„Biały Szum”, Noah Baumbacha który zadebiutował kilka dni temu na Netflix, to typowy rodzaj produkcji, którą człowiek ogląda, a potem idzie do Internetu, by ten wyjaśnił mu co właściwie zobaczył. Ja przyznam szczerze – nie wiem czy jestem w stanie ocenić ten film, ponieważ nie znam książki na podstawie, której powstał – a to wydaje się tu być kluczowe.
Trudno jednoznacznie zakwalifikować „Biały szum” gatunkowo. To film, składający się z trzech części (powtarza tu konstrukcję książki). W pierwszej poznajemy życie profesora akademickiego, jego rodziny i znajomych z uczelni. To portret dość złośliwy – ot nasz bohater jest specjalistą od studiów nad Hitlerem, ale nie zna niemieckiego. Jego znajomi obsesyjnie badają kulturę popularną, a przestrzenią intelektualnych dysput są kolorowe przestrzenie uniwersytetu, które niemal niczym nie różnią się od wielkiego supermarketu, który chyba wywołuje w nich największy entuzjazm. Jack i jego żona Babette żyją z kilkorgiem jego dzieci z różnych związków. Babette podobnie jak Jack boi się śmierci – choć oboje są w miarę zdrowi i nie bardzo starzy, śmierć i refleksje nad tym kto powinien umrzeć pierwszy towarzyszą im w codziennym życiu.
W drugiej części filmu bohaterowie zostają zestawieni z realnym zagrożeniem – oto niedaleko ich miejscowości doszło do wypadku w wyniku, którego toksyczna chmura zbliża się do miasta. Początkowo rodzina próbuje zachowywać spokój, ale ostatecznie, biorą udział w ewakuacji, która jest równie przerażająca co absurdalna. Cała sekwencja z jednej strony budzi grozę, z drugiej zachwyt, bo niebezpieczna chmura jest niezwykłej urody.
Ostatnia część filmu prowadzi nas w środek małżeńskiego konfliktu. Okazuje się, że Babette zażywa lek, którego nie sposób znaleźć na żadnej liście dostępnych medykamentów. To z czego się leczy i jak daleko jest gotowa zajść w poszukiwaniu tego specyfiku, doprowadzi Jacka niemal do obłędu. Choć będzie śledził żonę by odkryć jej romans, w istocie kluczowe będzie dla niego zmierzenie się ze swoim własnym lękiem przed śmiercią i odnalezieniem pytania czy rzeczywiście jest cokolwiek co może z tego lęku uleczyć.
Mój problem z filmem Baumbacha jest prosty. Nie znam książki Dona DeLilio, na podstawie, której nakręcono film. Nie mam tu wielkich wyrzutów sumienia – książka wyszła w Polsce w 1997 roku, kiedy miałam nieco inne rzeczy na głowie niż amerykańską postmodernistyczną literaturę z lat osiemdziesiątych (na przykład starałam się przejść przez podstawówkę). Natomiast mam głębokie poczucie (zwłaszcza po lekturze kilku tekstów krytyków zagranicznych), że znajomość książki bardzo wpływa na odbiór filmu. Z tego co zrozumiałam – jest to bardzo wierna adaptacja powieści, co niekoniecznie oznacza łatwy film, literacki postmodernizm niekoniecznie oznacza, dobry film na jego podstawie. Wciąż – nie jestem w stanie odnieść się do kwestii jakości adaptacji, co w tym przypadku wysuwa się jako argument za tym, że Baumbach nie poniósł jednak w swojej najnowszej produkcji całkowitej porażki.
Nie znając książki muszę stwierdzić, że to film niezwykle nierówny. Mam wrażenie, że brakuje mu koniecznej dla takiej nieco ironicznej, postmodernistycznej wizji lekkości. Bywają oczywiście sceny błyskotliwe (fenomenalna scena, gdzie dwóch naukowców snuje swoje dramatyczne narracje, przy czym jeden o Elvisie a drugi o Hitlerze), niekiedy jest odpowiednie absurdalnie (świetna scena, w której bohater próbuje się dowiedzieć czy ewakuacja w której bierze udział jest prawdziwa czy jest tylko ćwiczeniami), niekiedy autentycznie piękne (chociażby wspominane obrazy toksycznej chmury). Jednocześnie jednak te dobre sceny łączą elementy, które wydają się nadmiernie sztuczne, rozwleczone, czy po prostu nudne. Inna sprawa – mam wrażanie, że Baumbach próbował zastąpić język powieści nieoczywistymi obrazami, dekoracjami, ale niekoniecznie to wychodzi. Pięknie uporządkowany, cukierkowy supermarket odbiera całemu obrazowi moc, bo czyni historię zbyt wyabstrahowaną od rzeczywistości. Ironia komentarza społecznego trochę ulatuje, w chwili, w której nie ma niczego co by zaczepiało historię o rzeczywistość społeczną. Inna sprawa jest w tym filmie kilka scen, które tworzą wrażenie wręcz nieporadnych – osobiście mam wrażenie, że najbardziej rzuca się to w oczy w pierwszej części filmu, w której mamy poznać bohaterów. Baubach bardzo chce nas wrzucić w środek rodzinnych realiów, ale coś co powinno wyglądać trochę jak scena z sitcomu (gdzie wszyscy mówią na raz ale wszystko da się zrozumieć) wychodzi irytująco, sztucznie czy nawet nieporadnie.
