Hej
Zastanawiacie się kiedyś wchodząc do budynku jak wyglądał wtedy, kiedy go właśnie zbudowano? Kiedy był świeży nowy, jak spod igły. Kiedy wszystko, co miało spełniać swoją pierwotną funkcję działało dokładnie tak jak zaplanowano? Zwierz spędził w swoim życiu długie godziny obdzierając budynki z historii, którymi obrosły, szukając tego, czym były kiedyś zanim wprowadzono pierwsze poprawki, zmiany, modernizacje. To specyficzny rodzaj podróży w czasie przez kolejne kurtyny fasad, wystrojów wnętrz, przybudówek. Nie zawsze udaje się dotrzeć do końca, częściej coś umyka, jakby sam budynek bronił się przed tym by przywrócić go – nawet, jeśli tylko w wyobraźni- do jego pierwotnej formy, o której wszyscy już zapomnieli. Ale zwierz gra w tą grę, ciekawy tego jak historia, mody i praktyka zmieniają ustanowioną kiedyś przestrzeń. Owo „rozbieranie” budynków przynosiło zwierzowi zawsze mieszaninę refleksji i specyficznego smutku, który odczuwa człowiek ilekroć uświadomi sobie jak bezlitosny jest bieg historii. Podobnie przyjdzie poniżej rozebrać hotel Grand Budapest Hotel Andersona. I jak to bywa w takich przypadkach zwierz znów się specyficznie zasmuci. Przy czym uwaga, nie należy traktować uwag zwierza jako recenzji bo zwierz uwielbia w Andersonie wszystko ale też niesłychanie dużo z tego co czuje po seansie, nie chce się zamknąć w słowach.
Anderson wraca do ekranizowania książek które nie istnieją. I dobrze bo człowiek czuje że istnieć powinny.
Historia jest prosta, czyli bardzo skomplikowana. Jak mówią wszyscy recenzenci operetkowa. Bo i świat to taki, w którym nic nie jest do końca na poważnie, nawet sprawy najwyższej wagi. Mamy, więc jak w obowiązkowym dramacie małych nieistniejących państewek, (które zawsze leżą w tym samym wielojęzycznym Imperium w środku Europy) morderstwo i spadek, słynny obraz, wiernego służącego, pościgi, ucieczki, niesłychane zbiegi okoliczności i miłość, którą od początku naznacza przeczucie, jakiejś bliższej lub dalszej tragedii. Bohaterowie mają imiona, ale nie koniecznie mają nazwiska, państwa i miasta mają granice, ale niekoniecznie mówi się nam skąd bierze się wojna i między kim się właściwie rozgrywa. Historia zresztą ma prawo mieć luki skoro jest opowiadana przy wystawnej kolacji trzydzieści lat później, spisana jeszcze później i czytana już właściwie współcześnie. Ale w tych lukach i niedopowiedzeniach udało się Andersonowi, pomiędzy przeuroczą sentymentalną komedią ukryć film, jeśli nie ponury to niezwykle melancholijny. Bo przecież doskonale wiemy gdzie leży Zubrowka, dlaczego w 1932 roku pojawiają się napięcia i kim są ludzie wywieszające wielkie płachty z napisem „ZZ” nad wejściem do hotelu.
Grand Budapest Hotel to dekoracja, fasada, przestrzeń magiczna. Taka do której uciekamy, wracamy i za którą tęsknimy.
Nie jest, bowiem Grand Budapest Hotel niczym innym jak historią kolejnych fasad. Gustav główny bohater, konsjerż w Grand Budapest postać tak cudownie literacka, że niemal prawdziwa utrzymuje wszystkich swoich klientów w stanie szczęścia i spełnienia. Teoretycznie przedstawiciel lepszych czasów, kiedy wszystko robiło się lepiej i inaczej, służący idealny. W istocie bohater, który dość swobodnie wykorzystuje swoje stanowisko, (ale tylko do pewnych granic), nie lęka się działać obok prawa i zmienić gładki język człowieka z towarzystwa w potok bluzgów. Wszystko jednak, co robi jest tak dalece przepełnione urokiem i lekkością, że uchodzi mu to na sucho zwłaszcza, że towarzyszy mu poczucie misji. Jesteśmy nawet skłonni uwierzyć, że jego słabość do starszych i majętnych rezydentek hotelu bierze się z tego samego źródła, co dbałość by goście w czwartkowy wieczór dostali rezerwację w najlepszej restauracji. Sam Gustav bez pokazanej w filmie przeszłości, bez nazwiska, bez historii zdaje się być też tylko fasadą – postacią zbudowaną by odgrodzić od świata kogoś zupełnie innego. Kogo? Kogoś zdecydowanie mniej ciekawego, o kim nie chcemy sobie opowiadać kilkadziesiąt lat później. Fasadą jest zresztą cały świat Gustava, do którego powoli zaczyna wkraczać wojna. Jak pięknie udaje się Andersonowi pokazać jak wygląda początek wojny, o której nie wie się jeszcze, że przyniesie ze sobą koniec świata. Mijane posterunku, żołnierze, doniesienia w gazetach – wszystko jest jak dręczący komar przy uchu, jakieś wiadomości w tle, coś tak nieważnego w porównaniu z szalonym planem ucieczki z więzienia, czy kolejny dokument z poprawkami do spadku, którego nie można znaleźć. Zresztą cokolwiek złego ma się zdarzyć to jeszcze w tych ostatnich dniach gotuje się pod powierzchnią i zawsze można odwołać się do starych znajomości i otrzymać pomoc, oficjalne przeprosiny, czy poświadczony jedynie podpisem dokument, pozwalający na bezpieczną podróż. Jeśli ktoś zastanawiał się, dlaczego ludzie nawet tuż przed wybuchem wielkich konfliktów zachowują się zupełnie normalnie powinien koniecznie film zobaczyć.
