Hej
Jeśli oglądacie Grę o Tron wiecie, ze ktoś zginął. Kto, jak w którym odcinku, w którym sezonie. Jakie to ma znaczenie. Ktoś zginął. Teraz wszyscy o tym rozmawiają, piszą zszokowani, ci co znają książki, ci co nie znają książek. Jak to się stało, przecież zasada jest inna, przecież on nie powinien zginąć, przecież był na okładce. Tymczasem Martin radośnie morduje trochę jak w życiu – przypadkowo, masowo, wbrew schematowi. I im bardziej morduje tym bardziej go kochamy. Za co? Chyba za to, że nie wymyślił niczego nowego. Książkowe zgony to rzecz dość powszechna. Więcej – nawet w sagach fantastycznych znajdzie się nie jeden autor zabijający swoich bohaterów nie mniej bezlitośnie. Ale to Martin jest dziś sławny za sprawą serialu telewizyjnego. Jaka więc jest jego zasługa? Przypomniał nam to o czym zapomnieliśmy. Że śmierć bohatera to nie koniec, ale czasem początek. I że wcale nie jesteśmy stworzeni do tego by znać zakończenie zanim opowieść się zacznie.
To nie jest wpis o tym, że George R R Martin cokolwiek nowego w literaturze wymyślił. Ani nawet nie jest wpis o tym, że to wybitny pisarz. To bardziej wpis o tym o czym trochę zapomnieliśmy
Jeśli spojrzymy na starsze teksty naszej kultury – czy to dramaty antyczne, czy to sztuki Szekspira, czy to XIX wieczne opery, jedno rzuci się nam w oczy. Połowę czy nawet trzy czwarte zakończeń można sprowadzić do zdania „Na końcu bohater umiera” ewentualnie „Na końcu umierają wszyscy”. Śmierć bohatera – niezależnie od tego czy zwycięskiego czy pokonanego była uznawana za zakończenie właściwie, odpowiednie i co najważniejsze trochę oczywiste. Jednocześnie świadomość tego, że bohater może zginąć wytwarzała – co dość naturalne – lęk o jego los. Wraz ze zbliżającym się końcem sztuki można było przewidzieć, że już niedługo coś się stanie – przyjdzie pomnik, ktoś wyciągnie zatruty sztylet, jakaś strzała trafi w to jedno jedyne nieochronione miejsce. Im bliżej jesteśmy współczesności tym bardziej jesteśmy z tego lęku o los bohatera leczeni. Zwłaszcza kino doprowadziło do perfekcji ratowanie postaci w ostatnim możliwym momencie. Kiedy ostatnim razem bohater w beznadziejniej sytuacji nie został uratowany przez współczesny odpowiednik posłańca przynoszącego list z ułaskawieniem? Albo więcej – nawet w sytuacji, kiedy jesteśmy absolutnie pewni, że postać zginęła przywracania jej do życia. Co to oznacza? Nie tak dawno w przypadku recenzji jednego z filmów, zwierz zwrócił uwagę, że tak naprawdę mimo licznych perturbacji stojących na drodze bohaterów wiemy jak film się skończy. A właściwie wiemy, że bohaterowie nie stracą życia. Co właściwie trochę zdejmuje z nas najważniejszy ciężar związany z wysłuchiwaniem jakiejś historii – niepokój o los bohatera. Oczywiście na dobrym filmie nadal się przejmujemy, ale dziś sztuczką autora nie jest przekonanie nas, że wszystko się dobrze skończy tylko sprawienie, że na chwile zapomnimy, że od początku wiedzieliśmy, że wszystko się dobrze skończy. Co więcej nawet ostateczna pokazana widzowi śmierć na ekranie nie jest ostateczna – dobrym przykładem niech będzie los Charlesa Xaviera z X-menów który ginąc na oczach widowni w Ostatnim Bastionie pojawia się potem cały i zdrów. Możecie słusznie zauważyć że to dość charakterystyczne dla komiksów. I tu zwierz się zgadza (komiksy wyspecjalizowały się w niepełnej śmierci) ale fakt, że nikt tego nie tłumaczy jest dość symptomatyczny. Ostateczność śmierci nie pasuje do narracji więc udajemy, że nic się nie stało. I tak nawet nasi martwi bohaterowie są właściwie nieśmiertelni. Zawsze można ich czymś naszprycować, cofnąć czas, zakręcić ziemią w przeciwnym kierunku i sprawić że wszystko wróci na swoje miejsce
.
