Netflix co pewien czas konfuduje wszystkich – widzów, krytyków i komentatorów. Coś się dzieje i wszyscy starają się zrozumieć – właściwie o co chodzi? Taka konfuzja zapanowała w ostatnich dniach, kiedy okazało się, że z jednym z najpopularniejszych tytułów na platformie jest film „Bez wahania” (Brazen), produkcja tyle mało znacząca, co po prostu słaba. Ale oglądana tak jakby jutra nie było. Dlaczego? Cóż, jak mówią – trzeba zejść do głębi by odpowiedzieć sobie na to pytanie.
„Bez wahania” to luźna adaptacja powieści Nory Roberts „Bezwstydna cnota” (dziękujemy dystrybutorowi, że nie zdecydował się na ten tytuł, bo serio przynależy on do głębokich lat osiemdziesiątych). Powieść Roberts powstała wtedy, kiedy jeszcze można było zakładać, że autorka pisze swoje książki sama (potem ich ilość zaczęła sugerować że Roberts zamieniła się w sporą firmę). Jak wiele powieści amerykańskiej pisarki była hitem. Dlaczego? Bo choć powieści Roberts są głęboko zakorzenione w romansowych schematach to były lepsze od większości książek jak wtedy powstawały. Tak, wszystkie miały mniej więcej ten sam schemat (zbrodnia, miłość, lekki plot twist) ale były zabawne, miały dobrze napisane, bohaterki i zawsze plus minus tego samego bohatera, który był przystojny, uroczy, opiekuńczy i być może – nieco mniej bystry niż jego partnerka. Książki Roberts w przeciwieństwie do wielu romansów miały elementy poczucia humoru, niektóre wątki kryminalne były naprawdę ciekawe a czasem najlepsze fragmenty w ogóle nie dotyczyły romansu tylko życia rodzinnego czy jakiegoś obyczajowego tła.
Choć w Polsce nie lubimy mówić za dużo o literaturze popularnej to nawet dziś książki autorki cieszą się popularnością, choć w dużym stopniu straciły na znaczeniu kulturowym. Powstały nowe romanse – zdecydowanie bardziej pieprzne, z bohaterkami, które niekoniecznie są dużo bardziej niezależne od tych z lat osiemdziesiątych. O ile w książkach Roberts facet przede wszystkim umiał zamontować szafki w kuchni to dziś bez milionera z helikopterem na dachu się nie obejdzie. Czy to źle i mamy nad czym załamywać ręce? Nie, romans jako gatunek literacki ma swoje miejsce, swoje cele i nie jest sam w sobie niczym złym. Jasne większość romansów odwołuje się do utartego kulturowego schematu, ale trochę jest tak że nie każda fantazja jest od razu najbardziej na czasie i najbardziej poprawna. To jest zawsze problem z fantazjowaniem – nie zawsze chcemy fantazjować o tym co mogłoby się przydarzyć w realnym życiu. Należy jednak zauważyć, że pod względem zmiany schematów i pojawiania się nowych wątków literatura romansowa bardzo się w ostatnich latach rozwinęła.
Nie da się jednak ukryć, że jeśli mówimy o romansowych powieściach to nazwisko Nory Roberts wciąż przyciąga czytelników. Ja sama nie obejrzałabym filmu, gdyby nie fakt, że książkę czytałam lata temu i byłam ciekawa co z niej zostanie przeniesione na ekran – zwłaszcza, że choć to strasznie brzmi – od lat 80 minęło już ponad trzydzieści lat co znaczy, że historii przydałby się pewien update. Poza tym sama narracja nie była aż taka odrzucająca – autorka kryminałów mieszająca się w śledztwo – jakby mieliśmy niejeden serial oparty o ten sam pomysł – od „Napisała Morderstwo” po „Castle” – najwyraźniej w amerykańskiej popkulturze istnieje przekonanie, że jeśli umiesz napisać przekonującą scenę morderstwa to właściwie ma się w głowie cały podręcznik kryminalistyki. Do tego wątek pracy seksualnej, pojawia się w kryminałach nie raz. Nic oryginalnego, ale też nic co by z miejsca miało widza odrzucić.