Anderson gra naszymi skojarzeniami, wzorami i intuicjami. A czasem serwuje nam coś tak cudownego jak wodę kolońską L’air d Panache
Anderson nie byłby sobą gdyby nie opowiadał nam całej historii w sposób idealnie dopracowany. Tylko u niego każdy najdrobniejszy szczegół ma znaczenie, każdy kadr można spokojnie wyjąć i oprawić. Spośród licznych zabiegów, z jakich korzysta reżyser (a zdecydował się włożyć do filmu wszystkie znane nam z wcześniejszych jego filmów tropy) ulubionym zwierza jest skłonność bohaterów do recytowania poezji. Wszyscy oni posiłkując się tym samym tomikiem poezji romantycznej, w najmniej odpowiednich momentach decydują się na recytację. I zawsze, poza jednym jedynym wyjątkiem (tak bardzo oczywistym i koniecznym) nie udaje się wersów wypowiedzieć do końca. Pościgi, alarmy czy inne przypadki przerywają recytację każąc odłożyć ostatnie wersy na później. Im dłużej się film ogląda tym bardziej jasne się staje, że tego później nie będzie. Zresztą taka jest ta wyobrażona przeszłość pełna poezji, kultury i podejścia do życia, które stawia ulubione perfumy wyżej niż własne bezpieczeństwo.
Na planie filmów Andersona nie ma przypadku. Nic nie stoi tam gdzie nie powinno stać, na półkach leży dokładnie tyle pudełek ile leżeć miało. Jak dobrze zwierz się w tym świecie czuje.
Ale nie tylko to cudowne dopracowanie odchodzącej przeszłości czyni z filmu Andersona tak wspaniały popis filmowej sztuki. Zwierz ma wrażenie, że udało się Andersonowi opowiedzieć (trochę na marginesie) o tym, o czym nie udało się opowiedzieć Allenowi w „O Północy w Paryżu”. Nasz świat składa się z opowieści o przeszłości. Książkę znanego autora czyta na ponurym zaśnieżonym cmentarzy młoda dziewczyna, pisarz spisuje ją w remontowanym domu gdzie prace przerywa bawiący się wnuk. Młodsze wcielenie autora wysłuchuje jej nad pieczoną kaczką w niszczejącym hotelu w kraju, o którym przecież wszyscy wiemy, że znalazł się pod rządami komunistów. Opowiadający historię Zero Mustafa, (jako chyba jedyna prawdziwa postać w tej historii otrzymuje on imię nazwisko i przeszłość) zdaje sobie jednak dobrze sprawę, że za jego opowieścią kryje się też następna i następna zaś całość to tylko rozdział w ciągu kolejnych opowiadanych sobie historii. Nasza część Europy, (bo przecież wszystko dzieje się tuż za rogiem na ziemiach, z którymi przyszło nam kiedyś się chcąc nie chcąc związać) żyje opowieściami o przeszłości. Podczas ostatnich stu lat opowiadaliśmy sobie o tym, co było kiedyś intensywniej i piękniej niż kiedykolwiek przedtem. Ale nigdy nie są to historie wesołe. Bo tak ja bohaterowie filmu opowiadamy je nie, dlatego, że wtedy było nam tak dobrze tylko, dlatego, że teraz jest nam źle. A jest nam źle, ponieważ wszystkie te historie o przeszłości skażone są upływem czasu, który doprowadził nas przez wszystkie kolejne fasady, kolejnych hoteli, do tej samej ponurej współczesności, od której uciekamy. Smutek związany z życiem teraz zastąpi melancholia związana z przeszłością.
