Wszyscy pewnie czekają aż okaże się że dzięki przymusowej rekonwalescencji narobiłam te filmy i seriale co mi się zbierały do obejrzenia. Otóż nie, mój poziom psychiczny jest taki, że nie jestem w stanie oglądać nic wymagającego za bardzo myślenia. Dlatego obejrzałam sobie prequele Gwiezdnych Wojen. Nie omawiam ich jakoś bardzo szczegółowo, raczej dzielę się pewnymi refleksjami, jakie dopadły mnie lata po ostatnim oglądaniu filmów.
Nie będę ukrywać – jeśli w życiu czegoś naprawdę żałuję, to faktu, że blog założyłam dopiero w 2009 roku i nie mogę sprawdzić co napisałabym na Zwierzu wcześniej. Jak chętnie przeczytałabym moją recenzję prequeli. Choć w sumie nie ukrywajmy, pamiętam moje emocje w czasie oglądania Mrocznego Widma (nudziłam się), Ataku Klonów (byłam zawiedziona) czy Zemsty Shitów (byłam rozdrażniona). Co nie zmienia faktu, że dziś po latach prequele Gwiezdnych wojen dostarczają niesamowitej wręcz rozrywki. I przynajmniej, moim zdaniem są dowodem na to, że nic co obecnie dzieje się w produkcjach dotyczących Star Wars tak naprawdę nie może serii zaszkodzić. Skoro nie zaszkodziły jej prequele to jest ona po prostu kuloodporna.
Prequele Gwiezdnych wojen powinny trafić do annałów kinematografii jako produkcje, które – dzięki temu, że są filmami średnio udanymi a miejscami wręcz niedorzecznie słabymi – uniknęły losu wielu filmów które istnieją ale nikogo nie obchodzą. Pierwsza trylogia Gwiezdnych Wojen jest tym czasem wciąż przedmiotem zażartych dyskusji pomiędzy tymi, którzy są gotowi bronić tej przyjemniej i w dużym stopniu familijnej historii (z niewielkimi ludobójstwami w tle) a tymi, którzy dość słusznie zauważają, że Lucasowi udała się rzecz trudna – w stworzonym przez siebie świecie, prowadząc stworzone przez siebie postacie, nie był w stanie wykrzesać z historii ani odrobiny życia. Dyskusje są długie i namiętne, co sprawia, że co pewien czas ktoś siada przed filmami decydując się je ponownie obejrzeć. I podejrzewam, że jeśli nie jest ich niesamowitym miłośnikiem, to ma z tego równie dużo radości co Zwierz.
Zacznijmy od tego, że to jest jednak niesamowite jak bardzo prequele dowodzą, że nagrywanie większości filmu na green screen to nie był dobry pomysł. Przy czym rzeczywiście, jak na swoje czasy były to filmy technologicznie często przełomowe. Problem w tym, że nic się tak źle nie starzeje jak dzieła przełomowe. Prawdę powiedziawszy aż dziwię się, że Lucas, zanim nie sprzedał Gwiezdnych Wojen Disneyowi. Nie zdecydował się wydać poprawionej wersji prequeli. Bo serio to wszystkie tła które wyglądają jak foto tapeta, albo bardzo słabe tekstury z gry komputerowej sprzed kilkunastu lat. Co ciekawe – chyba to poczucie, że za dużo green screena nikomu nie pomaga jest odczuciem nie tylko widzów ale też twórców filmowych. Ostatnio w kilku komentarzach reżyserskich do dużych, naładowanych efektami specjalnymi filmów, dało się usłyszeć, że jednak wciąż najlepsze co można zrobić to zbudować realny fragment dekoracji czy realny statek kosmiczny (oczywiście nie taki co lata bo to trochę by zwiększyło budżet filmu) i obudować go dopiero efektami. Ale nie będę ukrywać – ja się nie znam, więc na razie mogę powiedzieć tylko, że to niesamowite jak bardzo te filmy się zestarzały wizualnie. Dużo bardziej od oryginalnej trylogii, która oczywiście ma pewne elementy retro ale jednak nie ma się poczucia, że to wszystko jest tak sztuczne.
