Anihilacja pojawiła się w Polsce na Netflixie w otoczeniu swoistej legendy filmu zbyt poważnego i zbyt trudnego by dystrybutor zdecydował się go wypuścić do kin (co zrobił w Stanach). Inteligentne i zmuszające do refleksji SF? Cudownie. Oparte (co jest zapisane we właściwie wszystkich materiałach promocyjnych) na doskonałej (i uwielbianej przez Zwierza) powieści Jeff VanderMeera, wyreżyserowane przez błyskotliwego Alexa Garlanda? Czego chcieć więcej? Cóż – zdaniem Zwierza – lepszego filmu.
Zacznijmy od samej kwestii używania w odniesieniu do filmu Garlanda określenia „ekranizacja” czy filmu który powstał „w oparciu o”. Otóż tak naprawdę filmowa Anihilacja jest raczej filmem który powstał w oparciu o fragmenty pomysłów VanderMeera. Pewne elementy są zbieżne (żeńska grupa naukowa która udaje się do przedziwnej strefy z której właściwie nikt nie powraca) jednak znakomita większość historii – jest zupełnie inna. I nie chodzi o pewne zmiany które można uzasadnić trudnością przeniesienia powieści na ekran kin. To po prostu zupełnie inna historia – z innym zakończeniem, innym motywem przewodnim, innym wyjaśnieniem co tak właściwie oglądamy, z innym zarysowaniem motywacji bohaterów. To w dużo większym stopniu autorski scenariusz niż ekranizacja znakomitej niepokojącej powieści – która opiera się na poczuciu wszechobecnej dziwności. Film dziwność definiuje zupełnie inaczej niż książka i prawdę powiedziawszy – ma na nią zdecydowanie mniej oryginalny pomysł.
Z pewnych względów różnice są koniecznie – nie da się oddać tego jak przestrzeń w której są bohaterowie wpływa na ich zdolności opisania świata za pomocą słów – ponieważ nawet pewne błędy językowe jakie mogliby popełniać bohaterowie nie są tak dziwne jak zapisany spór o to czy ma się do czynienia z tunelem czy wieżą. Na taśmie filmowej widać co to jest – więc język nie włada tak percepcją. Jednak w filmie większość różnic wynika głównie z faktu, że reżyser Alex Garland chciał opowiedzieć zupełnie inną historię niż autor książki – tak inną, że nawet tytuł filmu i książki – choć identyczny oznacza w obu opowieściach zupełnie co innego. Między innymi dlatego, że o ile u VanderMeera niesłychanie ważne jest to co dzieje się wewnątrz bohaterów – to ich zaburzenie percepcji i niemożność zaufania zmysłom czy w ogóle temu, że wszystko jest tak jak wiemy, że jest – o tyle film skupia się bardziej na ich akcjach – co zdecydowanie wprowadza mniej grozy niż kiedy ktoś nie jest w stanie dobrze opisać tego co tak naprawdę się dzieje. Film straszy nas potworami, książka – stanem w którym nie jesteśmy w stanie ufać własnym zmysłom.
Zwierz został przez kilka osób zruganych za to, że ośmiela się denerwować na fakt różnic pomiędzy książką a filmem (problem w tym, że to nie są różnice – to są właściwie dwie osobne narracje) więc na chwilę postara się o tym zapomnieć i skupi się na samym filmie. Problem w tym, że kiedy Zwierz zastanawia się nad tymi elementami filmu które najchętniej by zmienił – to mają one głównie związek z tym co do powieści dodano, czy co rozszerzono w adaptacji. Zwierz jest w stanie przetrwać że bohaterom nadano imiona (w książce ich nie mają co czyni ją zdaniem Zwierza zdecydowanie ciekawszą) ale przede wszystkim – jak zarysowano główną bohaterkę. Otóż – bardzo podkreślono rolę męża, żałoby po nim, możemy się nawet domyślać, że to właśnie poczucie pustki, samotność, żałoba, tęsknota, próba wyjaśnienia co się stało – sprawia, że bohaterka grana przez Natalie Portman staje się najbardziej odporna na działanie strefy i najbardziej aktywna. Mąż staje się niesłychanie ważną postacią. Tymczasem – jasne odgrywał w powieści pewną rolę, ale zdecydowanie mniej centralną i może co ważniejsze – nie tak typowo zarysowaną. Bo to Zwierza bardzo kuło – taka typowość tego wątku i tych wszystkich emocjonalnych stanów w jakich z tego powodu znajduje się bohaterka.