Jednocześnie – nie jestem do końca przekonana czy ten film jest czymś więcej niż tylko jakimś „vanity project” dla reżysera. Rozumiem, że zmierzenie się z postmodernistyczną literaturą może być doskonałym testem tego, jak się umie opowiadać obrazami, czy przekładać pewne literackie zabiegi na filmowe. Ale jednocześnie – nie widzę w tym filmie czegoś co by mi ten zabieg uzasadniało. Lęk przed śmiercią jaki odczuwają bohaterowie, osadzony w specyficznym świecie miasteczka akademickiego, wydaje się czymś co niekoniecznie wybrzmiewa we współczesnych realiach. Z resztą kostium lat osiemdziesiątych w jakiś sposób oddala bohaterów od widza, a jednocześnie nigdy nie jest tak pogłębiony by pozwolił spojrzeć na te egzystencjalne lęki w kontekście problemów dekady. Ostatecznie dostajemy film, który jest zawieszony w jakimś niebycie. Nie mam też wrażenia, by refleksje DeLilo nad tym jak amerykańskie społeczeństwo boi się śmierci, był jakoś bardzo głębokie czy ożywcze. Albo inaczej – to co zostało z refleksji DeLilo nie porywa.
To jest film, który chce sięgać po więcej – jakoś ten książkowy postmodernizm odkryć kinowo (trochę tak jakby nikt tego wcześniej nie robił) ale ostatecznie – wszystkie elementy eksperymentu są zbyt powściągliwe, konstrukcja filmu – mimo fragmentaryczności zbyt czytelna, zaś całość – irytująco nijaka. Nie pomaga też fakt, że obsada mimo doskonałych nazwisk chyba nie czuje się najlepiej z materiałem, który przyszło im grać. Adam Driver moim zdaniem idzie za bardzo w manieryczne miny (z resztą mam wrażenie, że jest do tej roli za młody i musi za bardzo grać kogoś nie w swoim wieku na czym koncentruje się przez większość czasu), Great Gerwig przede wszystkim ma w tym filmie włosy, ale aktorsko nie jest w stanie stworzyć przekonującej roli. Niezły jest Don Cheadle choć mam wrażenie, że gra w innej produkcji niż reszta.
Skończyłam oglądać film z poczuciem pewnej irytacji – „Biały Szum” to taka produkcja, która z każdą sceną obiecuje ci, że już zaraz za momencik uzasadni, dlaczego siedzi ponad dwie godziny przed ekranem. I przy każdej scenie masz nadzieję, że w końcu coś zaskoczy – wizja reżysera, aktorzy, materiał wyjściowy. Ale nigdy nie zaskakuje, tworząc jakiś frustrujący ciąg scen, które sugerują, że oglądasz coś głębokiego, ale ostatecznie ślizgają się po powierzchni. Co sprawia, że człowiek zaczyna się poważnie zastanawiać – czy aby na pewno każda dobra proza zasługuje na ekranizację. Ostatecznie są rzeczy, które zdecydowanie lepiej wypadają w języku, w opisie, w niedopowiedzeniu niż w filmie. Jasne, rozumiem pokusę ekranizowania dzieł popularnych i nagradzanych, ale im dłużej patrzę tym częściej dochodzę do wniosku, że czasem zła literatura jest wdzięczniejszym obiektem adaptacji niż dobra. Choć może przemawia przeze mnie gorycz, bo wiele sobie po „Białym szumie” obiecywałam a dostałam film, który sam nie umie się do końca określić. Bardzo mu kibicowałam, ale skłaniam się raczej ku refleksji, że Baumbach poniósł porażkę. Nawet jeśli jego film jest wierny, to broni się tylko jako dodatek do książki, a nie jako samodzielne dzieło.
Na koniec mam refleksję, że „Biały szum” to zdecydowanie jedna z tych produkcji, której dystrybucji na Netflix szkodzi. Gdyby film był pokazywany na festiwalach produkcji amerykańskich, czy był wyświetlany w kinach studyjnych – wtedy dostajemy jasną ramę odbioru i oczekiwań. Połowię roboty filmowca robi tu system dystrybucji. Tymczasem film wrzucony na Netflix, zachęca znanymi aktorskimi nazwiskami i klipami wybranymi tak by sugerować jednoznaczną przynależność gatunkową produkcji. Bez tej ramy film trafia do wielu osób, które chciały obejrzeć zupełnie co innego, albo którym zasugerowano, że zobaczą film katastroficzny. Co znacznie obniża ocenę produkcji na portalach i prowadzi do frustracji. Oczywiście, dobrze, że filmy są dostępne szeroko, ale trzeba przyznać, że Netflix może się przejechać na tym jak bardzo dostępne na platformie produkcje, niezależne próbuje sprzedawać tymi samymi środkami co blockbustery. Mam wrażenie, że rodzi się z tego tylko złość i bardzo niskie oceny na agregatorach opinii widzów.