Hej
Zwierz od pewnego czasu żyje w dziwnym świecie gdzie więcej jego znajomych raportuje mu co grają w teatrach londyńskich niż warszawskich. Sam zwierz choć nigdy w teatrze londyńskim nie był (wbrew wizjom wielu czytelników – zwierz zagraniczny rzadko ucieka w świat fikcji) to trzyma rękę na pulsie. od chwili ogłoszenia premiery, przez pierwsze recenzje, zdjęcia kolejek, emocje kupowania biletów, autografy wychodzących aktorów – zwierz dostaje relacje ze wszystkiego. Jedyne co zwierza omija to same spektakle. Ale i to dzieje się co raz rzadziej. A wszystko dzięki NT Live i dzięki nieco mniej znanemu szerszej widowni Digital Theatre o którym zwierz już kiedyś pisał a dziś wspomina przy okazji seansu Private Lives który zwierz zafundował sobie, dzięki tej platformie.
Zwierz długo żałował, że nie mógł Private Lives zobaczyć w Londynie. Ale wystarczyło trochę poczekać i mógł je zobaczyć siedząc na własnej kanapie co też ma swoje plus. Np. nie płaci się za podróż do Londynu.
Na początku dwa słowa o Digital Theatre (może nie śledzić zwierza na bieżąco i wam ta platforma uciekła). Pomysł jest dość prosty – na stronie znajdziecie zarejestrowane spektakle z kilku londyńskich teatrów. Nie wszystkie teatry współpracują z DT ( na przykład National Theatre nie współpracuje) ale można znaleźć szeroki wybór sztuki od musicali do klasyczne wystawienia Szekspira czy Marlowa. Jak strona działa? Nagranie spektaklu można kupić albo wypożyczyć – zwierza wypożyczenie Private Lives kosztowało niecałe 4 funty czyli mniej niż bilet do kina. Jeśli chce się kupić nagranie na stałe czeka nas koszt koło 10 funtów. Innymi słowy to przyjemność stosunkowo tania. Oczywiście można dopłacić za lepszą i gorszą wersję (dla niektórych oglądać nie w HD to jak nie oglądać) ale jeśli jak zwierzowi zależy wam przede wszystkim na treści sztuki i nie jesteście wymagający jeśli chodzi o treść przekazu to możecie spokojnie bez czynienia wielkich oszczędności zafundować sobie takie przedstawienie. I to niemal dosłownie – choć magia wyjścia do teatru nie daje się zapisać w nagraniu, to jednak spektakle nagrywane z udziałem widowni dają tak potrzebne poczucie, że nie jesteśmy sami. Tak więc jeśli jeszcze się nie zarejestrowaliście, zróbcie to koniecznie, bo w ten sposób jesteście o krok bliżej do West Endu.
Zdaniem niektórych wadą kupnych transmisji jest fakt, że jest w nich montaż – części widzów przeszkadzają zbliżenia ale powiedzmy sobie szczerze, móc obserwować aktorów z bliska to jest niekiedy plus w porównaniu z oglądaniem sztuki z trzeciego balkonu po lewej.
Skoro już zwierz przypomniał wam jak to działa czas na chyba najbardziej znaną (albo jedną z lepiej znanych) sztukę Noela Cowarda – Private Lives. Jeśli nie znacie treści, krótkie streszczenie samego punktu wyjścia. Amanda i Eylot rozwiedli się pięć lat temu, teraz oboje z właśnie poślubionymi małżonkami chcą się cieszyć pierwszymi dniami miodowego miesiąca. Los chciał jednak, że ich pokoje sąsiadują ze sobą (czego bohaterowie są nieświadomi) i podczas jednej z przechadzek na taras byli małżonkowie spotykają się. No i okazuje się, że nie wszystko między nimi skończone. Taki początek może brzmieć jak początek czegoś koszmarnie melodramatycznego czy sentymentalnego ale sztuka Cowarda nawet przez chwilę nie uderza w takie tony. Wręcz przeciwnie – autor radośnie wyśmiewa się z sentymentalizmu jednocześnie każąc bohaterom trochę ulegać jego czarowi. Choć Private Lives są komedią (miejscami niesłychanie śmieszną) to jednak wcale nie o salwy śmiechu tu chodzi. Coward nie tylko prowadzi wiwisekcję związku dwóch osób, które może i łączy uczucie ale dzielą dwa zupełnie odmienne temperamenty. Tym na czym autorowi zależy chyba najbardziej to ciągła gra jaka rozgrywa się pomiędzy naszym życiem na pokaz a tym co naprawdę w nas siedzi. Tak jeden związek staje się soczewką, przez którą możemy się przyglądać stosunkom międzyludzkim jako takim. Nasi bohaterowie pozostawieni sami sobie, i sami ze sobą zaczynają, co raz częściej pokazywać tą co kryje się pod konwenansami czy zrachowaniami wpajanymi przez społeczeństwo. Ostatecznie okazuje się, że tam pod spodem kryją się najczęściej jednostki dość brutalne lub okrutne często prostackie mimo najbardziej wyszukanej fasady. Coward nikogo tu nie oszczędza i nie pozostawia wątpliwości, że ludzie są w gruncie rzeczy istotami dość żałosnymi i żadna warstwa dobrego wychowania jakim posługujemy się na co dzień nie zmieni tego co siedzi w samym środku jednostki.
