Home Ogólnie Jabłko zostało zjedzone czyli na marginesie Frankensteina

Jabłko zostało zjedzone czyli na marginesie Frankensteina

autor Zwierz
Jabłko zostało zjedzone czyli na marginesie Frankensteina

Zwierz nie za bard­zo wie, jak napisać recen­z­je z przed­staw­ienia, które widzi­ał w kinie z tylo­ma czytel­nika­mi (a właś­ci­wie kogo zwierz oszuku­je — czytel­niczka­mi ) blo­ga. Czym innym jest bowiem infor­mować was o czymś nowym i świeżym, czym innym przed­staw­iać włas­ny punkt widzenia na przed­staw­ie­nie, które widzi­ało się w sze­rokim gronie, niemalże czu­jąc odd­ech czytel­ników na ple­cach (choć zwierz  nie sugeru­je, że ktoś kto za nim siedzi­ał ciężko dyszał). Stąd też trud­no o porząd­ną recen­zję, w której wszys­tko zostanie opisane od A do Z a jeszcze trud­niej o koher­ent­ną wypowiedź w której zmieszczą się wszys­tkie aspek­ty fil­mu. Potrak­tu­j­cie więc poniższy film raczej jako uwa­gi do spek­tak­lu czy prze­nie­sione na papi­er( czy ekran) men­talne notat­ki czy uwa­gi na marginesach.

 Tym, którzy są dziś na zwierzu po raz pier­wszy lub czytel­nikom niereg­u­larnym zwierz tłu­maczy, że był w Mul­ti­kinie na pokazie sztu­ki Franken­stein granej dwa sezony temu w Nation­al The­atre w Lon­dynie, i retrans­mi­towanej dla ludzi upośled­zonych geograficznie (wcześniej trans­mi­towanej na żywo w ramach Nation­al The­atre Live). Sztu­ka ta retrans­mi­towa­nia jest warta bo pomi­ja­jąc że na sce­nie pojaw­ił się Bene­dict Cum­ber­batch i John­ny Lee Miller to jeszcze reży­serował ją sam Dan­ny Boyle. Tak więc nie trze­ba się dzi­wić, że sztu­ka trafiła do rozpowszech­ni­anego w całej Europie reper­tu­aru teatru. Szko­da tylko, że Mul­ti­ki­no, które zde­cy­dowało się pokazać trans­misję (super pomysł, więcej takich, jeśli pokaże­cie Sługę Dwóch Panów zwierz będzie prze szczęśli­wy) popełniło kary­god­ny błąd — reklam­owano bowiem wer­sję w której Bene­dict Cum­ber­batch miał grać Mon­strum zaś John­ny Lee Miller Franken­steina, tym­cza­sem pokazano wer­sje z odwrot­ną obsadą (aktorzy wymieniali się w rolach głównych). Przy­czyny takiej zami­any są jak na razie nie wiadome — zwłaszcza, że cała kam­pa­nia reklam­owa była skierowana na odwrot­ną obsadę (co jest log­iczne bo Mon­strum jest na sce­nie więcej, a fanek Cum­ber­batcha chy­ba też obec­nie jest więcej) Zwierz nie jest zły (bo cieszy się że widzi­ał tą wer­sję) ale nie do koń­ca dzi­wi się zaw­iedzionym wid­zom, którzy szli do kina na nieco inny spektakl.

