Mam taką teorię, że raz na jakiś czas w UK powstaje serial szpiegowski, w którym występuje aktor, który może mógłby być Bondem, ale nigdy nie dostanie tej roli. Serial taki, ma nasz przekonać, że każdy brytyjski aktor nosi licencję na zabijanie w kieszeni, ale nie każdy dostanie rolę głównego szpiega jej królewskiej mości. W „Treason” (Po polsku jest jako „Zdrada”) na Netflix w rolę szpiega wciela się Charlie Cox. I chyba nie dostanie po nim telefonu od producentów Jamesa Bonda.
Cox wciela się w rolę Adama Lawrence – zastępcę głównego szefa MI6, kiedy ten zostaje otruty i nie może sprawować swojej funkcji – Adam zostaje awansowany na szefa wszystkich szpiegów. Szybko okazuje się, że ten awans, ale też cała jego dotychczasowa kariera nie są przypadkiem – wszystko prowadzi do rosyjskiej agentki – Kary, z którą łączył Adama romans. Było to co prawda piętnaście lat wcześniej, ale podjęte wtedy decyzje rzucają długi cień na jego całą późniejszą działalność. Jednocześnie Maddy, żona Adama (sam z resztą ma za sobą wojskową przeszłość (zaczyna podejrzewać, że jej mąż nie mówi jej wszystkiego – za namową koleżanki, zaczyna sama szpiegować swojego męża by poznać wszystkie elementy układanki. A w tle całej sprawy rozgrywają się niezwykle ważne wybory i przywództwo w partii rządzącej, które wyłonią nowego premiera bądź premier Wielkiej Brytanii. Jak można się domyślać – cała szpiegowska intryga ma wiele wspólnego z tym co dzieje się na arenie politycznych sporów.
Jak widać wątków jest dużo i muszę zgodzić się z tymi recenzentami, którzy zwracają uwagę, że jak rzadko – człowiek ma wrażenie, że serial ma zbyt mało odcinków. Bo trzeba przyznać, że wszystko dzieje się tu natychmiast, co sprawia, że to co bardzo się ceni w serialach szpiegowskich – powolne budowanie napięcia – właściwie się nie pojawia. To chyba mój największy zarzut wobec całej serii – nie ma w niej tak ważnej dla szpiegowskich narracji cierpliwości. Od momentu, kiedy Adam zostaje szefem MI6 akcja bieganie takim tempem, że w ciągu pięciu dni wywraca jego życie do góry nogami i ujawnia nie tylko wszystkie jego sekrety, ale też spiski na poziomie międzynarodowym. Oznacza to ni mniej, ni więcej, że nie dostajemy tak ważnego w tego typu opowieściach napięcia i poczucia, że coś jest nie tak, ale nie jesteśmy sami w stanie poskładać wszystkich puzzli. Chyba najbardziej zirytował mnie fakt, że o tym, iż kariera Adama wyglądałaby zupełnie inaczej gdyby nie jego dawna kochanka dowiadujemy się na samym początku serialu – co sprawia, że ten doskonały zabieg narracyjny (mógłby posłuży w ogóle za główny element całej historii) w ogóle nie wybrzmiewa. Tymczasem wizja, że człowiek dowiaduje się, że nie jest tak dobrym agentem jak mu się wydawało i że raczej został doprowadzony do wysokich stanowisk niż na nie zasłużył – to fantastyczny wątek, ale niewykorzystany.
Oglądając serial trzeba też zawiesić niewiarę. Nie tylko dlatego, że wydaje się, iż szef MI6 jest najgorzej chronionym i najmniej pilnowanym człowiekiem w Wielkiej Brytanii. Serial cierpi też w kilku miejscach na jakiś przedziwny emocjonalny chłód. Bohaterowie przeżywają bardzo trudne, wręcz dramatyczne chwile i podchodzą do tego wszystkiego – zaskakująco na luzie. Trochę tak jakby doskonale wiedzieli, że to tylko kolejny element fabuły i zaraz wszystko się wyjaśni. To chyba przeszkadzało mi najbardziej, bo np. kiedy pojawia się wątek porwania dziecka i wszyscy są zaskakująco spokojni to serial staje się dla mnie zupełnie niewiarygodny. Z reszta takich mało wiarygodnych wątków jest w serialu dużo więcej i należy zdecydowanie traktować go jako szpiegowską fantazję, w której co prawda nie ma czarnych charakterów rodem z Bonda, ale nie jest to jakoś szczególnie wiarygodny sposób przedstawienia pracy szpiegów.
