Jest faktem dość powszechnie znanym, wśród czytelników tego bloga, że zwierz nie gra w gry komputerowe. Nie wynika to z żadnych ideologicznych założeń czy przekonań ale z prostego faktu, że zwierza gry komputerowe nie bawią, a właściwie nawet bawią ale bardzo szybko nudzą. Ale nie znaczy to, że zwierz nie lubi kultury gier komputerowych. Lubi. A najbardziej lubi oglądać o nich filmy dokumentalne – ostatnio obejrzał trzy.
Zanim zwierz przejdzie do filmów chciałby jeszcze opowiedzieć wam skąd u niego zainteresowanie grami. Otóż tak naprawdę zwierza najbardziej interesuje nie tyle to w co się gra teraz ale historia gier. A właściwie nie samych gier a przemysłu z nimi związanego. Otóż nie ulega wątpliwości, że w świecie gier – chyba jak w żadnym innym, rozegrał się niesamowity, szybki postęp technologiczny, który sprawił, że niektóre firmy znikły z powierzchni ziemi, zmieniła się cała kultura otaczająca granie i w ogóle to co dziś mamy na naszych komputerach i konsolach zdaje się być lata świetlne od rzeczywistości lat osiemdziesiątych. Fakt, że zmiany te zachodziły tak szybko i fundamentalnie zmieniały to czym jest granie i bycie graczem, sprawiają że jest to jedna z najciekawszych technologiczno/kulturowych przemian ostatnich kilku dekad. Co więcej – ponieważ jest to historia technologii i kultury – znamy ją pobieżnie i często nie zdajemy sobie sprawy z gwałtowności tych przemian, oraz ich znaczenia dla naszego postrzegania samego zjawiska grania. Innymi słowy – wyobraźcie sobie, że przeskok od filmów braci Lumiere do kina 3D rozegrał się w czasie bez porównania krótszym i to w całości na naszych oczach. Jak tu nie być zafascynowanym.
Man vs Snake: The Long and Twisted Tale of Nibbler – jednym z najsławniejszych filmów dokumentalnych poświęconych starszym grom komputerowym – tym najlepiej znanym z czasów salonów gier jest „King of Kong”. Tam chodziło o pobicie światowego rekordu w Donkey Kong – jednej z najbardziej znanych gier – nawet wśród ludzi nie zainteresowanych tematem. Man vs Snake opowiada podobną historię ale jest w sumie ciekawszy. Oto poznajemy Tima McVey – człowieka z niewielkiego miasta Iowa któremu nic wielkiego się w życiu nie przydarzyło. Nic poza tym, że mając szesnaście lat zdobył miliard punktów w Nibblera – mało znaną grę gdzie steruje się olbrzymim wężem i zbiera punkty. Teraz dwadzieścia pięć lat później próbuje swój rekord pobić i raz na zawsze ustalić, że to on jest najlepszy na świecie. Brzmi prosto ale w istocie film jest fascynujący i ma więcej zwrotów akcji niż można byłoby przypuszczać. Oto pojawia się informacja, że tak naprawdę rekord naszego bohatera został pobity już dawno temu – przez chłopaka z niewielkiej Włoskiej miejscowości, choć nikt oficjalnie go nie uznał – trochę to naszemu Timowi przeszkadza. Jednocześnie pojawia się rywal, który chce wyzwać Tima na pojedynek – czy będzie uczciwy?
Film opowiada zarówno o zmaganiu z rekordem jak i o próbie odzyskania najważniejszej chwili, czy momentu w swoim życiu. Jest to jednocześnie doskonałe spojrzenie na dawny świat gier, gdzie przy jednym automacie zbierały się tłumy przyglądając się najlepszym graczom. Znajdziemy tu właściciela salonu Twin Galaxies, który przeszedł przez wszystkie fazy ostatnich dekad i już nie jest narkomanem za to buddystą podróżującym do Indii. Spotkamy faceta który był kiedyś „bad boyem” świata gier komputerowych a teraz wygląda na największego nieudacznika świata. W filmie wypowie się zwycięzca w Donkey Konga, który brzmi i wygląda trochę jak Jezus gier komputerowych. Wszyscy ci ludzie należą trochę do świata który narodził się w latach osiemdziesiątych kiedy salony gier były miejscami gdzie spotykali się młodzi ludzie by grać, bić rekordy i spędzać mnóstwo czasu. Trzeba przyznać, że choć salony takie nadal istnieją (choć nielicznie) to niesamowicie patrzy się na kulturę której właściwie już nie ma. A przecież tamto granie było zupełnie inne od grania które znamy dziś. Bardziej społeczne, mimo wszystko widowiskowe, opierające się na zupełnie innym sposobie spędzania czasu. Film, który jest zabawny i dość rozrywkowy – warto zobaczyć właśnie ze względu na tą unikalną możliwość zajrzenia do świata którego już nie ma. A który – jak pokazuje nam film – był dla wielu osób niesłychanie ważny.