 

 

Prze­jdźmy jed­nak do naszych uwag. I tu pojaw­ia się pier­wszy prob­lem. Otóż tym co najbardziej rzu­ca się w oczy jest pew­na nieprzekładal­ność his­torii z książ­ki Mary Shel­ley, na scenę. Z frag­men­tarycznej, roz­ciąg­niętej w cza­sie his­torii, wybra­no tylko niek­tóre sce­ny, tworząc raczej ilus­trac­je od powieś­ci niż spójną opowieść (przy czym zupełne wypra­no his­torię z ele­men­tów grozy pozostaw­ia­jąc jedynie szkic o isto­cie człowieczeńst­wa). Wielu wątków więc braku­je, nie wszys­tkie sce­ny łączą się ze sobą w log­iczną całość i w sum­ie sztu­ka wyma­ga wcześniejszej zna­jo­moś­ci ory­gi­nal­nej his­torii dok­to­ra i jego mon­strum. Jako punkt wyjś­cia reżyser i dra­maturg przyjęli moment nar­o­dzenia się Mon­strum co zmienia punkt ciężkoś­ci sztu­ki. Zami­ast obser­wować rozwój bohat­era, który w zależnoś­ci od inter­pre­tacji bawi się w Boga albo próbu­je pokon­ać śmierć, widz­imy rozwój jego nieu­danej kreacji, z niej czyniąc postać pier­ws­zo­planową (spek­takl spoko­jnie mógł­by nosić bardziej wieloz­naczny tytuł Mon­strum). Pier­wsze sce­ny kiedy Mon­strum rzu­ca się po sce­nie ucząc się stać i chodz­ić, a potem artykułować pier­wsze dźwię­ki jest dla każdego akto­ra polem do popisu (pokazu­ją­cym ile kon­troli wyma­ga brak kon­troli) ale dla widza to sce­na, kiedy zaczy­na przy­wiązy­wać się do bohat­era. Kiedy Mon­strum sta­je na dwóch nogach to uświadami­amy sobie wysiłek jaki się z tym wiąże, kiedy niepewny­mi kroka­mi obchodzi scenę — radość jaka wyni­ka  z pier­wszych kroków (wszys­tkie uczące się chodz­ić dzieci wyglą­da­ją jak­by robiły coś niesamowicie fajnego). John­ny Lee Miller, który zawsze wydawał się zwier­zowi aktorem bard­zo fizy­cznym , radzi sobie z tymi sce­na­mi (wyma­ga­ją­cy­mi fizy­cznie i psy­chicznie) znakomi­cie i do koń­ca sztu­ki jest w swo­jej niezbor­no­ś­ci abso­lut­nie prawdzi­wy. Zwier­zowi rzu­cił się w oczy fakt, że póki Mon­strum jest samo na sce­nie, wszys­tko toczy się pozy­ty­wnym nat­u­ral­nym torem, dopiero kiedy wchodzi stwór­ca — który na udany ekspery­ment reagu­je prz­er­aże­niem i ucieka, pojaw­ia się pier­wszy syg­nał tego co czeka mon­strum — samot­ność i odrzucenie.

 

Dal­sze sce­ny, które wiążą się ze sobą bard­zo luźno, choć wiz­ual­nie przepiękne (wspani­ała nieco steam­punkowa loko­mo­ty­wa,  sub­tel­nie odmalowany wschód słoń­ca, widok położonej na odludzi chat­ki) sta­ją się jedynie ramą do aktorskiego popisu.  Jed­nocześnie co raz moc­niej widać, że raj  jakim jawi się świat (cud­ow­na sce­na wschodu słoń­ca roze­grana przy min­i­mum środ­ków scenicznych) stworze­niu nowe­mu, nieświadomemu, nie zna­jące­mu zasad społecznych zosta­je zniszc­zony ilekroć na hory­zon­cie pojaw­ia się człowiek. Nien­aw­iść, obrzy­dze­nie, niechęć — wszys­tko to ma źródło w człowieku — nic dzi­wnego, że Mon­strum pol­u­bi Raj Utra­cony Mil­tona — spo­tyka­jąc się co krok z dowo­dem na to jak niedoskon­ałą, przeżartą nien­aw­iś­cią kreacją jest człowiek, zacznie kibi­cow­ać równie odrzu­cone­mu Szatanowi. Fakt, że zrozu­mie­nie zna­jdzie dopiero u ślepego uczonego jest wiz­ją, która bez rein­ter­pre­tacji wyda­je się nieco zbyt pros­ta. Zwłaszcza, że co trze­ba zaz­naczyć, choć wszyscy określa­ją bestię jako odraża­jącą i obrzy­dli­wą, to charak­teryza­c­ja jest zaskaku­ją­co łaskawa — John­ny Lee Miller to nadal człowiek, może niezbornie się porusza­ją­cy, może mówią­cy tak jak­by dopiero uczył się słów (prawdę powiedzi­awszy to robi na zwierzu najwięk­sze wraże­nie, mówie­nie z taką artyku­lacją wyda­je się niesły­chanie trudne) ale jed­nak obrzy­dze­nie jakie czu­ją na jego widok ludzie wyda­je się być niewspółmierne do tego co widz­imy.  Chy­ba, że przyjmiemy, że reżyser chci­ał pod­kreślić iż ludzie rzeczy­wiś­cie są skłon­ni odrzu­cać wszys­tko co inne.  Albo zwierz ma za mało plas­ty­czną wyobraźnię, by spo­jrzeć na Mon­strum oczy­ma tych, którzy je odrzucają.