No dobra ale powiedzmy sobie szczerze, jest sporo filmów w których efekty specjalne nie są najlepsze po latach, a i tak je kochamy. Tym czym prequele absolutnie wygrywają z większością filmów jest fakt, że ewidentnie pisał je jakiś android, ewentualnie cała historia ma dialogi przygotowane przez C3PO. Serio, to jest niesamowite – wszystkie sceny w których bohaterowie mówią o swoich uczuciach albo emocjach, brzmią jakby napisał je ktoś kto nigdy tych uczuć i emocji nie czuł i wyobraża sobie jakby taki dialog wyglądał. Co więcej – widać to zwłaszcza, w Ataku Klonów gdzie mamy mieć dramatyczny romans – aktorzy są tak poprowadzeni jakby nie do końca wiedzieli co właściwie czują ich bohaterowie. Anakin powinien być niesamowicie rozdarty ale niestety całe jego rozdarcie polega na tym, że smutno wygląda i zaciska szczękę. Przekonuje Padmę o swoim właściwie niesamowitym obsesyjnym uczuciu ale nigdzie nie mamy wyjaśnienia skąd właściwie się ono bierze – bo bohaterowie średnio się w sumie znają. Padme mimo, że Anakin prezentuje głównie słaby podryw na tekst o piasku, lub ewentualnie cierpi po wymordowaniu wioski niekoniecznie winnych istot, pod koniec filmu wyznaje mu miłość. Co właściwie ich połączyło? Trudno powiedzieć, bo choć dużo jest uczuć deklarowanych to nikt, nawet przez chwilę nie tłumaczy skąd one się biorą. Choć od razu trzeba zaznaczyć, że to jest problem większości filmów, które wrzucają wątek romantyczny bez tłumaczenia skąd właściwie u bohaterów takie uczucia i emocje.
Kolejna sprawa to sama konstrukcja postaci Anakina. Nie ukrywajmy – Anakin powinien być najciekawszą ze wszystkich postaci jakie są nie w pierwszej ale we wszystkich trylogiach. Zastanówmy się – bez niego cała historia galaktyki potoczyłaby się inaczej. Jest bez wątpienia najwybitniejszym Jedi w historii. Chyba nawet Luke, nie dorównywał mu siłą. Na pewno był potężniejszy od Yody i mu podobnych. Do tego potem przez wiele lat jako Darth Vader pomagał zarządzać Imperium w sposób tyle sprawny co okrutny. I co? W pierwszej części dostajemy po prostu dziecko. Miłe, trochę denerwujące ale dziecko. OK, teoretycznie rozumiem, praktycznie, nienawidzę filmów o zdolnych dzieciach. W drugiej i trzeciej części mamy takiego rozchwianego młodego człowieka, po którym trudno poznać że jest Jedi. No macha mieczem świetlnym ale poza tym, nie przejawia jakoś więcej Jedi cech. Do tego nie jest ani wybitnie mądry, ani błyskotliwy, ani dowcipny. Dużo cierpi, ale to jego cierpienie – jak wszystkie emocje, napisane jest dość płasko i bardzo w stylu emo. Anakin przez trzy filmy nie mówi nic bardzo ciekawego. I to jest w sumie dość ciekawe bo Luke też nie jest najciekawszym bohaterem swojej trylogii ale chyba nawet blady Luke, jest ciekawszy od swojego ojca. Choć teraz jak przez mgłę przypominam sobie, że jedną z moich pierwszych refleksji po obejrzeniu prequeli była myśl że tym filmom niesamowicie brakuje Hana Solo – albo jakiegokolwiek podobnego wątku, który nie koncentrowałby się wyłącznie wokół najważniejszych dla Republiki spraw.