Problem polega na tym, że film, który pojawił się na Netflix jest kuriozalnie zły. A właściwie nie tyle zły co trudny do osadzenia w jakimkolwiek gatunku. Najbliżej mu pewnie do produkcji spod znaku Hallmarku choć odróżnia się od nich powagą tematu, przemocą i seksem (choć przemoc i seks w tym filmie są potraktowane niezwykle umownie i niemal purytańsko – co jest ciekawe, gdy mówimy o historii kobiet pracujących na seks kamerkach). Na pewno nie jest to produkcja, która ma poziom kinowy, pod pewnymi wglądami przypomina nieco – wyrwany z kontekstu, odcinek jakiegoś serialowego procedurala, który zakłada, że więcej o bohaterach dowiemy się w następnym odcinku. Jest to produkcja telewizyjna w najbardziej klasycznym tego słowa znaczeniu – czyli pod względem wartości produkcyjnych zdecydowanie niżej niż film kinowy, jest krótsza, zagrana w sposób bardzo jednolity i niemalże pozbawiony emocji. To zresztą doskonały dowód, że choć Netflix działa na zupełnie innych zasadach niż tradycyjne stacje telewizyjne to ostatecznie może dowozić bardzo podobne jakościowo efekty. Bo najwyraźniej nie w schemacie dystrybucji, ale raczej w poziomie produkcji tkwi ta estetyczna i narracyjna różnica.
Przy czym żeby było jasne – scenariusz tego filmu brzmi jak skecz o filmach tego typu. Bohaterka wchodzi na scenę zbrodni i obiecuje policjantowi że nic nie zabrudzi bo przecież pisze kryminały i wie jak się zachować. Już pomijamy że to ona ostatnia widziała siostrę i mogłaby stać za jej śmiercią, to fakt że wszyscy zakładają, że osoba cywilna może sobie tak po prostu chodzić po miejscu zbrodni jest przekomiczny. W ogóle wszyscy policjanci w tym filmie mają kompetencje śledcze rozwielitki. Natomiast ich szefowa jest bardzo twardą i zdecydowaną kobietą. Co oznacza, że twardo i zdecydowanie podejmuje cały szereg irracjonalnych decyzji. Jest to chyba jedyny kryminał jaki widziałam w życiu, w którym myślisz sobie, że creepy postać to na pewno tzw. „red herring” czyli wątek który ma odwrócić naszą uwagę od prawdziwego sprawy ale potem okazuje się, że nie nic z tych rzeczy – po prostu sprawca był creepy od początku. Cały przemyślny plan złapania przestępcy jest o tyle ciekawy, że jest zupełnie nie potrzebny biorąc pod uwagę że wystarczyłoby zrobić proste i porządne przesłuchanie świadków. Ogólnie – to jest niesamowita komedia, zwłaszcza wtedy kiedy biedny policjant którego całą osobowość stanowi jego zarost, bardziej przejmuje się szafkami w kuchni niż morderstwem tuż obok.
Tym co jest w filmie najbardziej zaskakujące to jak słabo wypada to po co widzowie i widzki przyszli, czyli romans. Zabijcie mnie jak można zekranizować powieść Nory Roberts jednocześnie zatrudniając do głowach ról aktorską parę pomiędzy którą nie ma żadnej chemii. Powieści Roberts nie są kryminałami. Są romansami z wątkiem kryminalnym. Tymczasem „Bez wahania” jakby się swojego wątku romansowego wstydziło. Grająca główną bohaterkę Alyssa Milano wydaje się w ogóle słabo zainteresowana swoim ekranowym partnerem. Z kolei Sam Page ma tu głębię ekspresji bohatera typowego filmu Hallmarku – w których z resztą często występuje. Co znaczy, że dostajemy przedziwne dziełko, które z oczywistych powodów nie jest dobrym kryminałem (bo nigdy nie miało nim być) ale nie jest też dobrym romansem – czym zdecydowanie być powinno.
Tu zresztą pojawia się w ogóle taka refleksja, że o ile powieściowy romans trzyma się świetnie o tyle ten filmowy przeżywa zdecydowanie kryzys. Poza wątkami serialowymi (które budzą w ludziach niesamowite emocje – nadal mnie bawi jak niemal każda widownia serialowa przeżywa pierwszy pocałunek jakiejś ulubionej pary), w filmie romans ma dużo gorzej. Poza pojawiającym się co pewien czas melodramatami (które ostatnio zdecydowanie lepiej sprawiają się, gdy dotyczą narracji queerowej – bo mam wrażenie, że tylko tam pozostało wystarczająco dużo prawdziwych emocji) romans został zagnany do świata komedii romantycznej. A komedia romantyczna przeżywa kryzys, bo opowiada w kółko tą samą historię bez pomysłu jak nasycić ją nowymi treściami. Poza tym niewielu twórców potrafi dobrze połączyć porywy serca i komediową narrację. Romansowe wątki powoli odpływają z dzieł kultury – w największych hitach były kiedyś obowiązkowe, ale dziś stają się nieco mniej ważne. Wystarczy zajrzeć do filmów Marvela by zobaczyć jak to w kim zakocha się bohater jest z filmu na film coraz mniej ważne.