Trze­ba z resztą przyz­nać, że sztu­ka nie wys­taw­ia zbyt dobrej cen­zur­ki ludzkoś­ci. Kiedy Mon­strum mówi, że nauczył się kła­mać, pod­kreśla jed­nocześnie, że to najważniejsza i swoista z ludz­kich cech. Kiedy żąda podob­nej mu żony i bia­da nad swo­ją samot­noś­cią to jed­nocześnie nie pozostaw­ia nam złudzeń, że kiedy ode­jmie się ślepców, nie pozosta­je mu nikt wśród żyją­cych kto chci­ał­by go poz­nać i zrozu­mieć. Świat nie jest zły, to ludzie i społeczeńst­wa czynią go takim co więcej czu­jąc wyżs­zość nad niewin­nym prze­cież w chwili nar­o­dzin stworze­niem. Mon­strum zaś jest pod­wójnie pokrzy­wd­zone, bo choć może poroz­maw­iać ze swoim  stwór­cą, to ten  otwar­cie nim gardzi i nie jest w stanie pre­cyzyjnie określi co stało za jego potrze­bą stworzenia nowego człowieka.  W dialo­gach z Franken­steinem Mon­strum bardziej niż w innych sce­nach przy­pom­i­na Adama wypęd­zonego z raju, które­mu dana jest możli­wość oso­bis­tego poroz­maw­ia­nia  bardziej ze stwór­cą niż z ojcem. Jego frus­trac­ja gdy nie dosta­je odpowiedzi na najważniejsze pyta­nia (dlaczego stworzyłeś mnie niedoskon­ałym? Dlaczego się mną nie zaopiekowałeś?), lub gdy odpowiedzi jakich udziela Franken­stein są niewystar­cza­jące jest frus­tracją każdego człowieka zada­jącego pyta­nia Bogu. Mon­strum pyta dlaczego został porzu­cony i wzgard­zony mimo, że jest udanym ekspery­mentem, my pytamy dlaczego mimo haseł o Boskiej miłoś­ci jesteśmy wciąż wys­taw­iani na dzi­ałanie zła i nosimy pięt­no grzechu. To spo­jrze­nie oczy­ma Mon­strum spraw­ia, że wszys­tkie jego zbrod­nie bled­ną i sta­ją się jedynie log­icznym i spójnym skutkiem ludzkiej dzi­ałal­noś­ci i ode­branej przez Mon­strum edukacji. Szko­da. Czyni to z niesły­chanie niejed­noz­nacznej postaci (Mon­strum niesie śmierć i zniszcze­nie przede wszys­tkim niewin­nym) postać zde­cy­dowanie jed­nowymi­arową. Mon­strum jest tu ofi­arą, która się mści wedle zasad morder­czej logi­ki (zdanie w którym tłu­maczy, że zabił bra­ta Franken­steina bo to jedyny sposób by twór­ca przyszedł na spotkanie jest prz­er­aża­jące bo log­iczne). Zło jest w nim nie obud­zone tylko zaszczepione.