Atari: Game Over – nawet będąc osobą która o grach więcej słyszała niż w nie grała, zwierz doskonale wie czym było Atari. A było przez pewien czas symbolem wszystkiego czym gry mogą się stać. Zwierz, którego rodzice mieli pierwszego PC jeszcze na początku lat 90 nigdy nie dotknął tego co było wcześniej, ale między innymi dlatego to go fascynowało. Bo był to świat na który zwierz prawie, prawie się załapał a jednak zniknął on tak bardzo, że jedyne miejsce gdzie można zobaczyć Atari i gry nań to spotkania poświęcone retro grom (zwierz był na jednym i chyba został fanem). Atari: Game Over to film który idzie tropem jednej z najciekawszych historii poświęconych grom komputerowym. Otóż Atari, które było u szczytu popularności, zdecydowało się wypuścić grę związaną z E.T. Twórca gry dostał niewiele czasu – tak by móc wykorzystać przedświąteczne zakupy i popularność produkcji. Gra powstała i jak głosi legenda była najgorszą grą na świecie. Atari zbankrutowało, zaś cały nakład gry został wrzucony do wielkiego dołu i zalany cementem. Brzmi jak niesamowita legenda – nic więc dziwnego, że zdecydowano się ją sprawdzić. Film podąża tropem ludzi którzy zdecydowali się kopać we wskazanym punkcie wysypiska śmieci – by sprawdzić czy rzeczywiście pochowano tam grę. Jednocześnie jednak oglądamy historię Atari i próbę odpowiedzi na pytanie – czy rzeczywiście jedna gra mogła zrujnować tak ważną i dużą firmę.
Jak zwykle okazuje się, że rzeczywistość jest nieco bardziej skomplikowana. Ale nawet nie to jest w filmie najciekawsze. Mamy okazję przyjrzeć się nie tylko historii firmy i tej nieszczęsnej gry ale także temu jak kształtuje się legenda – w sytuacji gdy mamy do czynienia z takim wycinkiem rzeczywistości, który jednocześnie jest bardzo znany (wiemy, że Atari zrobiło złą grę i zbankrutowało) i mało zbadany (dziś mało kto przygląda się dokładnie historii firm które kiedyś były kluczowe dla rynku gier komputerowych). Co ciekawe, jest to też ciekawy przyczynek do dyskusji skąd tak naprawdę wiemy czy jakiś wytwór kultury jest najlepszy czy najgorszy na świecie. Twórcy filmu ładnie pokazują, że tak naprawdę E.T nie było najgorsze na świecie, tylko zostało jako takie zapamiętane. Rzeczy dużo gorsze – po prostu zostały zupełnie zapomniane. Dlaczego więc E.T trafia na listy najgorszych gier? Między innymi dlatego, że mamy wielki rozziew pomiędzy tym czego się spodziewano a co otrzymano. Być może to najlepszy punkt wyjścia do rozmowy o tym co jest najgorsze – czy przypadkiem nie to co zawodzi nasze oczekiwania. Film nie jest bardzo porywający ale po prostu ciekawy – zwłaszcza jeśli sprawę zna się pobieżnie – lub tylko internetowo (jak zwierz) i szuka się sposobu na to by jakoś wiedzę usystematyzować. Zwłaszcza, że to kawał historii popkultury o którym wielu z nas niewiele wie.