Wszystko robi się jeszcze zabawniejsze kiedy zaczniemy uważnie obserwować Ewana McGregora. Otóż nie ulega wątpliwości, że albo dostał on zupełnie inny scenariusz albo ktoś nie powiedział mu, że tu się będą działy rzeczy dramatyczne. O ile w Mrocznym Widmie jeszcze tego tak bardzo nie widać, to w Ataku Klonów Ewan McGregor ewidentnie gra w komedii, podczas kiedy obok niego wszyscy chodzą z marsową miną. Zresztą nie ukrywajmy – Atak Klonów posiada najlepszy wątek w historii, w którym Obi- Wan zachowuje się jak typowy człowiek, który nie do końca wie, o co chodzi w konwersacji więc na wszystko się zgadza i ostatecznie ląduje z armią klonów. Serio to mi naprawdę przypomina scenę z przyjaciół gdzie bodajże Chandler przez przypadek zgodził się pracować w Oklahomie. Zresztą ja mam podejrzenie, że nikt w radzie Jedi nie lubi Obi-Wana – być może dlatego, że robi sobie za dużo żarów, a może dlatego, że jak się upije to mówi ze szkockim akcentem. Co chwilę go gdzieś wysyłają z za małą ilością informacji i przysyłają odsiecz w ostatniej chwili.
Poza tym odkryłam, ku swojemu zaskoczeniu, że nawet w porównaniu z tymi filmami – robionymi przecież kilkanaście lat temu, więc nie tak dawno, tempo narracji niesamowicie wzrosło. Oglądanie prequeli Gwiezdnych Wojen dla akcji jest sporym wyzwaniem. Nie dlatego, że akcji nie ma. Jest jej całkiem dużo, powiedziałabym wręcz, więcej niż zapamiętałam. Tylko, ciągnie się ona w nieskończoność. Pościgi trwają tyle, że można wyjść z pokoju, zrobić sobie kanapkę, wypić herbatkę i dopiero jesteśmy w połowie. Pod koniec Ataku Klonów jest scena w której Anakin i Padme biegają po taśmie produkcyjnej i ta scena przestaje być ciekawa po jakichś dwóch minutach, a wciąż trwa i trwa. Jestem ciekawa – choć przyznam nie jestem w stanie tego odtworzyć, czy te ciągnące się sceny akcji zawsze mi przeszkadzały, czy może w ostatnich latach przyśpieszające tempo narracji sprawiło, że dziś trudniej wysiedzieć na czymś co kiedyś wbijało w fotel. Co ciekawe, ponownie – sceny pościgów, walk, wyścigów czy bijatyk jak zawsze starzeją się najgorzej (choć powiedzmy sobie szczerze, scena wyścigu rydwanów z Ben Hura zestarzała się lepiej niż wyścig z Mrocznego Widma), zdecydowanie lepiej na upływ czasu reagują sceny o emocjach (bo emocje się aż tak bardzo nie zmieniają). Może stąd bierze się tajemnica dlaczego prequele zestarzały się tak szybko.
Jednocześnie nie da się ukryć, że ten cykl filmowy – jak mało który, stał się dowodem na to, że dzieło nie musi być dobre, żeby nabrać wiatru w żagle dzięki kulturze memów. To zaskakujące jak bardzo prequele ogląda się dziś mając w głowie głównie kadry które potem zaczęły w sieci żyć własnym życiem jako memy. I jest to tyle ciekawe, że w sumie pokazuje dość dobrze przedziwny status tych filmów. Z jednej strony – istnieje niemalże konsensus że nie są one szczególnie dobre (chyba największa debata dotyczy Zemsty Sithów a to i tak raczej ze względu na kilka niezłych politycznych wątków) z drugiej – mają one swoje miejsce w zbiorowej wyobraźni. Być może to jest odpowiedź na pytanie – co dzieje się z filmami które są za duże by o nich zapomnieć a zbyt słabe by je pokochać. Stają się memami i żyją wiecznie. Największy problem jest wtedy kiedy nikt nie ma nawet ochoty zrobić mema z filmu. Dlatego, nie było większej porażki w świecie Gwiezdnych wojen niż produkcja o Hanie Solo. To jeden z tych filmów z których nikt nie ma się nawet ochoty śmiać.