Tym co chyba najbardziej zaintrygowało mnie w czasie oglądania produkcji, to wątek rosyjskich wpływów na brytyjską politykę. Serial był realizowany jeszcze przed wojną w Ukrainie (choć pojawia się wątek unikania sankcji nałożoną na Rosjan po aneksji Krymu) i dość dobrze pokazuje, pewną zgodę na to jak duże wpływy mieli w UK i Londynie rosyjscy milionerzy. Twórcy tworzą nawet postać rosyjskiego lorda (nawiązując do realnych osób), który chce manipulować wyborami na premiera. Kiedy takie elementy politycznego krajobrazu przechodzą do niezbyt ambitnych dzieł kultury popularnej zazwyczaj świadczy to o dość szerokiej świadomości problemu. To fascynujące patrzeć jak bardzo wszyscy wiedzieli, jak wyglądają powiązania pomiędzy rosyjskimi majątkami a brytyjskimi elitami, ale w sumie – wszystko trochę rozchodzi się po kościach. Dziś, kiedy ogląda się to w czasie konfliktu w Ukrainie – daje to niezły punkt wyjścia do refleksji – co będzie dalej – biorąc pod uwagę, że dziś nie można już tak łatwo uniknąć sankcji. Z drugiej strony – kasa jest kasa, a elity lubią elity. Nie ma się co oszukiwać, że rosyjskie wpływy w Europie znikną z dnia na dzień.
Gdzieś tam w „Treason” są pomysły na dobry serial – tylko właśnie, utopione w średnich dialogach i zbyt szybko biegnącej akcji. Nie pomaga też obsada. Kocham Charliego Coxa całym sercem (głównie dla niego obejrzałam ten serial – nawet nie ukrywam), ale w tym serialu zupełnie nie pasuje do swojej roli. Jeden z zachodnich recenzentów napisał, że Cox gra w tym serialu tak jakby labrador nauczył się obsługiwać humanoidalnego robota. I coś w tym jest – aktor gra swojego bohatera jako zbyt uroczego, troskliwego i sympatycznego. To zupełnie nie współgra z tym jaka powinna być jego postać. Z kolei Olga Kurylenko (jaka to dziś skomplikowana sprawa, gdy ukraińska aktorka gra rosyjską agentkę) gra bardzo dobrze, ale w zupełnie innej produkcji. Oglądając serial miałam wrażenie, że jej aktorstwo jest dużo bardziej intensywne niż pozostałych osób na planie. Dobra jest niezawodna stara gwardia, czyli Alex Kingston jako członkini rządu odpowiedzialna za politykę międzynarodową, która startuje po urząd premierki, i Ciaran Hinds, jako były szef MI6. Sceny z tą dwójką są moim zdaniem najlepsze w całym serialu, ale niestety jest ich niewiele.
Pięć odcinków to akurat tyle by spędzić jedno popołudnie ze szpiegowską intrygą, więc nie zniechęcam was jakoś bardzo ale mam wrażenie, że ten serial naprawdę byłby lepszy gdyby miał dziesięć odcinków i pozwolił sprawom rozwijać się nieco wolniej, nieco lepiej pokazałby nam bohaterów a przede wszystkim – gdyby nie przedstawił nam tak niewielkiej galerii postaci, że od razu orientujemy się kto jest potencjalnym zdrajcą (to znaczy ja go wytypowałam trzy odcinki wcześniej niż bohaterowie co oznacza, że ten serial naprawdę jest słaby bo ja nigdy odpowiednio nie zgaduję kto jest winien). Jednocześnie – to jest taka produkcja, która przypomina mi, że zawsze najbardziej lubiłam takie kilkuodcinkowe brytyjskie seriale, gdzie wszyscy biegają po Londynie i jest pełno szpiegów. Jakoś nigdy nie bawili mnie szpiedzy amerykańscy, ale jako osoba wychowana na Bondzie miałam zawsze słabość do pracowników MI6. Z resztą najsłabszym elementem tego serialu są szpiedzy CIA – bardziej irytujących postaci dawno nie widziałam.
Jaki jest ostateczny werdykt – podążać za szpiegami czy nie podążać? Powiem tak – przed wami długi weekend więc na pięć odcinków ze szpiegami w Londynie na pewno znajdzie się czas. Zachwytów nie będzie, ale Charlie Cox uśmiecha się tak uroczo jak żaden Bond się nie uśmiechał i jest to zdecydowanie plus.