Dlaczego romans przeżywa trudne chwile? Wydaje mi się, że wcale nie wynika to z samego braku zapotrzebowania – co pokazuje np. sytuacja, kiedy ktoś romans nakręci i nagle ląduje w TOP dziesięć filmów na Netflix. Problemem jest raczej zrównoważenie oczekiwań różnych grup. Z jednej strony pragniemy by filmy z silnym wątkiem romantycznym odpowiadały na pewne fantazje, z drugiej mamy dość kulturowych schematów. Rzeczy, które kiedyś budziły nasze porywy serca dziś wydają się toksyczne czy uznajemy je za przemoc. Sami scenarzyści nie mają do końca pomysłu jak zastąpić stare nowym – jednocześnie utrzymując szybkie serca bicie i tak romans ląduje trochę na pustkowiu, gdzie jest skazany na słabe historie, które nie są co prawda oburzające, ale nie są też napisane z sercem. Tymczasem potrzeba historii romantycznych jak najbardziej jest obecna w człowieku – to co się zmienia to raczej pragnienie by była ona realizowana bardziej różnorodnie i ciekawie. Niestety coraz częściej twórcy idą raczej w estetykę Hallmarku – chyba zakładając, że ta konserwatywna droga jest w gruncie rzeczy najbezpieczniejsza. Choć ostatecznie największą popularnością cieszy się nieszczęsne „365 dni” – które doskonale diagnozuje wciąż siedzącą w wielu osobach potrzebę narracji która jest niepoprawna ale kusząca.
Tu pojawia się kolejna moja refleksja, że być może sukces „Bez wahania” pokazuje, jak wiele elementów kultury popularnej przechodzi „pod radarem” nie dlatego, że są za małe, ale dlatego, że dotyczą określonej grupy. Tak, więcej kobiet niż mężczyzn czyta romanse Nory Roberts i więcej kobiet niż mężczyzn szuka klasycznych romansowych narracji. Jednocześnie jednak – ponieważ elementy popkultury kojarzone z kobietami zwykle opisuje się w kategoriach wstydliwych przyjemności, to wielkim krytykom, wielkiej kultury łatwo je przegapić. Ewentualnie – uznać, że takich kulturowych preferencji poważne kobiety powinny się wstydzić (wiadomo, że jeśli chcesz być poważną kobietą musisz odrzucić wszystko co kultura określa przymiotnikiem „kobiece”). A potem pojawiają się rzucane w przestrzeń pytania jak to możliwe, że słaby romans wyprzedził na liście najchętniej oglądanych filmów „Nie patrz w górę”. Bo „Bez wahania” nie łapie się w pewien szeroki dyskurs o kinematografii i popkulturze, a nowy film McKaya omówić musi każdy dziennikarz. Nie piszę tego by mówić dziennikarzom, że mają pisać o słabych filmach telewizyjnych, ale raczej – jeśli wprawia cię to w konsternację być może nie patrzysz wystarczająco uważnie na popkulturę.
„Bez wahania” jest jednocześnie tym przedziwnym przykładem filmu, który jest absolutnie magnetyczny. Dlaczego? Bo oglądając go (a właściwie spoglądając na niego jednym okiem w czasie robienia czegokolwiek innego – to jedyny sposób oglądania takich produkcji) nie jesteśmy w stanie uwierzyć, że powstał. Jest taka kategoria filmów, które w swojej nieporadności, słabej reżyserii i drewnianym aktorstwie mają nieodparty urok amatorskiego przedstawienia, gdzie nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Dla naszych umysłów to miejsce idealne, bo film sam w sobie staje się zagadką – kto na to pozwolił, dlaczego to tak wygląda, czy scenarzysta naprawdę chce byśmy uwierzyli w tak idiotyczne rozwiązanie i drewniane dialogi. Niczym klienci sklepu z kiczowatą porcelaną znajdujemy przedziwną przyjemność w przypatrywaniu się czemuś co z jednej strony przypomina film, z drugiej – nie jest w stanie spełnić żadnych naszych oczekiwań. Są filmy tak złe że aż dobre do oglądania i ta nieporadna teatralność „Bez wahania” trochę się w tym mieści (choć nie jest to film, który ktokolwiek obejrzy więcej niż raz).
Oczywiście na sam koniec należałoby się rozstać z refleksją, że w popularności filmu słabego nie powinno być nic dziwnego. Popularność i jakość nie są ze sobą aż tak silnie skorelowane. Zwłaszcza na platformie takiej jak Netflix, która nie tyle bazuje na wyborach samych widzów, co na podsuwaniu im konkretnych tytułów. Co znaczy, że może im podsunąć nawet bardzo słabą produkcję – o ile tylko pasuje do wybieranych wcześniej kategorii. Pod tym względem film łączący elementy kryminalne i romansowe ma szasnę znaleźć się na liście poleconych co drugiej osoby zalogowanej do Netflix. A to też ma znaczenie. Natomiast to czego platforma nam nie pokaże to czy produkcję widz obejrzy do końca ( o ile dotrwa) z ustami rozwartymi w zachwycie czy nieskończonym zdziwieniu, że coś takiego w ogóle powstało.