Kochani miał być wpis o filmach świątecznych, ale po pierwsze jestem chora a po drugie ta wersja którą pisałam przez pół dnia co chwilę kładąc się na regenerującą drzemkę po prostu wzięła i została wchłonięta przez komputer tak, że nic czego próbuje nie jest w stanie przywrócić jej do życia. Stąd też ten wpis będzie zawierał refleksje tylko nad jednym filmem świątecznym, ale obiecuję duży wpis drugiego dnia świąt. O ile dożyję, bo zmagam się z wirusem RSV który dobiera mi moce życiowe i wymusił na mnie biedne samotne święta.
Film, o którym chciałabym wam napisać to „I Belive in Santa”, produkcja z 2022 roku, którą możecie oglądać na Netflix. Początkowo wszystko układa się niemal idealnie w zgodzie ze świąteczną narracją. Bohaterka (co ciekawe rozwiedziona, a nie że mąż wziął i zmarł – rzadko się zdarza) ma ośmioletnią ufną córeczkę. Czwartego lipca poznaje mężczyznę idealnego – uroczego prawnika, który nawiązuje genialny kontakt z jej córką plus, chce być częścią życia naszej bohaterki – dziennikarki i jej córeczki. Ideał.
Do momentu, kiedy nadchodzą święta i okazuje się, że nasz bohater nie tyle jest wielbicielem grudniowych obyczajów, ale ma na ich punkcie lekką obsesję. Nic to – udaje mu się przekonać, swoją dziewczynę, do licznych świątecznych aktywności aż do momentu, kiedy… okazuje się, że nasz prawnik, który przez większość roku wydaje się miły i racjonalny, święcie wierzy w istnienie Świętego Mikołaja. Jak sam twierdzi – to nie możliwe by ludzie na całym świecie dzielili wiarę w coś co nie istnieje i opowiadali dzieciom te same kłamstwo. Więcej, przecież Święty Mikołaj i święta są w ogóle ponad narodowe i w większości świata obchodzi się Boże Narodzenie.
Nasza bohaterka dość słusznie jest tym nieco zaniepokojona i początkowo zupełnie odrzuca możliwość dogadania się w tej sprawie, potem jednak zaczyna powoli, iść w stronę lekkiego przyznawania się, można się pięknie różnić. Zwłaszcza, że jak podpowiada najlepszy przyjaciel jej chłopaka, muzułmanin – większość osób nie podziela także jego wiary, a przecież każdy ma prawo wierzyć w co chce. Więc, jeśli ktoś wybierze wiarę w Świętego Mikołaja to trzeba to szanować, a nie domagać się dowodów, bo wszak, wiara jest najważniejsza. Niedługo potem dowiadujemy się, że serce bohaterki jest zimne jak lód bo jej rodzice, gdy odkryła, że to oni kupują jej prezent na święta, zwrócili prezent do sklepu tłumacząc jej że zniszczyła zabawę w Mikołaja.
Pod pozorem świątecznego filmu dostajemy tak naprawdę produkcję, która za wszelką cenę próbuje nas przekonać, że różnica w wierze nie stoi na przeszkodzie zbudowania szczęśliwego związku. I prawdę powiedziawszy, byłabym się skłonna zgodzić z twórcami, gdyby nie fakt, że zdecydowanie nie traktują równorzędnie dwóch stron argumentacji. Przede wszystkim zaś – nie wiem do jakiego stopnia świadomie, pokazują, jak osoba wierząca nie umie się powstrzymać przed narzucaniem innym swojej wizji świata. W tym przypadku chodzi o wspieranie ośmioletniej córki bohaterki w jej wierze w Mikołaja, przy zupełnym ignorowaniu granic stawianych przez matkę. W kilku scenach wyraźnie uznaje, że jego wiara w prawdziwość Mikołaja pozwala mu na dowolne kształtowanie jego wizji w oczach dziecka – przypominam, nie swojego dziecka.