Anderson zabiera nas do świata gdzie jeszcze przez chwilę wojsko nosi te mundury których się nie boimy.
Zwierz zawiódłby wasze oczekiwania gdyby nie pochylił się na chwile nad aktorami. Ci zaś jak to zwykle u Andersona, grają licznie i dobrze. Na pierwszy plan wysuwa się Ralph Fiennes, jako Gustav. Jak już zwierz pisał to postać tak cudownie napisana, że potrzeba dużo talentu by wydobyć jej wszystkie odcienie. Ale Fiennsowi się to udaje. Nie trudno uwierzyć w to, że jest uroczy, jest w nim jakaś usłużna miękkości, sugerująca małość, ale kiedy przechadza się w swoim doskonale skrojonym uniformie w niemodnej fryzurze i ze staroświeckim wąsem to wygląda jak uosobienie czasów dawno minionych. Jednocześnie jednak Fiennes wypada doskonale, (co nie powinno dziwić) też w tych scenach, gdy na chwilę uroczy służący zamienia się w choleryka lub człowieka zaskakująco dobrze zdającego sobie sprawę jak szybko kończą się czasy, w jakich przyszło mu żyć. Gutava nie sposób nie polubić, bo to bohater, który chyba najbardziej ze wszystkich postaci w filmie wyrwał się ze stron książki. Zwierz zawsze jest zdumiony, kiedy Fiennes nie gra postaci niesłychanie poważnej i przeżywającej wewnętrzne dramaty ale trzeba przyznać, że to jest jednak niesamowicie zdolny i charyzmatyczny aktor. Szkoda, że po krótkiej chwili, kiedy wydawało się, że Fiennes będzie głównym angielskim aktorem eksportowym, nagle się nim trochę znudzono (albo kazano mu grać bez nosa). Zdaniem zwierza na jego niekorzyść zagrał fakt, że po tym jak przestał się nadawać do ról amantów nie miano na niego za bardzo pomysłu.
Jak niewiele graficznie potrzeba, by opowiedzieć nam wszystko o tym świecie który przecież nie miał być prawdziwy
Fiennsowi doskonale dotrzymuje kroku Tony Revolori w roli młodego Zero. Anderson ma oko do młody aktorów, którzy wpasowują się w znaną obsadę bez najmniejszego trudu. Zwierz nie wie, jakim cudem Anderson znajduje w kolejnym już filmie doskonałych młodych aktorów, a tylu innych reżyserów nie umie sobie z tym poradzić. Zresztą to chyba dobrze świadczy o reżyserze, kiedy nawet młody aktor dobrze się sprawdza na planie. Starszego Zero gra F. Murray Abraham na poziomie, który pozwala zwierzowi wybaczyć mu występ w nieszczęsnej Bitwie pod Wiedniem. To chyba największy komplement, jaki zwierz może znaleźć. Z kolei pana Mustafy w roli młodego autora słucha Jude Law. W pierwszych zwiastunach Law był praktycznie nieobecny, więc do niedawna jego obecność w filmie była dla zwierza zaskoczeniem. Niemniej dokooptowanie anglika do szerokiej grupy aktorów Andersona zwierza niezmiernie cieszy. Zwłaszcza, że tutaj, choć postawiono przed nim dość proste zadanie aktorskie (doskonale wyglądać w tweedzie i prowadzić część narracji) to poradził sobie z nim doskonale. Być może, dlatego, że przynajmniej dla zwierza ciepły i łagodny głos aktora idealnie nadaje się do prowadzonej zza kadru narracji. A jednocześnie, zwierz jest w stanie uwierzyć, w wewnętrzny smutek, który sprawił, że grany przez niego bohater pojawił się w Grand Budapest Hotel.
Jude Law ma w tym filmie wyglądać na kogoś kto jest w stanie napisać genialną książkę. Wychodzi mu.
Jest coś w postaci granej przez Goldbluma co budzi olbrzymi smutek zwierza. Jakby ten rodzaj ludzi ostatnie dekady zupełnie zmiotły.
