Zwierz obiecał wam dziś drugą część swojego wpisu o serialach bo obejrzał kilka odcinków produkcji które da się wrzucić do jednego sporego worka – już nie komediowego- ale raczej w stylu super bohaterowie/sf. Niestety tu sporo rozczarowań, przy czym niektórych można się było spodziewać. We wpisie raczej nie ma żadnych spoilerów.
Agent Carter – twórcy serialu mają pewien problem – jego największą siłą jest fakt, że bohaterka – walczy nie tylko z przeciwnikami ale też z uprzedzeniami, seksizmem i czasami w których przyszło jej żyć. Oznacza to, że choć co sezon będzie nas zaskakiwać swoją sprawnością i możliwościami to pod sam koniec nic za bardzo nie może się zmienić. Bohaterowie muszą nadal pozostać na wyznaczonych wcześniej pozycjach – po to by ta część narracji pozostała nienaruszona. Ponieważ po poprzednim sezonie utrzymanie takiego status quo w istniejących dekoracjach byłoby trudne, nasza agentka zostaje przerzucona do słonecznej Kalifornii gdzie ponownie musi się wykazać, choć oczywiście nie brakuje zaufanych i wierzących w nią postaci z drugiego planu. Teoretycznie wszystko jest na swoim miejscu – aktorstwo jak zawsze w przypadku tego serialu, więcej niż przyzwoite a stylistyka retro czyni całą produkcję uroczą.
Co zwierzowi przeszkadza? Dwie rzeczy. Pierwsza to fakt, że Peggy jest beznadziejnym agentem. To znaczy jej główny sposób na bycie Agentem to przychodzenie gdzieś i zadawanie pytań i domaganie się odpowiedzi. Od czasu do czasu ma jakąś scenę gdzie musi się z kimś bić. Jasne wielu serialowych agentów jest równie beznadziejnych ale zwierz ma wrażenie, że byłoby miło gdyby ta warstwa śledztwa była rozgrywana nieco mniej schematycznie. Drugi problem nie wiąże się już w ogóle z fabułą ale z podejściem narracji do postaci – zwłaszcza kobiecych. Otóż zwierz ma wrażenie, że twórcy za wszelką cenę chcą uniknąć sytuacji w której Peggy będzie jedyną ciekawą postacią kobiecą a wszystkie inne drugoplanowe bohaterki będą jej konkurentkami czy przeciwniczkami. Prowadzi to do tego, że niemal wszystkie postacie kobiece w serialu są nienaturalnie fajne – począwszy od tej absolutnie idealnej żony Jarvisa, przez nową dziewczynę kolegi z pracy, nawet przesłuchiwana zła bohaterka się do tego łapie. Zwierz rozumie intencje twórców i nie są one z gruntu złe, ale zwierz ma cały czas wrażenie jakby postacie kobiecie były tu traktowane niepoważnie. Zwłaszcza ta żona Jarvisa nieco zdenerwowała zwierza, bo poziom do którego jest wyidealizowana jest już po prostu niestrawny. Byłoby w sumie dużo ciekawiej gdyby była postacią zupełnie normalną. Przy czym jeśli się lubi serial to w sumie nadal są w nim jego podstawowe przyciągające widza elementy – retro, proste śledztwo przerywane komediowymi wstawkami w wykonaniu Jarvisa i niezbyt nachalny wątek obyczajowy, który być musi. Pewnie większości wielbicieli pierwszego sezonu drugi przypadnie do gustu ale zwierz nie może się pozbyć wrażenia, że tą jedną produkcją Marvel (ten który nie funkcjonuje w ramach Netflix – bo to są jednak trochę dwa różne światy) stara się nadrobić wszystkie zaległości na raz. Ale to może zwierz zrobił się z czasem zgorzkniały.
