Zwierz musi przyznać, że na najnowszy film Tma Burtona „Osobliwy dom Pani Peregrine” szedł bez większego entuzjazmu. W ostatnich latach Burton jakoś stracił swój reżyserski pazur, a większość jego produkcji była chaotyczna i zupełnie nie ciekawa. Do tego sam film wyglądał na produkcję młodzieżową, a zwierz od pewnego czasu jest coraz mniejszym fanem gatunku. Ostatecznie jednak zwierz poszedł. I ma mieszane uczucia. Ale recenzja nie ma spoilerów!
Zacznijmy od tego, że sam punkt wyjścia narracji jest ciekawy – oto młody Jake wyrósł słuchając opowieści o wspaniałym domu dla niezwykłych dzieci, w którym w 1943 roku przez kilka miesięcy mieszkał jego dziadek, odesłany tam przez rodziców lękających się że potwory zrobią mu krzywdę. Historia niesamowicie fantastyczna, ale zdaniem rodziców Jake’a mająca proste wyjaśnienie. To nic innego jak historia opowiadana przez żydowskiego chłopca, odesłanego z Polski do Walii w czasie wojny. Tak moi drodzy dziadek bohatera pochodzi z Polski co widz może odkryć nieco wcześniej niż podsuwa mu to film bo ukochany dziadek bohatera zwraca się do niego „Tygrysku”. Zwierz przyzna, że bardzo mu się podoba to początkowe odwrócenie pewnej konwencji gdzie fantastyczna opowieść nie okazuje się narracją prowadzoną po to by ukryć tragiczną prawdę (czy raczej sprowadzić ją do poziomu które zrozumie dziecko) ale jest właśnie tą prawdą w którą nikt nie chce uwierzyć, bo wszyscy przecież wiedzą jak było.
Zresztą trzeba przyznać, że pierwsza godzina czy nawet półtorej filmu, są najciekawsze. Jake odkrywa bowiem świat pani Peregrine i niezwykłych dzieci, które go zamieszkują. Sam dom przypomina nieco szkołę dla X-menów, z tą różnicą że wszystko tu jest odpowiednio stylowe, nieco mroczne czy gotyckie. Zwłaszcza przełożona chodząca w czarnym stroju, z ekscentryczną fryzurą i ostrym makijażem. Reszta mieszkańców domu obdarzona jest przeróżnymi umiejętnościami –z których jedne są bardziej a inne mniej przydatne. Światem tych niezwykłych dzieci i ich opiekunów rządzi sporo zasad i odkrywanie ich – wraz z bohaterem – to największa przyjemność produkcji. Do tego – ponieważ mamy do czynienia z młodym bohaterem, który znajduje się pośród innych młodych bohaterów od razu pojawiają się dość standardowe wątki obyczajowe. Ktoś się w kimś zakochuje, ktoś kogoś kocha w sposób nieodwzajemniony, ktoś jest zazdrosny itp. Jednak póki akcja rozgrywa się w domu i bohater musi podjąć decyzję, czy chce tylko ten świat zobaczyć, czy też poznać go lepiej i zaangażować się w jego funkcjonowanie – jest naprawdę ciekawe. Więcej nawet wtedy kiedy pojawia się ceń zagrożenia a ilość zagadek rośnie, jest równie interesująco.
Dwa pierwsze akty filmu – odkrywanie świata i jego poznawanie są naprawdę dobre i wciągające – tak bardzo że chce się wiedzieć jeszcze więcej i zadaje się jeszcze więcej pytań. W przypadku zwierza pytania dotyczyły przede wszystkim zasad funkcjonowania świata w którym żyją bohaterowie. Wiemy bowiem, że niewiele się w ich świecie zmienia, podczas kiedy w około zmian jest dużo. To nasuwa pytanie jak takie trwanie w ciągłym stanie dzieciństwa na nich wpływa, czy przypadkiem nie są nieszczęśliwi i czy idylliczny dom gdzie każdy może być sobą nie jest jednocześnie idyllicznym więzieniem. Intrygująca jest też sama postać pani Peregrine – zwierz miał przez cały czas nadzieję że z postacią tą wiąże się jakaś tajemnica – głównie związana z tym ile tak naprawdę wie opiekunka dzieci, a ile wiedzą o świecie same dzieci. To byłby dobry element opowieści – wprowadzający pewien niepokój i moralny problem tzn. czy można dla czyjegoś bezpieczeństwa odgradzać go od świata i ile można zrobić by wszyscy byli bezpieczni. Niestety takie wątki się nie pojawiają – trudno powiedzieć czy zabrakło na nie czasu (film próbuje strasznie dużo opowiedzieć na raz) czy zdecydowano się kierować historię głównie do młodszego widza, który być może nie zainteresuje się takimi moralnymi rozważaniami.