Druga sprawa – ja wiem, że za tym filmem ciągnie się sława historii trudnej i przełomowej. Osobiście mam jednak wrażenie, że tak naprawdę – wszystko to co dodano, uczyniło historię tylko bardziej jednoznaczną, pozbawiając ją dziwności. Jednym z najlepszych elementów powieści było świadome niedopowiedzenie – wynikające nie tylko z budowania napięcia ale także z pewnego zamierzonego skonfrontowania czytelnika z brakiem odpowiedzi. Niedopowiedzenie jest tu nie środkiem zatrzymania uwagi ale pewną istotą opowieści. To jest jedna z najlepszych rzeczy w powieści – jej niejednoznaczność która wzbudza niepokój czy lęk. Tymczasem niestety film jest tak naprawdę dużo bardziej jednoznaczny, co więcej – właściwie od samego początku podsuwa nam odpowiedź na najważniejsze pytanie – czym jest Strefa X i skąd się wzięła. Ponieważ pozostaje luka po pytaniach jakie zadawał autor powieści, twórcy filmu wypełniają je własną refleksją. No i niestety – zabijcie mnie – nie jest to nic ani tak wielkiego ani tak rewolucyjnego jak próbuje mi się wmówić. Trochę refleksji nad innością, trochę nad tożsamością, trochę dość prawdę powiedziawszy banalnego elementu refleksji nad tym co robią ludzie w obliczu innego i nieznanego. Co więcej to inne i nieznane – mimo, że powinno porażać dziwnością, ma ten problem że tą dziwnością poraża w sposób ograniczony. Jasne – twórcy starają się nas co pewien czas zaskoczyć czymś dziwnym ale to dziwność oswojona, przefiltrowana przez filmowe klisze. Trochę odrzuca, niekiedy niepokoi ale ostatecznie nawet potwór jest tylko potworem.
Oczywiście jest jeszcze zakończenie – drastycznie inne niż w książce, które – przez swoją niejednoznaczność jest przez wielu postrzegane jako doskonałe. Powiem szczerze – nie takie rzeczy się w kinie widziało. Trochę w tym Tarkowskiego ale jakby takiego złagodzonego, bardziej jednoznacznego, mniej poetyckiego. W ogóle problem z tym filmem jest – w moim przekonaniu taki, że on w sumie udając oryginalność korzysta z pewnych klisz, form, i w sumie tyle w nim głębi, że przez chwilę widz musi podjąć jakiś wysiłek interpretacyjny. Ale też nie za głęboki. Zwłaszcza, że tuż zaraz czai się twórca z puentą, dopowiedzeniem i koniecznym wizualnym potwierdzeniem interpretacyjnych intuicji. Osobiście – nie będę ukrywać, trochę mam problem z taką udawaną głębią. To znaczy – teoretycznie film co chwilę sugeruje że ma coś ważnego do powiedzenia i że nie jest jak inne – mniej głębokie filmy ale kiedy się tak skrobie i skrobie to ostatecznie – wcale tak wiele głębi nie ma – a na pewno – nie więcej niż w filmach które się mniej tą powagą reklamuje. Inna sprawa – może po prostu przestańmy sprzedawać filmy jako „głębokie sf” i zacznijmy przyjmować, że pewne egzystencjalne pytania czy w ogóle natura spotkania z czymś obcym i dziwnym są elementami sf – i nie musimy na każdym kroku tego podkreślać.