Z Archiwum X – zwierz będzie z wami szczery – nigdy nie był fanem serialu i nie stanowi on elementu jego wspomnień z radosnych lat dzieciństwa. To ważna uwaga, bo jak zwierz mniema zupełnie inaczej reaguje widz zdystansowany a inaczej ktoś kto myślał, że już nigdy nie zobaczy swoich bohaterów razem na ekranie. Od czasów popularności serialu wiele się zmieniło – nie tylko w naszym podejściu do tego co serial może pokazać a czego nie ale też – co chyba ważniejsze – jak może to zrobić. Pierwszy odcinek 10 sezonu sprawiał wrażenie jakby był osadzony w stylistyce lat 90 czy może wczesnych lat 2000. Trudno się zresztą dziwić bo od dziewiątego sezonu z Archiwum X upłynęło – przynajmniej w latach telewizyjnych, naprawdę sporo czasu. Zwierz spodziewał się, że ten 10 odcinkowy sezon specjalny czy dodatkowy będzie próbą przepisana dość jednak przaśnej (z dzisiejszego punktu widzenia) estetyki telewizyjnych seriali lat 90 na współczesność. Zwłaszcza, że historia o dwójce Agentów FBI którzy na każdym kroku spotykają dowód na istnienie obcych (albo nie!) nie brzmi po latach jakoś szczególnie błyskotliwie. Niestety pierwszy odcinek serialu, który tak przy okazji miał niesamowitą oglądalność, był zaskakująco retro. I to nie w dobrym tego słowa znaczeniu. Zwierz miał wrażenie, jakby układ scen, sposób prowadzenia akcji nawet dialogi ktoś przepisał z produkcji sprzed dwóch dekad i nie zauważył, że jednak sporo się w telewizji zmieniło. Co prawda do zwierza dochodzą różne głosy, że dalej jest lepiej bo ten pierwszy odcinek wyreżyserowany przez pomysłodawcę serii nie mógł się niczym wielkim wyróżniać, to jednak rozczarowanie jest olbrzymie. Zwłaszcza, że ci kosmici gdzieś nagle z interesujących stali się zaskakująco wręcz żenującym tematem. I ważne – to nie jest kwestia nawet samej treści odcinka co sposobu w jaki ją zaprezentowano.
Oczywiście jeśli kochało się klasyczne z Archiwum X to pewnie bez trudu wskoczy się w ten świat. Ale dla widza nieco bardziej zdystansowanego – a takim zdecydowanie jest zwierz, cała produkcja wydała się zaskakująco słaba – przynajmniej w tym pierwszym odcinku. Co działa? Zdaniem zwierza nadal działają sceny pomiędzy Gillian Anderson a Davidem Duchovnym i fakt, że oboje od czasu Archiwum X mieli swoje własne niezależne projekty zwierzowi jakoś nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie ma wrażenie, że uwaga jednak wyraźnie przesuwa się na Gillian Anderson i trudno się dziwić bo to ona przez ostatnie lata przyciągnęła więcej uwagi (tak Duchovny miał swoje Californication ale to serial który miał olbrzymi potencjał a potem strasznie szybko stał się zaskakująco nudny). Przy czym zwierz m dziwne wrażenie, że niezależnie od tego co piszą internauci, to nie ma większego znaczenia. To trochę tak jakby ktoś mi powiedział, że będzie kolejny sezon Ostrego Dyżuru. Nawet jeśli serial się skończył dość dawno a jego formuła raczej już się wyczerpała to zwierz obejrzałby każdy dostępny odcinek. I chyba tak trzeba ten powrót Z Archiwum X traktować. Choć to w ogóle ciekawe sprawa że zaczynają wracać zakończone seriale – właśnie z takimi krótkimi sezonami (przed nami np. powrót Netflix do Pełnej Chaty). Czy nie ma już nowych pomysłów? A może najbezpieczniej inwestować we wspomnienia i sentymentów widzów? Jaka nie byłaby odpowiedź to chyba można to zrobić lepiej niż w przypadku Archiwum X.