Problem polega na tym, że po intrygującym rozpoczęciu filmu przechodzimy do zakończenia, które niestety jest bardzo przyśpieszone, bardzo odwołujące się do kina familijnego i niestety – pozbawione emocjonalnej głębi. Ogląda się je ze sporym rozczarowaniem bo okazuje się, że wielka konfrontacja ze złem jest w całej historii najmniej interesująca. Niestety zadziałał tu mechanizm który działa zawsze, i niestety zwierza strasznie denerwuje. Otóż zwykle w filmach fantastycznych najciekawszy jest świat przedstawiony, którego zasady widz i czytelnik poznaje krok po kroku. Sam świat – nawet jeśli nic się nim nie dzieje się ciekawy – bo przecież go nie znamy, nigdy wcześniej tam nie byliśmy i w ogóle chcemy wiedzieć jak najwięcej. Jednocześnie samo pojawienie się bohatera zazwyczaj oznacza, że świat ulega przemianie, jest zagrożony, kończy się czy wchodzi w nową erę. A to oznacza, że nie ma czasu na poznawanie zasad rządzących fantastyczną przestrzenią bo albo trzeba walczyć ze złem albo okazuje się, że świat ulega zniszczeniu. I tak to co jest najbardziej intrygujące zostaje zepchnięte na drugi plan. Problem w tym, że sam konfrontacja ze złym jest tak bardzo schematyczna (trudno się dziwić – musi taka być skoro jej rozwiązanie wszyscy znamy zanim się zacznie) że nie przynosi takiej radochy jak obserwowanie świata w którym nic się nie dzieje. Przekonanie, że coś musi się dziać wynika z faktu, że w narracji o naszym świecie coś zawsze musi się wydarzyć. Niestety w historiach o światach równoległych najbardziej zawsze brakuje opisów codzienności.
Zwierz nie chce was zniechęcać bo sam film jest naprawdę przyjemny – ma nawet bardzo ciekawe i sympatyczne ostatnie minuty – choć nieco przyśpieszone. Jednocześnie jest to jedna z tych całkiem fajnych produkcji która z jednej strony jest zamknięta i spokojnie może funkcjonować jako osobny film, z drugiej ma jednak posmak opowieści którą można kontynuować. Przy czym zdaniem zwierza kontynuacja byłaby o tyle chybionym pomysłem, że świat przedstawiony w filmie ma sporo dziur – głównie dlatego, że pojawia się w nim kwestia pewnej manipulacji czasem. A jak wiadomo – praktycznie nie ma opowieści w których manipulowanie czasem i jego paradoksami nie budziłoby licznych problemów i kontrowersji. Jednocześnie jednak – zwłaszcza po przyśpieszonym zakończeniu – pojawia się wizja, że można byłoby to zdecydowanie lepiej rozegrać gdyby zaproponowaną do filmu fabułę (która jednak odbiega od książkowej) rozwinąć na kolejne filmy – i dać fabule nieco oddechu a jednocześnie zająć się sprawami które film porzuca np. codzienne życie naszego bohatera w zupełnie normalnym świecie, które w pewnym momencie zupełnie przestaje interesować twórców.
