Filmy o robieniu filmów to osobny gatunek filmowy. Oki jeszcze raz, produkcje o kręcenie filmów, to osobny gatunek w kinematografii. Dobra, brzmi jeszcze lepiej choć znaczenie podobne. Od bardzo dawna filmowcy żyją w przekonaniu, że nie ma nic ciekawszego niż oni sami. Przyznam, że nie spodziewałam się, że jednym z pierwszych większych filmów około pandemicznych będzie taki, który łączy tą słabość z historią epidemii, ale najwyraźniej – wciąż są jeszcze rzeczy, w świecie które potrafią mnie zaskoczyć. Jak fakt, że zanim opowiedzieliśmy sobie o bohaterach ostatnich dwóch lat to przeskoczyliśmy od razu do głupich komedii.
Film „Bańka” („The Bubble” – od w sumie niekoniecznie tak popularnej w Polsce koncepcji trzymania się w określonych, zamkniętych bańkach rodziny/znajomych w czasie pandemii) ma całkiem sympatyczny punkt wyjścia. Oto trwa pandemia, ale filmy muszą się kręcić. I jednym z nich jest szósta część nieco idiotycznej filmowej serii „Cliff Beasts”. Film ma ocalić od bankructwa studio a przy okazji dać aktorom cokolwiek do roboty. Mamy więc grupę aktorów, zamknięte środowisko i głupią produkcję, na którą nikt za bardzo nie ma ochoty. Mogłoby wyjść z tego coś całkiem zabawnego, a nawet, pal sześć refleksyjnego. Jednak nic z tych rzeczy – film nie jest za bardzo w stanie skoncentrować się na jednym pomyśle i szybko zamienia się w chaos.
Główną bohaterką jest Carol Cobb, która ma na koncie absurdalną rolę (grała pól Izraelkę, pół Palestynkę w filmie o pojednaniu tych narodów w obliczu najazdu kosmitów) i próbuje jakoś uratować swoją karierę. Przybywa do pięknie położonej angielskiej posiadłości, gdzie czeka na nią reszta ekipy. Jest tu trochę napięcia, bo Carol grała w poprzednich częściach serii o bestiach z gór, ale zrezygnowała w czasie trwania franczyzy. Oprócz Carol w zamku jest też Krystal Kris, młodziutka Tik Tokerka zatrudniona by sprzedać serię młodym ludziom. Dieter Bravo – aktor ze sporym dorobkiem, który średnio radzi sobie z uzależnieniem od seksu i narkotyków. Lauren i Dustin – para, która kiedyś była małżeństwem a teraz zajmują się doprowadzaniem się wzajemnie do szału (ewentualnie Dustin przerabia scenariusz na jeszcze gorsz). Sean – aktor, który pomiędzy kolejnymi filmami założył coś co ewideteie przypomina sektę, oraz Howie, któremu przypadła rola komediowa w filmowej serii.
Całości pilnują reżyser – Darren, który ma na koncie sukcesy na festiwalu w Sundance a teraz kręci komercyjne produkcje i Gavin – jeden z producentów filmu, który mysi zrobić wszystko co się da, żeby produkcja doszła do skutek, bo ma nad sobą całą linię kolejnych coraz wyżej postawionych osób, które domagają się od niego by produkcja nigdy nie przestała. Z resztą jeśli szukać jakiego realnie zabawnego wątku to byłby nim pewnie (w nieco innym wydaniu) wątek kolejnych coraz wyżej postawionych producentów naciskających na siebie wzajemnie by za wszelką cenę skończyć produkcję, konieczną do utrzymania studio filmowego. Oczywiście nikt kto jest wysoko postawiony nie siedzi w mieszkaniu tylko podróżuje po świecie tam gdzie pieniądze przebijają wirusa.
Teoretycznie mamy tu niezły punkt wyjścia do zabawnej farsy – i na produkcję filmową i na same skoncentrowane na sobie środowisko. Plus jak wiadomo, od filmu, na planie którego wszystko się układa ciekawszy jest tylko film, na planie którego wszystko idzie nie tak. Problem w tym, że choć punkt wyjścia jest całkiem śmieszny to potem sam reżyser – znany Judd Apator nie wie za bardzo co z tym fantem zrobić. Chce mieć i sceny z kwarantanny, i sceny z planu i trochę absurdalnej akcji. Co sprawia, że sam film zamienia się w chaotyczny ciąg scen, gdzie nagle, trochę bez większe sensu pojawia się zaskakująco długa sekwencja nagrywania Tik Toka. Wszystko trwa bardzo długo i człowiek niemal ma wrażenie, że przesiedział na seansie te parę miesięcy, które bohaterowie spędzili na planie filmu. Do tego, można odnieść wrażenie, że niektóre dowcipy są niesłychanie zabawne dla osób związanych z branżą, ale jeśli nie ma się nic wspólnego ze światem filmu to po prostu nikogo nie bawią.
