Nie będę ukrywać, że wyprawa do kina po miesiącu nieobecności to coś tak cudownego, że pewnie gdyby mi nawet pokazali filmu typu „Triumf woli Świnki Peppy” to byłaby zachwycona. Mówię to z góry, bo nie podejrzewam by była to najbardziej obiektywna recenzja jaką zdarzyło mi się napisać. Tekst raczej bez spoilerów, choć nie ukrywam, że nawet jak wie się o tym filmie wszystko to i tak wszystko jest w nim równie ładne.
Przyznam szczerze, że nazwanie Aquamana filmem super bohaterskim byłoby nazwą nieco na wyrost. Tak oczywiście, nasz główny bohater jest jednym z najważniejszych bohaterów DC, i jasne – gdzieś tam w tle pojawia się konieczność ratowania ludzkości. Nie zmienia to jednak faktu, że tak naprawdę Aquaman to typowy film przygodowy, z elementami fantastycznymi, gdzie bohater właściwie nie ratuje świata (a właściwie ratuje pośrednio) ale po prostu udowadnia, że jest godny zasiąść na tronie. Przy czym film idealnie wpisuje się w znaną narrację, że najlepszym władcą zawsze będzie ten kto władzy nie pragnie, bo każdy kto władzy pragnie z natury nie nadaje się do tego by ją sprawować.
W historii znajdziemy charakterystyczne elementy, które mogą się kojarzyć tym widzom, którzy znają najpopularniejsze legendy i historie związane z przejmowaniem władzy królewskiej. Czy to w Europie czy to w Chinach (oglądając film nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że twórcy doskonale wiedzą jakie motywy lubią widzowie odwiedzających chińskie kina, i wrzucili tam wszystko co mogłoby im przypaść do gustu, i jeszcze trochę). Mamy więc pretendenta do tronu, który najchętniej nie miałby nic wspólnego z władzą, młodego króla żądnego wojny, konieczność zjednoczenia kilku zróżnicowanych królestw, zaufanego mentora i królewskiego doradcę którego lojalność należy do tronu a niekoniecznie do tego kto właśnie na nim zasiada. W tle oczywiście jest księżniczka, która obiecana jednemu, traci serce dla drugiego, oraz królowie i przywódcy skłóconych królestw którzy mają własne pomysły. A wszystko pod wodą, gdzie twórcy mogą nam zaserwować kolory, widoki i pomysły, które na ziemi, pewnie sprawiłyby że przewracamy oczami, ale pod wodą są całkiem przyjemne.
Potraktowanie Aquamana jako filmu fantastycznego rozgrywającego się w świecie DC nie jest trudne, bo zdaje się że sami twórcy doskonale zdają sobie sprawę, że odwołują się bardziej do tradycji Julesa Verna niż treści komiksów (choć znajdziemy kilka scen, które wskazują, że twórcy komiks czytali uważnie – choć większość absolutnie bezpośrednich pomysłów znajdziemy raczej w tle). Podróże do wnętrza ziemi, przeskakiwanie od wodnych głębin, na pustynię, szukanie wskazówek ukrytych w starożytnych ruinach, butelka z wiadomością – wszystko to przenosi nas do świata typowych opowieści przygodowych, gdzie rozwiązanie zagadki nigdy nie jest szczególnie trudne, ale pozwala pokazać kawałek świat – zarówno podwodnego, jak i naszego (który pojawia się w historii chyba tylko dlatego, by widzowie nie czuli się zupełnie oderwani od historii). Pod pewnymi względami DC udało się to, co od dawna zapowiadano w świecie filmów o super bohaterach – że opowiadanie w kółko tej samej historii, w tych samych dekoracjach (ktoś wysadza w powietrze jakieś miasto – większe albo mniejsze, heros musi udowodnić swoje znaczenie pokonując przeciwnika, jeśli to pierwszy film musimy poznać całą drogę herosa) w końcu się znudzi. Aquaman nie nudzi, może rozbawić kilkoma niedorzecznymi pomysłami, ale człowiek cały czas zastanawia się co dziwnego i fantastycznego pojawi się w kolejnej scenie.