Wszędzie czytam, że Anihilacja jest taka nowatorska i to niemalże druga Odyseja Kosmiczna. Problem w tym, że …. Nie wiem. Serio ja tego zupełnie nie widzę. Wizualnie film jest ciekawy (choć niekiedy wygląda jakby ktoś rozlał Ludwika po planie – sorry za takie skojarzenie ale gdzie się tym podzielić jak nie tu) ale czy naprawdę nigdy tego nie było? Spotkanie z czymś innym co jest tak inne że nie umiemy się porozumieć (Solaris), podróż człowieka tam gdzie nic nie jest takie jakie powinno być (Odyseja Kosmiczna), problem z odróżnieniem kto jest jednostką kto kopią (hmm… Solaris…), spotkanie z obcym które wywołuje agresje i strach (w sumie każde spotkanie od E.T do Arrival), pytanie czy możemy zaufać swoim zmysłom (cokolwiek Dicka), Strefa w której dzieją się bardzo dziwne rzeczy (Strugaccy). Jasne – pewne zabiegi wizualne są inne, ale sam film jakby sprawia wrażenie pewnego mixu znanych tropów z którego nie wynika nic tak bardzo nowego. Może Zwierz już za dużo widział, ale ma wrażenie, że jednym z problemów Anihilacji jest właśnie to, że nie jest nowatorska. Przy czym – zaznaczmy – powieść też czerpie ze znanych już wątków (nawet niektórych z tych które tu wymieniłam) ale jednocześnie – wygrywa tym jak jest napisana. Tymczasem film nie jest nakręcony tak oryginalnie by zupełnie odwrócić uwagę od pewnej wtórności wątków i konkluzji.
W powieści bohaterki nie są szczególnie przyjemne ani czytelnik się z nimi niekoniecznie identyfikuje bo nie one są najważniejsze. Nie mają nawet imion. Film z jednej strony nie chce odnieść z tego niezważania na swoich bohaterów, z drugiej – ponieważ decyduje się bardzo kroczyć tropem jednej postaci (jakoś nie wierzę by nakręcono dwie kolejne części) i rozbudowuje jej historię to wymaga od nas byśmy przyjęli graną przez Natalie Portman postać za centralną. Problem w tym, że kiedy tak zrobimy nacisk przechodzi ze strefy X na jednostkę. Nie dziwność świata staje się ważna ale ta konkretna jednostka w tym świecie. W powieści mamy co prawda wspomnienia bohaterki -co czyni ją naszym filtrem ale jednocześnie książka jest tak napisana że dowiadujemy się więcej o świecie i tym jak korumpuje percepcje niż o postaci biolożki. W filmie – ponieważ to nie ona prowadzi narrację, ale jest bohaterką – zmieniają się nasze oczekiwania. Chcemy, czy wręcz musimy nawiązać z nią zupełnie inną więź. No i tu pojawia się problem – otóż wciąż za mało o niej wiemy, a to co wiemy, to jak ją znamy – jest straszną kliszą. Albo nawet nie kliszą, ale takim dość nijakim portretem. Nie wiedząc co siedzi jej w głowie dostajemy postać która chodzi, robi różne rzeczy i wspomina męża. Trudno się poczuć z nią związaną. Poczucie związku emocjonalnego z taką postacią jest dość nikłe. Pod sam koniec kiedy bohaterka jest sama na ekranie i obserwujemy jej zmagania ze źródłem dziwności i z samą sobą, tak naprawdę obserwujemy postać z którą trudno być bardzo emocjonalnie związanym. A właściwie – nie jest to więź w żaden sposób wyjątkowa czy specjalna. Troszkę jest w tym winy Natalie Portman która sprawia wrażenie, jakby grała swoja bohaterkę w sposób niekoniecznie zaangażowany. Co ma sens w kontekście tego jak biolożka była w książce ale niekoniecznie – jaka powinna być w filmie.
Aktorsko w ogóle film wypada średnio. Także dlatego, że tu właściwie nie ma czasu ani miejsca na rozwinięcie postaci. Oscar Isaacs gra męża bohaterki – postać jednocześnie centralną dla motywacji biolożki, z drugiej – zarysowaną w taki sposób, że zasadniczo rzecz biorąc nie ma tu co grać. Z tym samym problemem styka się większość aktorów w filmie. Jennifer Jason Leigh grająca psycholożkę ma stosunkowo najwięcej do zagrania, ale w sumie też ma postać napisaną do połowy. Na Ginę Rodriguez spadł obowiązek bycia tą która się wścieknie, co ponownie – co pewnie nie jest takie oczywiste dla wszystkich widzów – wprasowuje nas w kliszę – że jeśli ktoś straci nerwy i zacznie być agresywny to pewnie będzie to Latynoska. Serio to się bardzo często powtarza. Najciekawszą, choć w sumie też malutką rólkę ma Tessa Thompson choć i ona w pewnym momencie po prostu przestaje być reżyserowi potrzebna. Wszystko więc opiera się głównie na Portman. A ona jest jakby nieobecna – co jak pisałam, miałoby sens w zupełnie inaczej nakręconym filmie.