Coward idealnie pokazuje na ekranie jak straszny jest człowiek pod cienką granicą dobrych manier i banalnych konwersacji. Śmiejemy się ale jest w tym śmiechu coś gorzkiego. Bo pochlebna diagnoza to dla ludzi nie jest.
Przy czym zwierz ma ze sztuką Cowarda poważny problem. To jedna z tych dość klasycznych dla pewnego okresu sztuk, gdzie niemal każde zdanie wychodzące z ust bohaterów jest albo błyskotliwe, ale błyskotliwie dowcipne. W sztuce znajdzie się więcej inteligentnych monologów i przemyśleń niż większość z nas wydusi z siebie przez całe życie. Zwierz ma z tym trochę problemu, bo mniej więcej w połowie drugiego aktu te słowne przepychanki między bohaterami, stają się w jakiś sposób przewidywalne. Jasne teatr zawsze wkładał bohaterom do ust ładniejsze frazy niż to ma miejsca na ulicy, ale zwierz wolałby bohaterów odrobinę mniej elokwentnych, z jednym monologiem mniej. Nie chodzi nawet czy zwierz w takich bohaterów wierzy czy nie (wszystko zależy od obsady, o której zaraz) ale po którymś elokwentnym dialogu, czy wyładowanej słowami scenie, zwierz czuje się trochę zmęczony. Zwłaszcza, że tu chyba działa jednak mechanizm nadmiaru – mając bardzo wiele, bardzo dobrych dialogów czy linijek w końcu człowiek przestaje je słyszeć albo nie daj boże zaczyna liczyć, który to już raz bohater powiedział coś błyskotliwego. Zwierz nie chce powiedzieć, że sztuka się zestarzała, – bo jej główne założenia i pewne obserwacje na temat toksycznych związków są jak najbardziej słuszne i prawidłowe. Ale jest w niej coś niesłychanie teatralnego, co zwierza miejscami raziło. Jednocześnie zwierz nie mógł się pozbyć wrażenia, że absolutnie przeurocze zakończenie sztuki (właściwie ostatni jej akt), choć wywołuje uśmiech na twarzy (przynajmniej zwierza) tak naprawdę jest sprytną ucieczką twórcy w coś na kształt komedii zanim mu się sztuka ostatecznie zamieni w dramat. I choć pozostawia widza raczej zadowolonego (w tym zwierza) to jednak po głębszym zastanowieniu czujemy się nieco zwiedzeni. Choć z drugiej strony – wiemy, że autorowi zależało nie tyle na jednej konkretnej historii, co na przedstawieniu pewnego mechanizmu ludzkich zachowań.
Zwierz oglądając przedstawienie nie miał wrażenie by oglądał ramotę ale prawdę powiedziawszy chyba jest zadowolony, że tak się sztuk już nie pisze.