Choć film nie udaje że jest śmiertelnie poważny, to jednak zachowało się w nim trochę powagi – być może niekoniecznie w dialogach (które są czasami tak dęte, że aż śmieszne) ale w ogólnym zarysowaniu sytuacji. Bohater nie może po prostu ukatrupić swojego przeciwnika, bo nie jest to żaden złol, tylko jego przyrodni brat. Sam nie chce zostać królem Atlantydy, bo mieszkańcy podwodnych głębin, nie wybaczają błędów i skazali jego matkę na śmierć. Ktokolwiek tu chce się zbuntować przeciwko władzy, musi sporo poświęcić, bo wszyscy są ze sobą powiązani. Typowe problemy intrygi królewskiej są zdecydowanie ciekawsze niż charakterystyczne „Ja chcę cię zabić ty chcesz mnie zabić”. Prawdę powiedziawszy Aquaman który przecież troszkę przypomina pod pewnymi względami Czarną Panterę, wygrywa pod pewnymi względami, lepszym zrozumieniem zawiłości tronowych intryg. Zresztą historia Czarnej Manty, która pojawia się na peryferiach historii Aquamana jest całkiem dobrze ułożona jako historia zarówno zemsty, jak i konsekwencji tego co się stanie jeśli bohater nie zawsze postępuje tylko bezinteresownie i szlachetnie.
To powiedziawszy, film w dużym stopniu polega na tym, że Jason Momoa gra w trochę innej opowieści niż wszyscy inni. Podczas kiedy większość postaci jest niesamowicie poważna i zachowuje się jakby odgrywała na scenie ostatnie dni Cesarstwa Rzymskiego, Momoa gra w głupim filmie przygodowym, w którym najważniejsze jest by się dobrze bawić. Ta swoboda, i wyraźna frajda aktora, sprawia, że nawet jeśli Aquaman nie podbija serca fabułą, to przynajmniej jest co pewien czas absolutnie przeuroczy. Przy czym jeśli chcecie dostać przykład, jak film może grać „female gaze” to Aquaman powinien być waszym ulubionym przykładem. Włosy Jasona/Arthura powiewają przepięknie, kiedy bohater w co drugiej scenie ogląda się przez ramię, by swoimi cudownymi oczyma, pod groźnymi brwiami zajrzeć prosto w serca widowni. Bohater traci koszulkę w przypadkowy sposób, ale z odpowiednią regularnością, tak by nigdy nie było trzech kwadransów bez przypomnienia nam, że aktor w główniej roli wygląda jakby był narysowany (bo ludzie tak dobrze nie wyglądają). Kiedy w końcu bohater dostaje swój charakterystyczny strój – cóż – jest on naprawdę w najmniejszym dostępnym rozmiarze.
Przy czym zaznaczmy – zasadą filmu jest to, że w wodzie wszyscy wyglądają dobrze. Patrick Wilson grający brata Aquamana ma w tym filmie tak gładką twarz, że człowiek się zastanawia czy nie wykorzystano na nim jakiegoś filtra. Wszyscy władcy mają cudowne kolorowe zbroje, i powiewające peleryny. Jedyna kobieca bohaterka – Mera, obowiązkowo musi mieć kilka zmian stroju – bo wszyscy w tym filmie mają wyglądać ładnie i bogato. Zresztą prawdę powiedziawszy każda scena wygląda w tym filmie tak, jakby w czasie pracy nad filmem nad biurkiem reżysera wisiała kartka „Jeśli się świeci zostaw, jeśli się nie świeci wyrzuć”. W związku z tym w filmie świeci się właściwie wszystko. I jest to naprawdę śliczne. Nie powiem – mam poważne wątpliwości, czy sam film przetrwałby próbę ponownego obejrzenia, ale przy pierwszym oglądaniu, te wszystkie świecące elementy sprawiają mnóstwo przyjemności.