 

 

Trud­no się z resztą dzi­wić. Pot­worem jest w tej sztuce Franken­stein. Oziębły, zdys­tan­sowany  nie rozu­mieją­cy społecznych norm. Choć doskonale prezen­tu­ją­cy się w stro­jach z epo­ki i zna­ją­cy społeczne kon­we­nanse, to jed­nak równie odd­alony od tego co zwykłe i nor­malne, jak jego odziany w łach­many stwór.  Z resztą okrzyk prz­er­aże­nia na widok włas­nego “potomst­wa” pada w sztuce zarówno z ust samego Franken­steina jak i jego ojca — obaj stworzyli coś kosz­marnego. Franken­stein ekspery­men­tu­jąc, jego ojciec nie dostrze­ga­jąc w pro­ce­sie wychowa­nia, że uksz­tał­tował mu się człowiek nie zna­ją­cy miłoś­ci. No właśnie — tym co odd­ziela Franken­steina od Mon­strum jest miłość. Franken­stein nie zna miłoś­ci — nie rozu­mie jej funkcjonowa­nia, wyda­je się że nawet pożą­danie jest u niego czymś obcym dalekim, dru­gorzęd­nym wobec pasji tworzenia czy raczej poz­na­nia. Pyta­jąc o iskrę życia, o początek ist­nienia kon­cen­tru­je się na prze­chodze­niu od życia do śmier­ci, jak­by zapom­i­nał, że iskra życia zapala się gdzie indziej (wyda­je się jed­nak by szukać początku życia musi­ał­by się zwró­cić ku uczu­ciu i poczę­ciu co w ogóle go nie intere­su­je). Jest genial­ny (ludzie go nudzą, szkoła go nudz­iła) ale but­ny i pyszny. Ignoru­je swo­ją ukochaną, korzys­ta z niej jak z żywej przynę­ty i gardzi jej emocjon­al­noś­cią (i ogóle wszys­tkim co kobiece).  W sztuce nie wiemy dlaczego jego obsesją jest pró­ba poko­na­nia śmier­ci — nie ma wątku syna, który traci ukochaną matkę, zami­ast tego mamy młodego uczonego prag­nącego zastąpić niewiadome wiadomym, obliczal­nym i do odt­worzenia. W świecie Franken­steina uczu­cie jest przeszkodą, tą nieobliczal­ną częś­cią rów­na­nia, która może prowadz­ić jedynie do tragedii. Jego nieod­powiedzial­ność wyni­ka nie tylko z e stra­chu ale właśnie z braku uwzględ­nienia w swoich obliczeni­ach tego co kon­stru­u­je zdaniem reży­sera człowieczeńst­wo — prag­nienia kon­tak­tu, miłoś­ci, pożą­da­nia. Pod tym wzglę­dem Mon­strum okazu­je się bez porów­na­nia bardziej ludzkie. Może nie mówi i nie chodzi ide­al­nie, ale to ono w tej sztuce tłu­maczy czym jest miłość, komuś dla kogo cały kon­cept wyda­je się zupełnie nie zrozumiały.

