślał o konieczności zadania sobie takiego pytania – przecież chodziło jedynie o prosty fakt, nakręcenia filmu na podstawie „porywającej historii miłosnej, która wydarzyła się naprawdę”. Czyli innymi słowy oddać krok po kroku plotkarską wizję rzeczywistości.
I tak jest też film. Zamierzenie plotkarski, składający się z ciągu scen, z których wszystkie są tym, o czym marzyć może człowiek lubujący się w podglądaniu sław. Co więcej ów ciąg scen odpowiada dokładnie schematowi zawartemu w książce, do której zwierz zajrzał. Książka zaś to po prostu ciąg domysłów z dopasowanymi wypowiedziami z wywiadów i wspomnień najczęściej spisanych lata po wydarzeniach. Jest coś żenującego w nieudolnej (strona techniczna filmy pozostawia bardzo wiele do życzenia, bo np. straszliwie umalowana i koszmarnie uczesana Lohan nie starzeje się w tym filmie ani odrobinkę, mimo, że akcja obejmuje kilkanaście lat) próbie odwzorowania czyjego życia prywatnego, w której na dodatek każe się aktorom wypowiadać łzawe i drewniane teksty. Oglądając film zwierz, miał wrażenie, jakiego straszliwego nadużycia. Zwłaszcza, że choć teoretycznie owa historia opowiada nam o tym jak źli paparazzi zniszczyli życie dwójce ludzi, to sam film jest dokładnie takim wścibskim wchodzeniem z buciorami w czyjeś prywatne życie. Zwierza to jakoś odrzuca – niezależnie czy w książce (zwierz przestał kartkować, kiedy zorientował się, że autor lubuje się w powielaniu tabloidowych historii) czy w filmie, (który jest tak zły jak wszyscy mówią, co rzadko się zdarza).
Porównanie tych dwóch produkcji (które wyszło zwierzowi zupełnie przypadkowo, podobnie jak wczorajszy seans Kleopatry ;) skłoniło zwierza do rozważań. Jasne, że zawsze będziemy kręci filmy o politykach, naukowcach, wynalazcach, odkrywcach. Historie, które wydarzyły się naprawdę są dla wielu widzów ciekawsze i bardziej inspirujące niż te, które nie mają swojego oparcia w faktach. Zwierz jest zdania, że nie powinno kręcić się filmów o ludziach żyjących (nawet, jeśli np. jak Wałęsa, wychodzą całkiem nieźle) i jest zdania, że nie powinno się ich kręcić tuż po czyjejś śmierci, (bo jak można ocenić czyjeś życie bez odpowiedniej perspektywy, jaką daje czas). Jednak nawet wtedy, kiedy kręcimy filmy o ludziach, którzy w jakiś sposób są świadomi, że żyją na widoku publicznym pozostaje kwestia życia prywatnego. Tu ponownie nie ma prostej odpowiedzi. Opowiadamy sobie historie z życia prywatnego od bardzo dawna i nikt jakoś nie czuje się głupio czytając o żonach Henryka VIII. Nikt chyba też nie czuje, że będzie jakimś nietaktem nakręcenie filmu o Alanie Turingu– genialnym matematyku prześladowanym ze względu na swój homoseksualizm. Mimo, że film oczywiście musi dotykać życia prywatnego naukowca. Z drugiej strony – są filmy, które budzą zażenowanie – w zeszłym roku produkcja o księżnej Dianie, czy wspominany we wpisie koszmarny Liz& Dick. Gdzie, więc jest granica? Czy chodzi o osiągnięcia jednostki, o której odpowiadamy? Jeśli była naprawdę wybitna to czujemy mniejsze wyrzuty sumienia zaglądając w jej życie prywatne? A może chodzi o próbę usprawiedliwienia się – w życiu prywatnym wielkiego generała możemy szukać odpowiedzi na pytanie, co go ukształtowało, wchodząc z butami w życie prywatne aktorów właściwie jesteśmy tylko ciekawi, kto, z kim sypiał i dlaczego.
Wydaje się jednak, że film taki ja Burton i Taylor (zobaczcie, jaka to jest różnica w porównaniu z telewizją Lifetime które decyduje się na tabloidowe zdrobnienia imion w tytule zamiast nazwisk) pokazuje, że jednak czasem można z takiej sytuacji wybrnąć. I że jedyny sposób by uzasadnić zaglądanie w czyjeś prywatne życie, to znaleźć w nim opowieść o czymś więcej niż o ludziach, których bezpośrednio dotyczy. Problem jednak w tym, że takie podejście zdarza się niezwykle rzadko – przynajmniej w telewizji, bo w teatrze ten zabieg podejmuje się częściej (wiele sztuk opowiada o wydarzeniach jedynie domniemanych). Nie oznacza to automatycznie, że Burton i Taylor jest filmem wybitnym, ale na pewno godnym pochwały za to, że jednak nie jest kolejnym zbiorem plotkarskich domysłów. Wracając jeszcze na chwilę do spinających te rozważania prawdziwych wydarzeń. To jest jednak niesamowite ile do rzeczywistości dopowiada prasa, której marzy się wielka historia miłosna. Zwierz, który oczywiście ma za dużo czasu i puste życie, kiedy już wszystko obejrzał i przeczytał zobaczył też film dokumentalny. Autorzy dokumentu zdecydowanie nie byli szczególnymi romantykami, więc pokazali nie tyle wielką historię miłosną, co wielki spektakl medialny. To niesamowite jak bardzo po latach wersja z prasy stała się wersją oficjalną – popkulturalnie pamiętaną. Co oczywiście wzbudziło w zwierzu kolejną porcję refleksji nad tym jak bardzo pragniemy, by wielkie romanse rozgrywały się nie tylko na kratach książki, ale i w prawdziwym życiu. Jak bardzo lubimy historię o dwójce ludzi, która się bardzo kochała, ale źle na siebie wpływała i nie lubimy historii nie do końca udanego małżeństwa dwójki alkoholików. I kto wie czy to nie jest odpowiedź na pytanie, dlaczego opowiadamy sobie w kółko tą samą historię. Która jak się wydaje w ogóle nigdy nie miała miejsca.
Ps: Zwierz ogólnie chciałby powiedzieć, że powinien dostać medal z ziemniaka, że obejrzał Liz and Dick, który to film jest traumatycznie zły. I musi się podzielić ciekawą uwagą – oba filmy są zdecydowanie niżej oceniane na Imdb niż na Filmweb. Polscy widzowie są tacy łaskawi? (serio Liz and Dick ma u nas 5,0 a na Imdb 3 z kawałkiem, co właściwie oznacza, że filmy o latających rekinach są od niego ciekawsze)
Ps2: Prawda, że to nie jest kolejny wpis o tym, dlaczego BBC jest najlepsze? Zwierz postara się znaleźć jakiś temat, który nie koniecznie wiąże się z produkcjami brytyjskiej telewizji ale nie wie czy da radę do końca roku.