Dziur jest sporo, choć należy stwierdzić, że zauważa się je raczej po seansie niż w trakcie jego trwania. Na pewno sporą zaletą jest casting. Główną rolę gra Asa Butterfield i trzeba przyznać, że to bardzo dobra decyzja castingowa. Jest sympatyczny, trochę zagubiony ale nie trudno dostrzec w nim, bohatera którego automatycznie traktuje się jako „swojego”. Jednocześnie Asa ma na tyle dużo talentu aktorskiego że nie wypada sztucznie czy sztywno a granie zakłopotanego kilkunastolatka wychodzi mu naprawdę dobrze. Co więcej Butterfield doskonale sprawdza się w duecie z Ellą Purnell, która gra Emmę – dziewczynę od powietrza lżejszą. Między młodymi powinno zawiązać takie typowe filmowe uczucie gdzie po pięciu minutach w swojej obecności bohaterowie są zakochani na amen. Zwierz nie przepada za tym wątkiem (zgodnie z którym rozmowa niekoniecznie jest do uczucia potrzebna) ale tu został rozegrany zgrabnie – zwłaszcza że pomiędzy młodymi aktorami jest doskonała chemia i kiedy tak na siebie patrzą nie ma wątpliwości że chcą być razem – niezależnie od konsekwencji. Doskonałym wyborem do roli głównej jest także Eva Green i to nie tylko dlatego, że absolutnie fenomenalnie wygląda w swoim kostiumie (i nikomu nie trzeba tłumaczyć że jest magiczna). Otóż jej obecność na ekranie sprawia, że czekamy na kolejne tajemnice i oglądamy film w przekonaniu, że wie więcej niż chce nam powiedzieć – szkoda zresztą że w drugiej połowie filmu prawie jej nie ma bo historia bardzo na tym traci.
Doskonały jest też Terence Stamp jako dziadek bohatera – Abe – od którego opowieści i wszystko się zaczyna. Stamp doskonale sprawdza się w roli najlepszego dziadka na świecie, ale także człowieka który skrywa przed rodziną tajemnice – które można odczytywać na wiele sposobów. Ponieważ uczucie jakim bohater darzy swojego dziadka jest kluczowe dla zrozumienia jego motywacji to jest to rola bardzo ważna – gdybyśmy nie uwierzyli że Abe był istotnie dziadkiem idealnym – być może trudniej byłoby zrozumieć upór bohatera badającego jego życie i los. Na całe szczęście to wyszło i Stamp wydaje się castingiem idealnym. Natomiast zdaniem zwierza chybionym pomysłem było obsadzenie Samuela L. Jacksona w roli głównego przeciwnika bohaterów bo cały czas zwierz miał wrażenie, że nie podchodzi on poważnie do swojego roli (i do swojego bohatera) co w dość poważnym filmie nie za bardzo pasuje. Co do ról drugoplanowych to zwierzowi bardzo podobał się Chris O’Dowd jako ojciec głównego bohatera – troskliwy i zaniepokojony jego stanem psychicznym. Początkowo postrzegamy go jako osobę która niszczy piękną narrację dziadka Jake’a ale potem dostrzegamy jego osobiste spojrzenie na sprawę i rzeczywiście staje się on dużo ciekawszą postacią. Ponownie – szkoda że w pewnym momencie właściwie znika z historii.
Ostatecznie zwierz jest zadowolony, że poszedł do kina bo choć ma liczne uwagi to wynikają one między innymi z tego, że poczuł się na tyle zaintrygowany fabułą by poświęcić jej trochę więcej czasu – zastanowić się nad funkcjonowaniem świata, nad innymi rozwiązaniami fabularnymi czy nad motywacjami bohaterów. To w sumie świadczy dobrze o filmie – kiedy pomimo pewnych niedociągnięć sprawia, że poświęca się mu dłuższą chwilę myśląc o bohaterach i ich przygodach. Jednocześnie film nie wpada – choć przecież by mógł – w taki standard Burtonowskiej opowieści – gdzie główną rolę odgrywa dziwność – głównie w formie. Być może podjęcie zupełnie innej tematyki dobrze zrobiło reżyserowi – może odejście od produkcji dla Disneya (film jest ze studio FOX) – gdzie zdaje się robił to samo w kółko bez rozwijania się w biegu. Tak więc na pewno seans nie będzie czasem straconym zaś wsparty książką (nieco jednak inną) może dać całkiem sympatyczne parę godzin w nieco innym świecie. Choć nie ukrywajmy – można też poczytać x-menów. Prawie to samo.
Ps: Zwierz obejrzał sobie Netflixową premierę – Mascots – mokumentary przygotowane przez reżysera „This is Spinal Tap” i bardzo wam poleca. Surrealistyczne, absurdalne i bardzo zabawne.