 

Sym­bioza obu tych postaci jest oczy­wista i pod­kreślona pod koniec — jeden nie może żyć bez drugiego.  Stwór­ca nie może ist­nieć bez swo­jego stworzenia, stworze­nie nie jest w stanie uwol­nić się od stwór­cy. Trochę w tym łopa­tologii przy­pom­i­na­jącej zdanie z Małego Księ­cia, że trze­ba być odpowiedzial­nym za to co się oswoiło, trochę pytań o tą boską iskrę , mnóst­wo pytań o naturę człowieczeńst­wa plus oczy­wisty kon­flikt stwór­cy z pod­miotem włas­nego stworzenia (oraz pre­ten­sji o porzuce­nie w strasznym świecie przez tych, którzy powin­ni się nami opiekować). Nie bez powodu Franken­stein ma pod tytuł nowy Prom­e­teusz — akt stworzenia — zwłaszcza niedoskon­ały zawsze mści się na stwór­cy zwłaszcza niedoskon­ałym. Sztu­ka sugeru­je, cytu­jąc Beat­lesów, że “All you need is love” ale z drugiej strony miłość na tej bosko-ludzkiej  linii nigdy nie jest rów­na.  A nawet jeśli zdarza się miłość rów­na — jak w przy­pad­ku ślepego naukow­ca i jego syna (który jak pod­kreśla pro­fe­sor opieku­je się rodz­icem tak jak rodz­ic kiedyś opiekował się nim), to prze­cież nie oznacza to, że nasze życie zostanie pozbaw­ione cier­pi­enia. Nie jest prze­cież do koń­ca pewne czy Mon­strum, które tak szy­bko uczy się zabi­jać i kła­mać rzeczy­wiś­cie wyrosło­by na szla­chet­ną jed­nos­tkę gdy­by Franken­stein obdarzył je uczu­ciem. Sztu­ka staw­ia więc sporo pytań, ale odpowiedzi daje nieco zbyt proste, każąc wierzyć, że człowiekiem jest ten kto kocha i otrzy­mu­je miłość, zaś Mon­strum ten kto uczu­cia nie rozu­mie i nie umie im obdarzać. Szko­da, że cały czas ma się wraże­nie, że to rozwiązanie zbyt proste. Podob­nie pode­j­mowany na mar­gin­e­sie dyskurs na tem­at naukowego pode­jś­cia do kwestii życia, jego isto­ty i tajem­ni­cy. Zwierz cały czas miał wraże­nie, jak­by sztu­ka zami­ast być jedynie prze­strogą by nie ekspery­men­tować bez ser­ca i bez myśle­nia o kon­sek­wenc­jach, odci­nała się od ludz­kich prób się­ga­nia po boską iskrę. Szko­da bo w sum­ie więcej tu miejs­ca na bardziej wieloz­naczną i aktu­al­ną dyskusję. Zwłaszcza, że jesteśmy prze­cież bliżej osiąg­nięć Franken­steina niż kiedykol­wiek przedtem. Być może na nieko­rzyść dzi­ała tu odcię­cie pier­wszej częś­ci gdzie poz­na­je­my Franken­steina zan­im stworzył swo­jego potwora.

 

Czym więc jest Franken­stein? Znakomi­cie zagraną śred­nią sztuką. John­ny Lee Miller jest znakomi­ty jako Mon­strum, choć spo­ra część widzów była poważnie zaw­iedziona widząc go na ekranie w tej roli (zapowiadano jak już zwierz wspom­ni­ał Bene­dic­ta) to zwierz się cieszył.  Wszys­tkie recen­z­je pod­kreślały, że z dwóch ról Miller zde­cy­dowanie lep­iej wypadał jako Mon­strum. Tu nie tylko jest znakomi­ty w tej roli którą dostał, ale przede wszys­tkim nie jest śred­ni w tej której nie grał. Zwierz jest bowiem przeko­nany, że sztu­ka ma najsil­niejszy przekaz kiedy obie role są zagrane równie moc­no i wyraz­iś­cie (zwierz widzi­ał odwrot­ną wer­sję w sporych frag­men­tach). Niek­tórzy skarżą się, że Bene­dict Cum­ber­batch w roli zim­nego nie zna­jącego uczuć naukow­ca to dla nich powtór­ka z rozry­w­ki. Ale zwierz w prze­ci­wieńst­wie do wielu widzów wcale nie widzi­ał na sce­nie Sher­loc­ka (zwierz cieszy się że jego mózg pozwala odd­zielać aktorów od ich poprzed­nich ról), widzi­ał nato­mi­ast dość częs­to, śla­dy tego, że aktorzy wymieniali się rola­mi — z Franken­steina Bene­dic­ta zaskaku­ją­co częs­to “wychodz­iły” ruchu Mon­strum. Niem­niej Cum­ber­batch swo­ją rolę gra doskonale — od sza­leńst­wa człowieka opę­tanego swo­ją wiz­ją, po całkowite niezrozu­mie­nie ludz­kich emocji, gdy przyglą­da się swej ukochanej i nagle ze spo­jrze­nie mężczyzny wyz­na­jącego narzec­zonej, że jest pięk­na zmienia się w oko naukow­ca, który owo pię­kno prag­nie odt­worzyć w swoim ekspery­men­cie to jest to naprawdę wyśmien­ite aktorstwo. Oczy­wiś­cie, zwierz chci­ał­by zobaczyć Bene­dic­ta jako Mon­strum ale cieszy się, że zobaczył sztukę tak wyważoną.