Jako że to film Andersona to jesteśmy dopiero na początku długiej listy aktorów. Niesamowity jest Jeff Goldblum jako przedwojenny adwokat, z perskim kotem, idealnie skrojonym płaszczem i obowiązkową laską w ręku. Zresztą to jego postać wzbudziła w zwierzu jakąś największa nostalgię, być może, dlatego, że ten uczciwy sławny przedwojenny adwokat to postać, której tak bardzo współcześnie nie ma. Główny wredny duet filmu grają William Defoe i Adrian Brody. Defoe musi bardzo lubić pracować z Andersonem, bo w jego filmach jest lepszy niż w większości współczesnych produkcji, w których występuje. Tu, jako ewidentnie nazistowski morderca, bez skrupułów sprawdza się idealnie. Z kolei Grand Budapest Hotel przypomniał zwierzowi, że mimo pełnej fatalnych produkcji kariery aktorskiej zwierz ma słabość do Adriana Brody. Zwłaszcza do chodzącego w bardzo długim czarnym płaszczu Adriana Brody (OK zwierz przyznaje – nikt w tym filmie nie wygląda tak cudownie jak on).
Zwierz który ogólnie jest fanem Fiennsa (i ma teraz ochotę zobaczyć wszystko z nim jeszcze raz) był pod wrażeniem, jak aktor dobrze wypadł w tej nie takiej typowej dla siebie roli.
Z kolei po stronie prawa stoi tu Edward Norton, który gra podobnie jak w Moonrise Kingdom (gdzie był szefem obozu skautów), ale ów brak zmiany tonu i pewna delikatność jego postaci sprawia, że sprawdza się najważniejsze założenie scenariusza konfrontujące ten typ żołnierzy i policjantów dawnych Imperiów z tymi, którzy dopiero nadejdą. Po filmie widać też, że jeśli Wes Anderson uważa was za dobrych znajomych i znakomitych współpracowników to najpewniej znajdziecie się w roli konsjerża – Owen Wilson, Bill Murray, Jason Schwartzman, to tylko nieliczni ze sławnych konsjerżów, jakich można zobaczyć na ekranie. Jeśli zaś Anderson darzy was prawdziwą estymą to możecie być pewni, że traficie do więzienia, jako pokryci tatuażami przestępcy – Harvey Kitel jako główny organizator ucieczki z więzienia jest w swojej w sumie niewielkiej roli absolutnie genialny. Trzeba jednak zauważyć, – na co zwrócił uwagę zwierzowi jego ojciec, że to film praktycznie bez kobiet. Poza graną przez Tildę Swinton starszą panią, której śmierć rusza całą akcję i Agathą Saoirse Ronan wszystkie pozostałe postacie kobiece są bardzo w tle. Zwierz nie jest do końca w stanie tego wyjaśnić (to nie jest tradycja u Andersona) i tego nie ocenia. Raczej po podpowiedzi dostrzega.
W Edwardzie Nortonie jest coś staroświeckiego co idealnie pasuje do jego roli jednego z symboli odchodzącego świata.
Adrian Brody grający wrednego typa w długim ciemnym płaszczu to jest dokładnie to czego zwierzowi potrzeba.
Zwierz mógłby jeszcze długo pisać jak Grand Budapest Hotel jest kwintesencją wszystkiego, czego nas dotychczas Anderson nauczył o swoich filmach. To produkcja, w której nie ma ani jednej zbędnej sceny, gdzie żaden element scenografii nie jest przypadkowy, gdzie autor nawet przez chwilę nie traci władzy nad narracją. Wszystko tu jest na swoim miejscu, ułożone dokładnie tak jak powinno, zawieszone pomiędzy wspomnieniami, wyobrażeniami a prawdziwą historią. Mundury będą z orzełkiem, ubrania więźniów w obowiązkowe paski, paczki przychodzące z najlepszej cukierni obowiązkowo różowe. Anderson wie, że my wiemy jak ten świat powinien wyglądać i czerpie z naszych wyobrażeń. Oglądając film niemal czuć odmierzane dokładnie porcje melancholii, śmiechu, strachu i sentymentu. Anderson staje się, – co jest niesłychanie ciekawe biorąc pod uwagę, że to jednak Amerykanin – taką Szeherezadą naszej środkowej Europy, który swoimi schowanymi jedna w drugiej opowieściami, rozdziałami nieistniejących książek i anegdotami usypia naszą czujność, pozwalając jeszcze przez chwilę zapomnieć o wszystkim, co się naszemu kawałkowi świata przydarzy. A my słuchamy, rozkoszując się widokiem pięknej fasady hotelu, w którym mieszkają wszyscy ci, których już nie ma, nigdy nie było i z całą pewnością nie będzie. A za którymi tak bardzo tęsknimy.
Ps: Wracając do domu zwierz zdał sobie sprawę, że małe mieszkanie, które okupuje jest przecież w budynku, który pierwotnie miał być hotelem. Po obejrzeniu filmu myśl o tym, że mieszka zwierz w Hotelu, którego nie było jest nagle wielce miła.
Ps2: Jak zwierz już pisał jego największym problemem jest obecnie fakt, że już widział film Andersona i nie może na niego czekać.