Kto myśli, że nie mam wobec filmu zastrzeżeń, ten powinien zmienić swoje zdanie po lekturze tego akapitu. Film ma mnóstwo wad. Na przykład co pewien czas coś wybucha w twarz bohaterowi. Zwykle w połowie konwersacji. Trochę tak jakby jedynym sposobem przechodzenia od jednej sceny do drugiej był wybuch w twarz bohatera. Serio gdybym była Aquamanem to bałabym się oglądać telewizję, bo to człowiek któremu telewizor na pewno wybuchnie w twarz. Trzeba też przyznać, że są sceny w których człowiek zastanawia się czy film nie byłby odrobinę lepszy gdyby jednak ograniczyć ilość dziwnych stworzeń morskich tak mniej więcej o połowę. Problematyczny jest też wątek ojca bohatera i jego matki. Głównie dlatego, że jest to historia napisana zgodnie z tradycjami najlepszych Harlequinów. I mniej więcej tak nakręcona. Przygotujcie się na tyle zachodów słońca co w przeciętnym serialu Hallmarku. Do tego nikt nie powiedział Patrickowi Wilsonowi, że gra w lekkim fantasy a nie w poważnym filmie, więc aktor zgrywa się w niemal każdej scenie tak bardzo, że staje się to wręcz komiczne. No i oczywiście bohater jest wyluzowany i niechętny władzy, ale oczywiście w kluczowych momentach okazuje się nadmiernie kompetentny. Plus film ma wątek romantyczny, którego zupełnie nie potrzebuje. No ale bez niego byłoby ciężko – kto by to obejrzał?
Ostatecznie jednak Aquaman jest dokładnie tym co obiecuje. Niezobowiązującą, miłą rozrywką, która daje cudowny, pozbawiony problemów i facepalmów seans w kinie. Ktokolwiek spodziewał się, czegoś innego, ten od razu powinien wiedzieć, że DC odkryło, że o ile można zrobić poważny film o Batmanie to nie da się zrobić mrocznego filmu o facecie który rozmawia z rybami i skacze ponad taflę wody z delfinami. Inna sprawa – trudno narzekać na brak logiki w tym filmie, bo on od samego początku – wręcz w pierwszym zdaniu – przypomina, że to będzie historia absolutnie fantastyczna. I prawdę powiedziawszy – to duża ulga, oglądać film bez zastanawiania się czy to w ogóle jest możliwe. Nie jest możliwe, ale to fantazja, więc wszystko jest dozwolone. Nie rażą więc ani wizje jądra ziemi, ani olbrzymie potwory morskie, ani fakt, że nikt nie zorientował się, gdzie jest Atlantyda, mimo, że ludzie badają Morza i Oceany. Jednocześnie warto zauważyć, że film bardzo delikatnie wiąże się ze światem innych filmów o super bohaterach DC. Dokładniej – w filmie pada jedno zdanie, przypominające o Ludzie Sprawiedliwości i to wszystko. Trzeba powiedzieć – to doskonały wybór – zwłaszcza biorąc pod uwagę, że filmowe uniwersum DC ma sporo problemów i lepiej ludziom nie przypominać za bardzo, że to wszystko jest elementem większej całości.
Jeśli polubiliście poważny świat bohaterów DC to być może Aquaman nieco was zawiedzie. Jednocześnie warto zauważyć, że to nie jest próba skopiowania dokładnie narracji filmów Marvela. Bo mimo wszystko Aquaman jest nieco bardziej – z braku polskiego terminu – over the top. A jednocześnie – to nie jest taki film jak np. Thor Ragnarok który bardzo wyraźnie idzie w kierunku komedii. Moim zdaniem – Aquaman jest dokładnie tym czym miał być Król Artur nakręcony jakiś czas temu przez Guy’a Ritchiego – fantastycznym, nie realistycznym filmem, który opowiada o tym co ludzi najbardziej interesuje – kto przejmie koronę, i dlaczego będzie to ten niesamowicie przystojny mężczyzna, który jej nie pragnie. Ja mogę takie filmy w kółko. Ale wiadomo, pokażesz mi trójząb w kamieniu i przepadnę.
Ps: Uważam że zaangażowanie Julie Andrews do tej roli, do której ją zaangażowano w filmie jest dowodem na to, że w tym sezonie mieliśmy jedną prawdziwą Mary Poppins na ekranie. Tylko niekoniecznie w tym filmie, w którym się spodziewaliśmy.
Ps2: Na samym początu jest scena z robieniem sobie selfie, która jest absolutnie przeurocza