 

Zresztą niko­go chy­ba nie zdzi­wi, że sztu­ka oży­wa najbardziej w sce­nach gdy Mon­strum i Franken­stein sta­ją twarzą w twarz. Dynami­ka pomiędzy Cum­ber­batchem i Lee Millerem jest zach­wyca­ją­ca, widać że obaj zna­ją obie role na wylot do tego stop­nia, że ich dialo­gi tracą charak­terysty­czny teatral­ny rytm i zaczy­na­ją zamieni­ać się w prawdzi­we roz­mowy, wymi­any argu­men­tów, specy­ficzny balet szty­wnych manier i nieok­iełz­nanej siły życiowej. Szko­da tylko, że wszyscy inni aktorzy gra­ją­cy w sztuce tak bard­zo odsta­ją od tego poziomu. Den­er­wu­je zwłaszcza aktor (George Har­ris) gra­ją­cy ojca Franken­steina — teo­re­ty­cznie powin­na być to postać waż­na rzu­ca­ją­ca nową per­spek­ty­wę na naszego bohat­era — w rzeczy­wis­toś­ci jest to bard­zo nie udana, sztucz­na rola i. co zwierz doda­je ze wsty­dem — zdaniem zwierza obsadzanie czarnoskórego akto­ra w roli ojca bielutkiego jak śnieg Cum­ber­batcha trochę mąci. Zwierz wie, że taka jest zasa­da teatrów ang­iel­s­kich (sko­ro gramy wyobraźnią to przeskaku­je­my na kolorem skóry) ale zwierz miał z tym jed­nak trud­noś­ci.  Z kolei Eliz­a­beth, która ma tu reprezen­tować to czego Vik­tor nie rozu­mie — czyli bez­graniczną miłość (oraz otwarte serce z którym pod­chodzi do Mon­strum) jest postacią jak­by nie do koń­ca napisaną, w jed­nej sce­nie doma­ga się od Vik­to­ra równego trak­towa­nia, w drugiej doma­ga się od niego tuz­i­na dzieci. Nie to żeby zwierz nie wierzył w  kobi­ety prag­nące nau­ki i potomst­wa — ale wyda­je się, że z jed­nej strony chciano na jej przykładzie pokazać niechęć Franken­steina do kobi­et i brak zrozu­mienia dla ich umysłu, z drugiej uczynić z Eliz­a­beth per­son­ifikację  kobiecych cech w trady­cyjnym rozu­mie­niu — dobra, ciepła, współczu­cia. Ostate­cznie więc wyszła postać bard­zo nasz­ki­cow­ana i mimo stań Naomie Har­ris bard­zo płas­ka i niewiele nas obchodzą­ca. Właś­ci­wie z resz­ty obsady wyróż­nia się tylko Karl John­son, w roli niewidomego pro­fe­so­ra, który pod­suwa Mon­strum Raj Utra­cony Mil­tona i Żywoty Cezarów — ide­al­ny zestaw lek­tur by wyk­sz­tał­cić kogoś na istotę, która ludzkość kojarzy z chę­cią zem­sty.  Z resztą pro­fe­sor to postać, która zda­je się odgry­wać w sztucę tą rolę dobrego ojca stwór­cy, który tłu­maczy Mon­strum świat ale nie do koń­ca. Pier­wsza przy­czy­na, odpowiedź na najważniejsze pytanie nadal pozosta­je bez odpowiedzi. Nim bohater dojdzie do samego źródła wiedzy, zosta­je z tego raju poz­na­nia wypędzony.