Indie Game: The movie – to ostatni z dokumentów poświęconych grom, który ostatnio widział zwierz (ma zamiar obejrzeć więcej bo lista na Netflixie się nie skraca). Tu już nie mamy perspektywy historycznej – raczej spojrzenie na współczesny rynek gier. Tym razem chodzi jednak nie o produkcje przygotowywane przez wielkie firmy ale przez niezależnych twórców gier, którzy mają pomysł i pragną stworzyć i pokazać gry innym. Film ma pewne wady – przede wszystkim pokazuje nam bardzo specyficzny zestaw twórców (np. są wśród nich twórcy gier które odniosły wielki sukces – co nieco wypacza obraz tego jak wygląda rynek gier niezależnych gdzie wielu nikt nie zauważy) pracujących nad grami. Ciekawe są nie tyle same pomysły na gry (wiele z nich wydaje się na pierwszy rzut oka dość prosta) ale relacja pomiędzy twórcami a grą. Widać wyraźnie, że mamy tu podejście o którym rzadko myśli się w kontekście gry komputerowej – nie mamy kogoś kto dostarcza produkt a twórcę który pracuje nad swoim dziełem jednocześnie – często uzupełniając je o własne przeżycia czy próbując za ich pośrednictwem przepracować problemy czy traumy.
Nie jest to film bardzo udany – przynajmniej zdaniem zwierza, wciąż wiemy po nim zbyt mało o rynku gier niezależnych. Dodatkowo trudno jednoznacznie powiedzieć co twórcy chcą osiągnąć. Jeśli chcą nam pokazać problemy związane z tworzeniem gier, to są one nieco na drugim planie – zwłaszcza że mamy tu do czynienia z twórcami którymi raczej się udało. Dużo ciekawsze byłoby pokazanie jak bardzo gry są jednak fragmentem kultury – zbyt często traktowanym jedynie jako przemysł. Tymczasem sporo gier docierających do milionów użytkowników spokojnie spełnia wszystkie założenia jakie dajemy dziełom sztuki czy cenionym przejawom kultury popularnej. Ten ciekawy aspekt pojawia się jednak jedynie na drugim planie – być może dlatego, że więcej tu technicznych zmagań z dystrybutorem czy zawiedzionymi wspólnikami niż takiej artystycznej kreacji. Zwierz przyzna szczerze, że nieco zawiódł się na filmie, choć musi przyznać, że ciekawe były same charaktery twórców gier. Większość z nich niestety wyglądała jakby potrzebowała jakiejś konsultacji psychologicznej bo kłębiło się w ich głowach sporo demonów. Może to jednak kwestia bycia twórcą, że trzeba chodzić z bebechami na wierzchu. Trudno orzec. Zwierz jest ciekawy filmowej kontynuacji która powstała jakoś niedawno ale chyba nie ma jej jeszcze na Netflixie.
Zwierz jeszcze nie zakończył swojego maratonu z dokumentami o grach. Ogólnie Netflix robi ze zwierzem straszne rzeczy, bo zawsze podsuwa jeszcze jeden film dokumentalny do obejrzenia. A one są totalnie uzależniające. Po pierwsze dlatego, że jest tyle ciekawych rzeczy o których można się czegoś dowiedzieć (choć oczywiście zawsze należy zadawać sobie pytanie co twórcy chcą nam pokazać a co wolą ukryć), po drugie dlatego, że to chyba ostatni filmowy gatunek gdzie jeszcze nie rządzi wyłącznie sztampa. Serio czasem w dokumentach zwroty akcji są takie, że gdyby jakikolwiek scenarzysta próbował to napisać to zostałby wyśmiany a krytycy wieszaliby na nim psy. Pod tym względem posiadanie Netflixa jest cudowne bo normalnie trudno oddzielić ziarno od plew a na platformę trafiają głównie programy dokumentalne które pokazywano wcześniej np. na festiwalach filmowych. To bardzo ułatwia życie. Zresztą sprawia że sporo się też myśli o relacji między dokumentami a ich przedmiotem. Ale ponieważ zwierz chciałby wam jeszcze o tym napisać w kolejnych wpisach to na dziś tyle. Game Over.
Ps: Zwierz przyzna szczerze, że im bliżej końca roku tym częściej łapie się na tym, że ogląda więcej filmów tylko po to by zakończyć rok z większą ilością obejrzanych produkcji niż rok wcześniej. O tym mechanizmie filmowego przeskakiwania swoich rekordów zwierz też wam kiedyś napisze.