Sporo osób zachwyca się tym jak piękny w warstwie wizualnej jest to film. Rzeczywiście od razu należy zaznaczyć – to jest produkcja zdecydowanie zasługująca na pokaz kinowy – pewnie robiłaby wtedy większe wrażenie. To smutne bo widać, że twórcy wizualnej strony filmu bardzo liczyli na efekt skali i otoczenia dźwiękiem (znaczący środek narracyjny w drugiej połowie filmu) a niestety – nie da się tego odwzorować przed komputerem czy telewizorem. To jest poważny problem bo jednak – inaczej się robi filmy zakładając dystrybucję kinową a inaczej telewizyjną. W przypadku produkcji obyczajowych to mało boli, ale w przypadku produkcji stawiających na kwestie wizualne – cóż ma to znaczenie. Co powiedziawszy – przyznam szczerze, że nie jestem aż tak poruszona stroną wizualną filmu. Kilka dobrych pomysłów, kilka pomysłów które przywodzą na myśl Źródło Aronofskyego, trochę psychodelicznych obrazów. Osobiście czułam się w tym świecie zaskakująco bezpiecznie (może poza kilkoma drobnymi elementami) co zupełnie nie oddaje tego jak bardzo wszechogarniająca powinna być inność strefy. Brakowało mi przede wszystkim właśnie tego poczucia całkowitego nieprzystawania do tego co znane i spodziewane. W sumie ta inność była bardzo… swojska? Może dlatego, że to już trzeci film gdzie są jelonki z kwiatami na głowach.
Przy czym ten film nie tyle jest zły. On jest żaden. To nie jest film który ma żenujące sceny. Który jest jakąś obrazą dla kinematografii. Nie nic z tych rzeczy. Tylko jakby to nie jest dobry film. Taka średnia półka. Można obejrzeć choć kilka godzin później, jakoś człowieka, czy może raczej Zwierza nie prześladuje. Nie wytrąca z równowagi, nie odkrywa niczego czego by już nie powiedziano. Ładny jest ale też ma w sobie dużo pomysłów które już gdzieś były. W scenariuszu są luki, w grze aktorskiej – mnóstwo nierówności. W obliczu pytań – za dużo jest dopowiedzenia – z czym zresztą kino zmaga się od dawna. Nie jest to film za trudny na kino. Raczej chodziło o przepychanki producentów. Nie jest to film który należy spalić czy nigdy go nie oglądać. Nie to jest po prostu wielka stracona szansa na zrobienie czegoś naprawdę innego i fenomenalnego. Jestem tym filmem niesamowicie zawiedziona, bo miało być zupełnie inaczej a wyszło… wyszło jak zwykle. Zresztą myślę, że gdyby był zupełnie oryginalny – bez żadnego związku z książką wyszłoby mu to na dobre, co widzę w opiniach osób, które książki nie znają.