Nie ulega wątpliwości, że ta sztuka na piątkę aktorów (a przez lwią część czasu na dwójkę) wymaga odpowiedniego obsadzenia. Jeśli nie trafi się na dwójkę odpowiednich aktorów do roli Amandy i Eylota można właściwie pożegnać się z sukcesem. Nic dziwnego, że kiedy lata temu wystawiano sztukę w Nowym Jorku zaangażowano do głównych ról Taylor i Burtona – można by pomyśleć, że toksyczne małżeństwo ze sztuki zostało napisane po a nie przed ich popularnością. W wystawieniu Londyńskim casting w tych rolach udał się idealnie – trochę jak ze snu szefa castingu. Rolę Eylota dostał Toby Stephens, po którym zwierz nie spodziewał się takiego talentu komediowego. Przy czym Stephens ma właśnie to doskonałe wyczucie komizmu na pograniczu farsy i właściwie, jeśli naprawdę głośno śmiejemy się w tej sztuce to głównie za jego sprawą. Przy czym spoglądając na jego bohatera nie mamy najmniejszych wątpliwości, ze istotnie jest to człowiek okrutny, który rzeczywiście spokojnie mógłby uderzyć żonę, zwłaszcza wtedy, kiedy czułby, że urażona jego duma czy próżność. Zwierz zawsze jest zadowolony, kiedy odkrywa, że aktor którego cenił za liczne role dramatyczne (zwierz żyje w tej części Internetu gdzie filmy ze Stephensem ogląda się hurtem) ma również talent komediowy. Przy czym może to tylko zwierz, ze swoją świadomością pokrewieństwa, ale kiedy Stephens mówi coś naprawdę ironicznie złośliwego robi się straszliwie podobny do swojej matki czyli Maggie Smith. Co należy potraktować jako komplement. Zwierz oglądając sztukę miał wrażenie, ze Stephens jest strasznie niski, ale potem uświadomił sobie, że po prostu grająca Amandę Anna Chancellor jest wysoka i jeszcze gania na obcasach. Zwierz musi wam szczerze przyznać, że jeśli chodzi o brytyjskie produkcje to pojawienie się w obsadzie Anny Chancellor to jedna z tych rzeczy, która zawsze zachęca zwierza. Niewiele jest aktorek, które tak dobrze i naturalnie sprawdzałyby się w roli pewnych siebie, niezależnych kobiet, które jednak nie wpadają w tą koszmarną kategorię „silna kobieta”. Zwierz ma wrażenie, ze dzięki grze Chancellor postać Amandy jest dużo sympatyczniejsza niż miała być na początku. Tu zamiast zołzy (zwierz ma wrażenie, ze trochę tak była pisana ta postać) dostajemy niezależną, na wskroś współczesną kobietę, w której jednak jest sporo wrażliwości. Oczywiście nie ma co idealizować tej postaci (w ostateczności wszyscy okazują się mali) ale chyba dużo łatwiej ją polubić niż zwykle. Stephens i Chancellor pozostawieni razem na scenie, są doskonali – nie trudno uwierzyć zarówno w ich miłość, nienawiść, ale przede wszystkim – wspólną przeszłość. Przy czym zwierz ma wrażenie, że aktorom najlepiej wychodzą te niewielkie sceny gdzie nie mają sobie nic do powiedzenia i muszą grać spojrzeniem, ruchem i gestem. Przynajmniej zdaniem zwierza w tych scenach nie tylko najlepiej wypadają, ale zdają się być najswobodniejsi. Doskonale dobrana para, bez której sztuka z pewnością nie byłaby tak powszechnie chwalona (a jest powszechnie chwalona).
Dobre obsadzenie głównych ról to rzecz kluczowa. Bez dobrego castingu drugi akt może się stać męczarnią.
Co do reszty obsady to zwierz właściwie nie ma jakiś ani przesadnie pozytywnych ani negatywnych uwag. Anna-Louise Plowman (prywatnie żona Stephensa co w kontekście sztuki i wszystkiego co jego bohater mówi jest dość zabawne) gra odpowiednio uroczo nieznośną Sibyl ale trzeba jej przyznać, że kiedy przychodzi jej pora na porcję gorzkiej złośliwości sprawdza się idealnie. Ogólnie zwierz ma wrażenie, że aktorka wycisnęła ze swojej w sumie małej i chyba jednak dość sztampowej roli jak najwięcej się dało. Z kolei Anthony Calf jako Viktor nie jest może szczególnie porywający, ale powiedzmy sobie szczerze taką rolę mu napisano. Choć z drugiej strony – momenty, w których i jego bohaterowi zaczyna opadać maska dobrych manier i zrozumienia dla swojej żony są bardzo dobrze rozegrane. Ponadto w sztuce pojawia się jeszcze francuska służąca, która zdecydowanie ma dość wszystkich anglików ich życiowych problemów, fatalnych manier i skłonności do demolowania wynajmowanych mieszkań. Nie jest to wielka rola i wprowadzona głównie dla efektu komediowego ale wściekli służący zawsze się sprawdzają. Zwierzowi oprócz obsady bardzo podobał się jeszcze sam pomysł na wystawienie sztuki. Otóż zdecydowano się na bardzo tradycyjną inscenizację, ale dekoracje, w których rozgrywa się lwia część sztuki bardzo przypadły zwierzowi do gustu właśnie taką trochę teatralnością przestrzeni jaką tworzyły. Olbrzymie Paryskie mieszkanie z obowiązkowym fortepianem, otomanami, porozrzucanymi wszędzie poduszkami i masą bibelotów naprawdę doskonale się sprawdza jako tło małżeńskiego rozkładu. Przy czym ogólnie sztuka powinna zadowolić konserwatystów bo niewiele w niej eksperymentów o ile są jakiekolwiek.