Do tego produkcji nie sprzyja nagromadzenie postaci i wątków. Właściwie przy części bohaterów można się zastanawiać po co w ogóle w filmie są. Podobnie jak z niektórymi watkami. Z jakiegoś powodu mamy się śmiać z hollywoodzkie pary, która adoptowała wściekłego szesnastolatka, ale ponieważ nie mamy czasu poznać całej trójki to trochę nam wszyscy wiszą. Główna bohaterka w pewnym momencie ma romans z piłkarzem (bo czymże jest film bez romansu) ale wątek pojawia się chyba tylko po to by zasugerować, że piłkarze, a zwłaszcza tacy nie amerykańscy to żyją w otwartych związkach. Sporo tu takiego chaosu, i niektóre sceny wydają się istnieć w filmie tylko po to by znany aktor czy aktorka mogli się na chwilę pojawić (zupełnie bezsensowna z punktu widzenia fabuły scena z cameo McAvoya)
Chyba najbardziej irytująca jest postać Seana, który wymyślił własną religię czy sektę wellnes. Potencjalnie to całkiem dobra satyra na aktorów, którzy uwierzyli w swoje znaczenie na ziemi. Problem w tym, że tu nie ma żadnego dowcipu. Aktor w pewnym momencie przyznaje, że książkę napisał mu ghost writer, że on sam się na tym nie zna i tyle. No rzeczywiście wyborny dowcip milordzie. Pandemia też potraktowana jest raczej dowcipnie – nikt tu oczywiście poważnie nie zachoruje, co najwyżej członkowie grupy dostaną zatrucia czy grypy żołądkowej i trochę porzygają, bo jak wiadomo nie ma nic zabawniejszego niż wymioty. Takich punktów jest w filmie więcej – trochę bez większego ładu i składu. Łącznie z tym, że w pewnych momentach pojawia nie trudno uzasadniona przemoc (jednej osobie odstrzeliwują dłoń) która od konwencji średnio pasuje.
Kiedy próbuje się porównać „Bańkę” z brytyjskim serialem „Wystawieni” („Staged”) to idealnie widać jak inaczej można podejść do tego samego tematu – aktorów, kwarantanny i aktorskiego ego. Podczas kiedy brytyjski serial z wyczuciem podchodzi do pandemii i z dużym dystansem do swoich gwiazd (występujących przecież pod własnymi nazwiskami) tak w amerykańskim filmie, pandemia się rozmywa, a gwiazdy nawet nie wydają się śmieszne. Z kolei przytyki pod adresem możnych i bogatych tego świata sprawiają wrażenie, jakby Apator pożyczył sobie dowcipy od Adama MKaya ale nie miał wystarczająco dużo pewności siebie by docisnąć opowieść o producentach, którym nigdy nie groziły lockdowny w niewielkich mieszkaniach bez balkonu (Tak nie mam balkonu i nadal to przeżywam).
Szkoda mi trochę „Bańki” bo w obsadzie znaleźli się aktorzy i aktorki których lubię. Karen Gillian, zawsze miło zobaczyć na ekranie, Pedro Pascal nawet słabą rolę gra ze sporym zaangażowaniem David Duchowny, umie pokazać człowieka zbyt zajętego samym sobą jak mało kto. Do tego w tle Kate McKinnon czy Peter Serafinowicz – dobre aktorskie nazwiska, które zwykle się sprawdzają. Ale tu nie za bardzo jest co grać, bo film jest poszatkowany, za długi, chaotyczny a przede wszystkim – co jest chyba jego największą wadą – nie jest zabawny.
Raz na jakiś czas dostaje pytanie jak pandemia zapisze się w popkulturze. Im bardziej o tym myślę, tym bardziej wydaje mi się, że pandemia jako ta specyficzna walka z wrogiem, który przez to, że niewidzialny to trudny do uchwycenia. Byłam pewna, że zwrócimy się ku odwadze i poświęceniu, ale wydaje się, że pandemiczna niedola związana z lockdownem jakoś się bardziej na nas odbiła. A może na odwagę przyjdzie jeszcze czas? Trudno powiedzieć. Na razie owe śmianie się z baniek i zabezpieczeń wypada średnio, bo chyba nikomu nie jest aż tak do śmiechu. Choć wciąż potencjał opowieści jest – nawet tych komediowych, tylko, żeby jeszcze mieć pomysł, którego się po drodze nie zmarnuje. To jest tu kluczowe.