Słusznie możecie tu zauważyć, że Martin w przeciwieństwie do autorów sztuk, książek czy filmów nie zabija pod koniec – co jeszcze mieści się w naszym pojmowaniu historii, ale bezczelnie wybija bohaterów w trakcie trwania opowieści – co więcej wszystkich bez rozróżniania na bohaterów potencjalnie śmiertelnych i tych nieśmiertelnych. Zanim podniesiecie w zdziwieniu jedną brew zwierz już tłumaczy. Istnieją postacie śmiertelne – starszy mentorzy, cudem odzyskane matki (lub inni członkowie rodziny jeśli nie pojawiają się w ostatnim rozdziale), ukochane z którymi bohatera dzieli przepaść (nie ważne czy klasowa czy też realna ;). No i jeszcze obowiązkowy jest zgon najlepszego przyjaciela głównego bohatera – ten zgon nie jest jednak praktykowany powszechnie choć też nas nie dziwi. Zwłaszcza jeśli przyjaciel poświęca życie by nasz bohater mógł dalej żyć. Te postacie mogą umrzeć w czasie prowadzenia narracji bez wywołania nadmiernego poruszenia w sercach widzów. To znaczy w chwili, w której ginie Dumbledore czy Obi Wan jest nam przykro, ale to nie zaburza pewnego świata dobrze znanych nam schematów narracji. Te postacie mają prawo zginąć. Nieśmiertelny jest zazwyczaj nasz główny bohater – a właściwie postać wyznaczona nam na głównego bohatera. Poza jego życiem nie ma opowieści, więc jego zgon oznaczałby koniec historii. Dlatego o ile jako tako znosimy śmierć pod koniec (choć dla niektórych śmierć bohatera jest argumentem za tym by nie zaczynać książki – uznają oni wtedy wysiłek włożony w śledzenie jego losów za jałowy) o tyle jeśli ktoś został wyznaczony na naszego bohatera nie może zginąć w środku. Między innymi dlatego, co raz częściej nawet na niesamowicie dramatyczne sceny gdzie krew leje się gęsto reagujemy z umiarkowanym przerażeniem nawet wtedy kiedy widzimy na własne oczy, że ktoś jest bliski śmierci. Wręcz przeciwnie przyjmujemy – jak fandom Hannibala „Alive until proven dead” co oznacza, że póki nie zobaczymy jak Hannibal osobiście wykrawa komuś wątrobę uznajemy postać za wciąż żywą.
Jeśli się zastanowić – to jedno z najbardziej popularnych zakończeń w naszej kulturze
I tu przychodzą seriale. Serial mimo, że zwykle ma jednego głównego bohatera musi też stworzyć świat funkcjonujący poza nim. Co oznacza, że podobnie jak w przypadku wielotomowych sag – śmierć bohatera nie musi kończyć narracji. I rzeczywiście mniej i bardziej ważni nieco niespodziani bohaterowie giną w serialach na potęgę od Grey’s Anatomy po Good Wife. Prawdę powiedziawszy w obecności większości serialowych bohaterów umarło tyle osób, że aż trudno uwierzyć, że nie są oni straumatyzowni na całe lata. Czym więc te seriale różnią się od tego co robi Martin? Przede wszystkim – większość z nas zdaje sobie sprawę, że śmierć bohaterów jest spowodowana decyzją aktorów, którzy chcą odejść z serialu z przyczyn artystycznych albo nie dostali podwyżki. Nawet jeśli ich śmierć jest niespodziewana to bardzo często zapowiedziana. Co najmniej kilka miesięcy wczesnej wiemy kto podpisał kontrakt a kto nie. Czasem zaś już po śmierci postaci pojawia się aktor wyjaśnić skąd wzięła się taka a nie inna decyzja o opuszczeniu serialu. To daje nam poczucie, że tak naprawdę nikt nie powinien zginąć i że wszelka śmierć jest dodatkiem zewnętrznym wynikającym z działania świata realnego który zaburza świat fikcji. Co więcej rzadko się zdarza by twórcy umieli się powstrzymać przed zrealizowaniem odpowiedniego przygotowania do śmierci bohatera. Trzy odcinki w których niby nic się nie dzieje, ale scenarzysta porządkuje sprawy bohatera i wszystkie jego wątki tak by jego śmierć niczym za bardzo nie wstrząsnęła. Zresztą o czym zwierz mówi – w soap operach o śmierci bohaterów można dyskutować zupełnie oficjalnie dobre parę tygodni przez ich ekranowym zgonem. Pod tym względem Martina wyróżnia to, że zabija on swoje postacie zgodnie z logika książkową – to znaczy – historia jest z założenia pełna śmierci i aktorzy nawet gdyby chcieli pokazywać się dalej nie mają raczej na to szans. No poza kilkoma przypadkami.