Nie powiem, w prequelach są dobre sceny. Obi – Wan, który czeka by rzucić swoim złośliwym sucharem, kradnie właściwie większość scen. Dobre są sceny które pokazują jak łatwo przy użyciu teoretycznie demokratycznych metod można rozmontować wieloletnią republikę (może ładnie powiedzieć, że Imperator doszedł do władzy za zgodą Senatu), Samuel L. Jackson mówi każde zdanie jakby było w nim ciche „motherfucker”. Christopher Lee ewidentnie się doskonale bawi, i ogóle jest najbardziej stylowym Jedi w całej galaktyce. Muzyka wciąż jest absolutnie doskonała – zwłaszcza „Duel of fates” jest fenomenalne. Natalie Portman ma doskonały zestaw strojów – choć w drugiej części dostajemy bardzo ciekawe połączenie trendów w modzie z połowy lat dwutysięcznych (wszyscy pokazują pępek) z kosmicznymi trendami. Zresztą co do strojów – to niesamowite jak zła jest większość kostiumów w tym filmie – jakby widać, jak bardzo zmienił się sposób myślenia o realizmie gwiezdnowojennych strojów. Co jeszcze jest fajne? Trochę znanych twarzy zupełnie w tle. Np. ja zupełnie zapomniałam, że młodego wujka Owena grał Joel Edgerton.
Wydaje mi się jednak, że, przy wszystkich moich zastrzeżeniach oraz przy moim głębokim przekonaniu, że Hayden Christensen odnalazłby się w roli wampira Edwarda jeszcze lepiej niż Robert Pattinson (wymiennie z graniem szczapy drewna), prequele mają nad nowymi Gwiezdnymi Wojnami jedną przewagę. Nie da się bowiem ukryć, że przy całym drewnianym aktorstwie, średnich dialogach i koszmarnych tłach te historie nawiązują do pewnego świata Gwiezdych Wojen, gdzie wszystko toczy się jak w baśniowej narracji. To świat gdzie pewne rzeczy mogą się zdarzyć a pewne nie. Przejście Anakina na złą stronę mocy jest tym co się zdarzyć może, bo to pasuje do takiego typowego baśniowego schematu, podobnie jak śmierć Padme ze smutku (najgorszy wątek ever. Ewentualnie galaktyka inwestowała wszystko tylko nie w opiekę okołoporodową dla kobiet). Zło jest w tych filmach dość płaskie, podobnież jak dobro opiera się na założeniu, że Jedi są raczej lepsi do Sithów (na co niekoniecznie aż tak łatwo znaleźć dowody). Nowe Gwiezdne Wojny próbują ten podział trochę złamać. W filmie zaczynają się dziać rzeczy nieco z innego porządku. Podział na dobrych i złych jest nieco bardziej skomplikowany, śmierć bohaterów nieco bardziej obrazowa. Widać dużą zmianę tonu, która trochę zabiera poczucie, że wszystko będzie dobrze. Poczucie, które przecież widza Gwiezdnych Wojen nie powinno opuszczać nigdy. I tak w Gwiezdnych Wojnach zawsze była spora dawka naiwności, ale nie trudno dostrzec w tym część gatunku czy świadomy wybór. Wszak to z założenia nie miała być zniuansowana historia. To nie znaczy, że nowe filmy są złe, ja osobiście bardzo je lubię, ale mam wrażenie, że coraz bardziej skręcają w kierunku jakiegoś nowego porządku. I nie wiem jeszcze co o tym do końca myślę
Na koniec powiem szczerze, dziś miałam doskonały przykład tego jak bardzo jednak prequele wbiły się nam wszystkim w pamięć. Otóż czekałam na rejestrację w przychodni przyszpitalnej. Dziki tłum i otwarte tylko dwa okienka z czterech. W jednym siedzi dziewczyna, która słabo sobie radzić bo dopiero się uczy. I wtedy, cóż przyjść może do głowy tylko jedno zdanie „Dwóch ich jest zawsze Mistrz i Uczeń. Nie więcej, nie mniej”. Czyli widzicie – bez prequeli przeżyć się nie da.
Ps: Nie pamiętam gdzie ale chyba na Tumblr był kiedyś bardzo piękny fan-fik o ludziach ze świątyni Jedi którzy zajmują się szyciem płaszczy dla rycerzy Jedi i są bardzo zaprzyjaźnieni z Obi-Wanem który jak wiadomo z nowej trylogii – non stop porzuca gdzieś swój płaszcz w przypadkowych miejscach
Ps2: Wiecie dlaczego Obi-Wan musiał się udać na wygnanie? Nie dlatego, że Anakin czy Imperium. Dlatego, że w Ataku Klonów zakwestionował fakt, że w archiwach Akademii Jedi są wszystkie informacje. Każdy kto kwestionuje zawartość archiwów musi się liczyć z zemstą.