Zwierz chce żebyśmy się dobrze zrozumieli. Ja wiem, że ekranizacje różnią się od powieści. Zdaję sobie sprawę, że to są różne media. Jestem pierwszym orędownikiem wskazywania na różnice mediów i dostrzegania tego dlaczego rzadko narracja jest przeniesiona jeden do jednego. Naprawdę – napisałam, poczytałam, i wypowiedziałam się na ten temat wiele razy. To powiedziawszy – uważam, że sytuacja w której autor scenariusza nie tyle chce opowiedzieć historię inaczej ale chce opowiedzieć inną historię, to mamy pewien problem. Bo jeśli chcemy opowiedzieć własną historię – z własnym zakończeniem, własnymi motywacjami bohaterów, własnym środkiem, własną puentą – to wtedy istnieje jeden fenomenalny sposób by to zrobić – nakręcić własny film. Kiedy jednak bierzemy czyjąś powieść i chcemy opowiedzieć zupełnie inną historię, to mam wątpliwości. Wiem, że to nie jest zakazane, a w przypadku dzieł dobrze znanych nawet dość powszechne. Ale tu mam jakieś poczucie, że wszystkim wyszłoby na dobre gdyby reżyser nakręcił swój własny niezależny film, bez związku z książką, której w ogóle nigdy nie miał zamiar ekranizować (o czym mówił). I nie dlatego, że hurr durr wszyscy muszą czytać książki. Mam po prostu poczucie, że wiele osób książki nie przeczyta. Że pozna tylko historię opowiedzianą przez reżysera, i w ten sposób ta historia wyprze tą którą opowiedział autor. I strasznie mi szkoda tego zjawiska, zwłaszcza kiedy autor napisał coś o tyle lepszego. Mam wrażenie, że autora książki wykorzystano – bo wiadomo, że łatwiej sprzedać film reklamując go znanym tytułem. Nawet jeśli nie ma z nim za wiele wspólnego. I nie będę ukrywać, że mam z tym problem – bo to nie jest kwestia jakiejś interpretacji istniejącej treści, co rozumiem, że być może a nawet musi. Ale to jest zupełnie inna historia.
Ponieważ film się części osób podobał, spodziewam się, że w komentarzach pojawi się trochę głosów sprzeciwu – zwłaszcza w obliczu moich zarzutów udawanej głębi obrazu. Być może to jest tak, że po której setce obejrzanych filmów człowiek staje się trochę nieczuły na fakt, że film wymaga jakiejś interpretacji. Może jest tak, że jak się widziało sporo to wszystko wydaje się wtórne. Może jest też tak, że moja wielka i głęboka miłość do książki nie jest w stanie kompletnie zniknąć na czas seansu. Nie zmienia to faktu, że uważam Anihilację za bardzo średni film. Na pewno gorszy od Ex Machina, które też miało swoje problemy. Być może – mam inną definicję co znaczy głęboki film sf. W każdym razie – wracając do meritum – fakt, że nie uważam tego filmu za dobry i głęboki nie znaczy, że oceniam was. Różna jest wrażliwość, różne doświadczenia, różne są emocje. Piszę to bo widzę, że czasem w przypadku polaryzujących filmów – ocena filmu zlewa się niekiedy w dyskusji z oceną widza. U mnie tak nie ma. Nie oceniam was, kimkolwiek jesteście. Mam nadzieję, że to jest raczej jasne.
Natomiast na koniec zachęcam was z całego serca – jeśli nie znacie książki – przeczytajcie ją. A właściwie całą trylogię. Nie znam drugiej tak dziwnej książki, choć wiem, że wiele osób wskazywało na podobieństwa do części scen z Innych Pieśni Dukaja. W każdym razie – dziwność w literaturze to zawsze dobra rzecz a akurat w tych książkach udała się doskonale. I w sumie jeśli nie znacie książki to sięgnijcie po nią niezależnie co myślicie o filmie, bo serio jedno z drugim ma niewiele wspólnego. Tak więc jak się wam film podobał – to przeczytajcie książkę bo ta jest w sumie o czymś zupełnie innym, jak wam się film nie podobał, zróbcie to samo. Ogólnie przeczytajcie tą książkę bo jest naprawdę dobra (o czym Zwierz pisał na swoim blogu już cztery lata temu choć wydawało mu się że bardzo niedawno).
Ps: Uwaga, jeśli chcesz napisać w komentarzu „Film ci się nie podoba bo nie zrozumiałaś” to błagam nie rób tego. Nie idźmy tą drogą. To jest bardzo zła droga. To nie jest droga. To jest ślepa uliczka. To jest koniec wszystkiego co dobre i piękne w rozmowie o filmach. To jest coś z czego nie korzystamy chyba, że ktoś nam pisze o filmie który obejrzał po Czesku a nie zna Czeskiego. Proszę nie róbmy sobie tego.