Zwierz nie wie czy to sympatia do aktorki, ale Amanda chyba wypadła w tym spektaklu zdecydowanie sympatyczniej niż powinna zdaniem autora. Zwierz nie ma nic przeciwko temu, zastanawia się tylko czy takie były intencje.
Zwierz jest zachwycony faktem, że mógł sobie wypożyczyć i zobaczyć Private Lives. Czytając potem recenzje wielu teatralnych krytyków dowiedział się, że na tle innych wstawień tej sztuki to prezentuje się naprawdę dobrze. Zwierz bardzo chciałby porównać ale jak na razie jedyne c mu zostaje to dorwać gdzieś film z lat 30 i czy produkcję telewizyjną z lat 70. Aż serce się kraje na myśl o wszystkich wersjach które przepadły (jak ta w której Eylota grał Alan Rickman zdaniem zwierza idealny d tej roli) przez te wszystkie lata. Sam zwierz do wystawienia pretensji nie ma bo właściwie nie ma się tu czego przyczepić. Raz puszczony w ruch mechanizm spektaklu działa bez zarzutów do końca. Co nie zmienia faktu, że zwierz ma wrażenie, że z roku na rok sztuki Cowarda stają się odrobinę mniej skandaliczne i błyskotliwe, co raz bardziej opierając się na swoim dość naturalnym komizmie ale bez zachęcania widowni by spojrzała głębiej. Choć Private Lives mówią całkiem sporo o nieprzemijających problemach w stosunkach między ludźmi (bo przecież nie tylko damsko męskich) to jednak zwierz dałby wiele by zobaczyć sztukę nieco podrasowaną tak by pasowała do naszej rzeczywistości. Zwierz wie, że czyta go sporo teatralnych konserwatystów, którzy zaraz zarzucą zwierzowi, że chce uwspółcześnień jakby sam sobie nie umiał dopowiedzieć. Nie zmienia to jednak faktu, że od 1930 roku trochę się nasze społeczeństwo zmieniło, i zwierz nie miałby nic przeciwko temu by zobaczyć, czym dziś zadręczaliby się wzajemnie Eylot i Amanda (bo przecież nie faktem, że żyją w grzechu, a obecnością byłych kochanków w nieco innym kontekście). Zwierz nie mówi, że konkluzja byłaby inna – po prostu jest ciekaw, podobnie jak ciekaw jest przy większości produkcji tak mocno osadzonych w konwenansach i realiach swoich czasów. Zwierz wie, że część osób tęskni za takim pięknym pisaniem cudownie okrągłych zdań, ale zwierz nie znajduje sobie tej nostalgii. Przy czym ponownie zwierz odsuwa się w sferę własnych marzeń i rozważań, które niekoniecznie mają cokolwiek wspólnego ze sztuką. Którą jak najbardziej warto obejrzeć. Chociażby by stwierdzić, że wam nic w niej nie przeszkadza.
Ps: Zwierz zgodnie z obietnicą zdał relację z Olsztyna ale postanowił poczynić to na swoim drugim blogu (jak to ładnie i miło dla ucha brzmi) czyli na Seryjnych. Tam zwierz pierwszoosobowy i do tego jeszcze z przecinkami. No full wypas jak to mówią.
Ps2: Zwierz obiecał coś super popkulturalnego a snuł rozważania nad teatrem. Hmm… zwierz postara się koniecznie coś dla was znaleźć w najbliższych dniach.