Dziś naszą kulturą rządzi zombizm – co postać umrze to znajduje się sposób by przywrócić ją do życia. I Martin jest winien także tej „zbrodni”
Tym jednak co zwierza najbardziej fascynuje jest fakt, że Martin niczego nie wymyślił. Literatura pełna jest książek w których postacie umierają licznie i dość przypadkowo. Ale prawdą jest że takiej przypadkowej i powszechnej jatki widzowie nie mieli na ekranach już od dawna. I to wprost niesamowite jak to złamanie jednej z narzuconych w sumie dość niedawno zasad narracji działa na widzów. Jeśli zwierz miałby wskazać jeden element który odpowiada za wykraczającą poza przeciętność popularność Gry o Tron byłoby to widmo niezapowiedzianej śmierci. Pierwszy raz od dawna widz czy czytelnik, dostaje w ramach tej najbardziej popularnej i szeroko reklamowanej kultury produkt w którym śmierć przychodzi tak przypadkowo i niespodziewanie. I okazuje się, że autentyczny lęk przed przywiązywaniem się do postaci bo ta może zginąć okazuje się cudownym kołem zamachowym. Okazuje się, że jeszcze w tym co raz bardziej poddawanym schematom medium jakim jest serial telewizyjny (nie ukrywajmy – formalnie seriale niesłychanie się rozwijają ale zakończeń nadal jest zaskakująco mało, a przynajmniej jest ich mało w najbardziej popularnej telewizji – BBC trochę się ze schematu wyłamuje*) jest potencjał by nas zadziwić. Tylko co najśmieszniejsze – nie poprzez krok do przodu ale przez przypomnienie nam tego o czym zapomnieliśmy – że każdy musi umrzeć.
Prawda jest taka, że zgonów w literaturze popularnej mieliśmy całkiem sporo. Tym co wyróżnia Martina jest raczej loteria – zabija wbrew zasadzie że ginąć mają bohaterowie z góry do tego wyznaczeni
Wychodząc z Króla Lira który kończy się absolutną rzeźnią wszystkich poza jedną postacią do wygłoszenia puenty znajoma zwierza westchnęła rozmarzona stwierdzając, że uwielbia Szekspirowskie zakończenia w których wszyscy giną i wiadomo, że dalszego ciągu nie będzie. Kto wie, może tak naprawdę śmierć na scenie w filmie, książce czy serialu tak naprawdę nie tyle przypomina nam o tym, że powinniśmy bać się o bohaterów, czy zaspokoją naszą wiecznie niezaspokojoną żądzę sztucznej krwi ale przede wszystkim daje domknięcie. To którego o dziwo zaczęło nam w świecie wiecznie niekończących się historii nieco brakować. Martin żartował kiedyś że ostatni tom jego opowieści będzie jedynie zapisem wiatru hulającego na grobach Starków. I choć autor czyni te zapewnienia tylko po to by nie musieć odpowiadać na pytania kiedy skończy kolejną książkę to dla wielu czytelników takie zakończenie byłoby zapewne niespodziewanie satysfakcjonujące. W końcu śmierć to jedyny prawdziwy koniec jaki znamy. Nawet wtedy kiedy zdarza się w zupełnie nieprawdziwej historii.
Ps: Zwierz udaje się już jutro na wyprawę do Poznania. Co oznacza, że o ile na niedzielny wpis raczej możecie liczyć o tyle nie ma co liczyć na wpis sobotni bo zwierz fizycznie nie będzie go miał jak i kiedy napisać.
Ps2: Zwierz kompletnie zapomniał, że Masters of Sex niedługo wracają i cieszy się jak głupi. A i jeszcze zapomniał wam powiedzieć, że w wybranych Cinema City są bilety na Monty Phytona.
*Choć z drugiej strony to co Moffat robi z Doktorem Who (a właściwie prawie sam koncept serialu) czy Sherlockiem dokłada się do wizji, że nikt nie może umrzeć a nawet jak umrze to nie do końca i nawet jak zobaczysz ciało niczego nie możesz być pewnym. Tak więc zwierz uznaje tą uwagę za właściwą dla Life on Mars a nie właściwą dla Moffata. Może być?