Hej
Ostatni dzień wyprawy zaczynam na zalanym słońcem placu Monachium pomiędzy muzealnymi budynkami. Autobus zawija pod nowym muzeum zawierającym zbiory sztuki nowoczesnej. Grzecznie żegnamy się z wycieczką i przechodzimy na drugą stronę placu do muzeum, ze zbiorami, które urywają się w chwili kiedy Holenderscy mistrzowie odłożyli swe pędzle. Monachium jest na cały dzień nasze. Jedenaście godzin wydaje się niemal wiekiem na zwiedzanie miasta. Ale jak zwykle na wycieczkach czas płynie wedle własnych praw.
Do starej pinakoteki wchodzimy bez zastanowienia. Na liście wystawianych obrazów więcej znanych nazwisk niż we wszystkich Polskich muzeach razem wziętych. Przemierzamy kolejne sale muzeum wypełnione szkolnymi wycieczkami i arcydziełami malarstwa. Obrazy zebrane w muzealnej masie przestają mówić pojedynczym głosem i układają się w obrazkową historię ludzkiej wyobraźni. Motywem przewodnim jest kobieta. Oderwana od lektury przez nagłą wizytę (porzucone dla wygody buty leżą jeszcze pod klęczenikiem), pochylająca się nad kołyską, trzymające dziecko przy piersi, żegnająca się na zawsze z synem. Uderza mnie jak bardzo historia malarstwa jest historią tej kobiety. Jej syn czczony jako Bóg zwykle ginie w jej ramionach. Niekiedy poza jest dramatyczna, niekiedy światło skupia się tylko na wątłym ciele, niekiedy jest szczupła innym razem spogląda spokojnym spojrzeniem. Niknie z obrazów dopiero kiedy pojawiają się na nich wystrojeni w najlepsze stroje Holendrzy i sceny bitewne.
Wychodzimy z muzeum z obolałymi stopami i głową pełną cudzej wyobraźni. Spokojnym spacerem przemierzamy przez miasto, nareszcie uwolnieni od konieczności podążania gęsiego za wskazówkami przewodnika. Miasto oglądane na własną rękę staje się nagle przestrzenią pełną możliwości. Antykwariaty zachęcają by do nich zajrzeć, kawiarnie by przysiąść na chwilkę. Obok zabytków można podnieść w głowę w górę zastanawiając się jak mieszkają ci którym turyści nie przewalają się pod oknami. Zapach metra potwierdza moje przekonanie, że wszędzie na świecie w metrze pachnie tak samo.
Kresem naszej wyprawy jest angielski ogród. Olbrzymi park staje się najlepszym przykładem dlaczego życie na zachodzie tak różni się od naszego. Na trawnikach leżą ludzie, błękitna rzeka płynąca wzdłuż obrzeży parku staje się idealnym miejscem do zabaw dziecięcych ale także w miejscu swojego niewielkiego przełomu – niewielką mekką okolicznych surferów. Stajemy przyglądając się młodym mężczyznom walczącym z falami w sposób który wygląda na jednocześnie bardzo łatwy i nieludzko trudny. Z trudem udaje się nam odejść od tego popisu sprawności i witalności. Docieramy do chińskiej wieży stanowiącej centrum parku. Na około stoją stoły, łatwo kupić piwo i coś do zjedzenia. Obgryzając kurczaka i popijając piwo słuchamy przygrywającej bawarskiej orkiestry. Nic dziwnego, że Niemcom odbiło. Takie życie może człowieka łatwo doprowadzić do myślenia że ma lepiej niż inni i to nie bez powodu. Zresztą wystarczy przymknąć oczy by zobaczyć to samo miejsce niemal niezmienione kilkadziesiąt lat temu. Chciałabym o tym zupełnie nie myśleć, ale pozwalam sobie na chwilę refleksji. Historia działa na człowieka bardziej w miejscach gdzie nic się nie zdarzyło.