 

 Mimo niewąt­pli­wych wad, całość jed­nak się broni. Być może fakt, że na pewne pyta­nia odpowia­da pros­to skła­nia do myśle­nia jeszcze raz nad ich treś­cią, do szuka­nia niuan­sów, pod­powiedzi, tropów. Zwierz czekał co praw­da na jakieś zaskocze­nie, ale jego brak spraw­ił, że więcej stara się wycis­nąć z tego co dostał. Poza tym sztu­ka tak dobrze zagrana, nie jest w stanie wyparować z umysłu. Moż­na krę­cić nosem na jakość niek­tórych dialogów ale  ostat­nia sce­na Mon­strum z Franken­steinem wzrusza. A puen­ta? Przez całą sztukę nad sceną unosi się przepięk­na insta­lac­ja z setek żarówek, która rozbłys­ka więk­szym i mniejszym światłem. Czyż­by to był ów niemy Bóg, owa iskra życia, gwiezd­na chmara skąd bohaterowie czer­pią nadzieje i inspirac­je. W chwili nar­o­dzin Mon­strum rozbłys­ka jas­nym blask­iem, mieni się gdy Franken­stein mówi o potrze­bie stworzenia pięk­na i poszuki­wa­nia doskon­ałoś­ci. Roz­jaś­nia mrok nadzieją życia, stworzenia, per­fekcji. Gaśnie w sce­nach cier­pi­enia i roz­paczy. Tam gdzie wkra­da się ludz­ka rzeczy­wis­tość. Gdy bohaterowie znika­ją ze sce­ny, po  ukłonach aktorów zosta­je­my z ostat­nią wiz­ją tych dziesiątek nie zapalonych żarówek. Boska iskra może rozbłys­nąć, ale niczego więcej nie należy się spodziewać. Jabłko zostało zjed­zone.  Nowego Raju już nie będzie.

Ps: Zwierz korzys­ta z określe­nia Mon­strum a nie isto­ta ponieważ słowo Mon­strum bardziej mu się podo­ba a przede wszys­tkim jakoś tak przy­wykł myśleć o stworze­niu Frankensteina.

Ps2: Muzy­ka w sztuce jest abso­lut­nie genial­na, podob­nie jak min­i­mal­izm insc­eniza­cyjny i zwierz uważa, że najwięk­szym plusem trans­misji był fakt, że moż­na się było cieszyć wielki­mi uję­ci­a­mi z góry na których widać było całą scenę. A i warto dodać, że sztu­ka jest miejs­ca­mi bard­zo śmieszna.

Ps3: Spotkanie i wino po sean­sie było bard­zo, bard­zo fajne ale i tak najbardziej sur­re­al­isty­cznym przeży­ciem był moment w którym ktoś rozpoz­nał zwierza z dale­ka. Jeśli zwierz zachował się dzi­wnie to przeprasza.  Nie częs­to mu się to zdarza.

Ps4: Zwierz wie, że dru­gi sezon The Hour kończy się  strasznie dra­maty­cznie więc jutro chy­ba będzie o tym

2 komentarze
0

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online