Legends of Tomorrow – zwierz przyzna się bez bicia – trochę wiedział czego się spodziewać. Dlaczego więc usiadł przed telewizorem? DC w świecie seriali telewizyjnych jest dość nierówne – Arrow jest irytująco pompatyczny ale np. Flash ma tyle dystansu że da się go oglądać. Stąd zwierz doszedł do wniosku, że może twórcy widząc jak kretyński jest pomysł na Legends of Tomorrow pójdą w stronę takiego ironicznego zdystansowanego podejścia do całej historii. Niestety tak się nie stało i oto dostaliśmy chyba najmniej strawny serial ostatnich miesięcy. Serio zwierz nie pamięta kiedy ostatnio dialogi były tak koślawe a sceny zestawione ze sobą na zasadzie „generatora scen potrzebnych w pierwszych odcinkach serialu”. Do tego niestety nie udało się ukryć niskiego budżetu, ani faktu, że bohaterami naszego serialu są postacie które nawet w świecie komiksów nie odgrywały szczególnie ważnej roli. Dostajemy więc zespół mało ciekawych bohaterów, którzy tak naprawdę są jakąś wersją ciekawych bohaterów i wysyłamy ich na wyprawę w przeszłość by powstrzymali tego prawdziwego złego paskudę który ma nawet imię które brzmi jak ze złego komiksu. Serial ma rzecz jasna niezamierzony element komiczny – tak jest z większością sztywnych seriali i dodatkowy element chyba trochę uświadomiony tzn. Arthur Darvill gra tam podróżnika w czasie który zbuntował się przeciwko radzie innych podróżników w czasie, ukradł Tardis wehikuł czasu i zebrał drużynę by razem powstrzymać nieuchronny ciąg zdarzeń. Widzieć w serialu aktora który grał towarzysza Doktora, jako niezależnego podróżnika w czasie, który nie dość że biega w długim płaszczu (serio jeśli chcesz podróżować w czasie spraw sobie płaszcz) to jeszcze mówi o minimalnym wpływie na linie czasowe – to jest komiczne samo w sobie. Zwłaszcza, że człowiek cały czas czeka na jakiś żart nawiązujący do Doktora bo to się aż prosi. Zresztą to dość ciekawe, że niemal wszyscy aktorzy związani z Doktorem w ostatnich czasach szuka swojego szczęścia w amerykańskiej telewizji i zdecydowanie nie udaje im się tam znaleźć dobrych ról. W każdym razie jeśli macie ochotę na serial tak zły i kiczowaty że aż ciekawy, to Legends of Tomorrow będą dla was. Choć w sumie zwierzowi trudno sobie wyobrazić kogokolwiek komu ta pozycja przypadłaby do gustu. Ale zwierz może mieć słabą wyobraźnię.
Jak widzicie zwierz dziś niemal wyłącznie marudzi, ale ma po prostu wrażenie, że tak naprawdę, naprawdę dobry serial – zwłaszcza podejmujący wątki super bohaterskie czy paranormalne, zdarza się rzadko. Serio, dużo łatwiej znaleźć przyzwoity serial o lekarzach. Jasne Netflix sporo zmienił, ale nadal – trudno znaleźć coś naprawdę satysfakcjonującego do oglądania tydzień po tygodniu. Choć oczywiście, ponownie, wszystko zależy od tego czego się szuka i wymaga. Zwierz chyba najbardziej jest zawiedziony tym, że tak niewiele seriali jest go w stanie zaskoczyć w warstwie fabularnej inaczej niż przez jakiś plot twist. Jasne mieszanie w fabule bywa intersujące ale ciekawszy jest rozwój bohaterów, dobrze napisane dialogi odpowiednie wyważenie tonu odcinka. Tymczasem zwierz co raz częściej ma wrażenie, że połowę seriali można byłoby oglądać bez dźwięku i człowiek niewiele by stracił. Na pewno to się tyczy Legends of Tomorrow. Wiem, bo w niektórych momentach wysiadał dźwięk i można było brak dialogów przegapić.
Ps: Rozwiązanie konkursu związanego z pokazem NT Live – wejściówkę wygrywa komentatorka o nicku Respice – koniecznie daj znać jak się nazywasz bo trzeba odłożyć bilet na twoje nazwisko. Plakat wygrywa Anna Flasza-Szydlik.