Zmęczeni znajdujemy kawałek trawie. Obok płynie rzeka a radosny terier stara się namówić wszystkich dokoła by rzucili mu frezzbie. Czas mija, na pobliskim mostku dwóch muzyków gra duet na gitarę i ukulele. Leżymy zapominając o czasie, miejscu i wycieczce. Oczywiście chce się zacytować Goethego ale zamiast tego cieszę się chłodną trawą pod stopami. Niezależnie od tego ile arcydzieł malarstwa się zobaczy, mało co potrafi przebić leżenie na trawie z dobrą książką w słoneczny dzień. Choć nie mija wiele czasu mam wrażenie jakbyśmy spędzili na tym ciepłym trawniku cały dzień. Wspomnienie do którego wraca się w długie pochmurne zimowe dni. Z trudem przywołujemy się do porządku i wracamy do centrum miasta. Mieszkańcy kłębią się na placach i ulicach. Nawoływania kaznodziei mieszają się z delikatnym głosem młodych zwolenników islamu wolących indywidualne podejście do przechodniów. Roześmiane nastolatki idą ławą wywijając torbami z zakupami, młodzi mężczyźni poszukują miejsca gdzie by tu usiąść na wieczorne piwo. Pozwalam sobie na mały zakupowy szał w jednym miejscu gdzie jeszcze asortyment sklepów nieco się różni. Nadrabianie brytyjskich seriali wymaga europejskich podróży. Siadamy jeszcze na chwilę w restauracji wytracając ostatnie minuty pozostawionego nam czasu. Dzień powoli kończy się nad Monachium które sprawia wrażenie niesłuchanie ciepłego i sympatycznego dla mieszkańców miasta.
Autobus zaprkowany na brzegu rzeki, zawozi nas do parku olimpijskiego. Ciemność zapadła już nad miastem, więc kiedy spoglądamy na rozciągającą się pod nami (po wjechaniu na wieżę widokową) panorama Monachium zapiera dech w piersiach. Miasto skrzy się kolorami, zwłaszcza jasno żółte węże samochodów sunących powoli ku przedmieściom. Poniżej w kinie plenerowym właśnie grają Wielkiego Gatsbego, scena wielkiego przyjęcia idealnie zgrywa się z poruszającym widokiem. Słucham zapisanych w ścieżce dźwiękowej fanfar i przyglądam się światłom aż po horyzont. Wieje ciepły wiatr przynoszący nareszcie ukojenie bo gorącym dniu. Pomimo pięknego widoku zamykam oczy i po raz kolejny zapisuję wspomnienie do którego będę wracać kiedy znów wyda mi się, że życie składa się wyłącznie z chwil nudnych i nieznaczących.
Ostatnim punktem zwiedzania jest największy na świecie salon samochodowy BMW. Sam budynek – poskręcana konstrukcja z betonu i szkła jest przepiękny. Oglądam dość beznamiętnie kolejne modele nieprzydatnego mi zupełnie wynalazku ludzkości. Wychodzę przed salon i siadam na nagrzanych schodach. Salon podświetlany jest co chwila na inny kolor, obok mnie park zapełnia się tymi dla których wieczór jest idealną porą na przechadzkę czy rowerową przejażdżkę. Monachium żegna się ze mną spokojem miasta pełnego dostatku.
Powroty są zawsze bardziej męczące niż wyjazdy. Gdzieś na drodze ku Warszawie włącza się we mnie ten sam mechanizm który towarzyszy mi powrotowi z każdej podróży. Chce już być u siebie. Nawet nie chodzi o zmęczenie, tylko o jakiś magnes który przyciąga mnie do domu. Jakby wszystkie zbierane wspomnienia i wrażenia nabierały znaczenia dopiero kiedy zawiozę je z powrotem. Kiedy docieram do Warszawy łapię się na tym, że jest ta sama godzina, o której zwykle wychodzę z pracy. Co więcej jestem na tej samej trasie, którą zwykle wracam z pracy. A przecież przyglądam się mojemu miastu z większą ciekawością i życzliwością niż zazwyczaj. Przychodzi mi do głowy, że z tym całym podróżowaniem jest w sumie dość prosta sprawa. Wyjeżdżamy, oglądamy, podziwiamy. Tylko po to by lepiej zobaczyć to co otacza nas na co dzień.
Wracam rzucam walizkę w przedpokoju, przebieram się i nareszcie jem coś bez mięsa. Siadam przed komputerem. Już po wakacjach. Już powrót. W sumie nie było mnie tylko chwilkę. Ale działa mechanizm wyjazdów. Mam wrażenie jakby nie było mnie całe lata. I tyle wakacji w tym roku. Do zobaczenia jutro. Ja wracam do życia, bloga przejmuje zwierz.