Inna sprawa – oglądając ten film miałam wrażenie, że twórcy doskonale pokazali, dlaczego, gdy mówimy o osobach nie wierzących i bardzo wierzących – relacje często się nie układają. Oto w jednej ze scen bohaterka odmawia wzięcia udziału w kolejnym świątecznym zwyczaju (tym razem chodzi o kulig) i prosu swojego chłopaka, żeby zostali razem w domu. On nie jest w stanie się zgodzić – robi to co roku, to tradycja, ma zaplanowany każdy dzień – nie ustąpi. Pójdzie na kulig sam. To bohaterka musi dojrzeć do tego, że przecież świąteczne tradycje są ważne – nie bohater znaleźć jakieś porozumienie np. obchodząc tylko część z 24 świątecznych tradycji jakie sobie ustalił. Film opowiada o konieczności wyczulenia się na wiarę innych, ale nie wiarę (nawet w rzecz tak absurdalną jak Święty Mikołaj rodem z reklamy Coca Coli) uznaje za coś co można najwyżej tolerować. To jest fascynujące, bo w zależności pewnie od tego kto ogląda ten film można go czytać jako zjadliwą satyrę dla wierzących albo jak na dość zanurzoną w wierze argumentację, która domaga się uznania wiary jako siły równie ważnej co nauka.
Fakt, że dzieje się to wszystko w oderwaniu od religii (wiara bohatera nie jest religijna!) w jakiś sposób pozwala sprzedać ten film w ramach komedii świątecznej. W istocie jest to jednak rzecz dość niepokojąca, chyba że stałaby się dla kogoś w rodzinie punktem wyjścia do rozmowy o tym jak ułożyć sobie życie przy dwóch różnych światopoglądach. Przy czym w istocie – film prowadzi nad do jedynego słusznego wniosku. Bohaterka musi pokochać święta, nie może zburzyć wiary swojej córki w Mikołaja i właściwie powinna się cieszyć, że zostało jej jakieś miejsce na wątpliwości. Film nigdzie też nie podnosi argumentu, że powszechność świąt i samego Świętego Mikołaja jest bardzo ograniczona a cała argumentacja bohatera dość bezsensowna, jeśli wyściubi się nos poza Stany a nawet w Sanach to rzecz trudna do obronienia.
Przy czym, żeby od razu nakreślić pełen obraz – sprawdziłam reżysera, scenarzystę (gra też główną rolę) i firmę producencką i wszystko wskazuje na to, że to film robiony jak najbardziej na poważnie. Przynajmniej patrząc na inne robione przez tych twórców na wskroś amerykańskie produkcje. Co prowadzi mnie do następnego wniosku – Netflix wbrew pozorom nie jest domem wyłącznie lewackich czy postępowych produkcji. Wręcz przeciwnie – tak naprawdę platforma doskonale zdaje sobie sprawę, że ma bardzo wielu widzów, którzy mają bardziej konserwatywne poglądy. Zwłaszcza widzowie wierzący (mówię o rynku amerykańskim) są łakomym kąskiem. Chrześcijańskie kino rozwija się w Stanach całkiem dobrze i zarabia sporo kasy w dystrybucji. Dlatego też warto zrobić co pewien czas ukłon w stronę bardziej konserwatywnego widza, który chętnie zobaczy opowieść, gdzie święta są świętami, a Święty Mikołaj jest prawdziwy i ważna jest wiara a nie jakieś głupie racjonalne argumenty. To film dla tych którzy mocno wierzą, że życzenie sobie „Happy Holiday” to zamach na ich wiarę a nie dostrzeżenie, że okres grudniowy nachodzi na wiele innych celebracji. Nie dostaną te filmy wysokich ocen, nie będą kochane przez całą widownię, ale część widzów znajdzie w nich odbicie swojego światopoglądu. I dzięki temu ma więcej subskrybentów.
Na koniec, żeby było jasne – uważam, że dwie osoby o różnych poglądach mogą wchodzić w związki, ale jednak pod warunkiem, że obie idą na pewien kompromis, no i że mają wspólną drogę wychowania dzieci. I obie osoby muszą zrobić krok tak żeby się dostosować a nie czuć się dobrymi, że kochają kogoś pomimo braku wiary. Nie znam wiele takich związków, ale te które znam były całkiem udane. Choć nigdy nie kończyły się tak, że obie osoby się różniły. Wcześniej czy później jednak z nich albo wpadała w świeckość albo zatapiała się w religijność. Choć odkładając na bok poważne rozważania – w przypadku spotkania z facetem, który wierzy w świętego Mikołaja należy powiedzieć sobie jedno – to flaga czerwona jak mikołajowy kaftan. I nic tego nie zmieni.
(Czy zostałam chora w domu sama na święta i spędzam za dużo czasu analizując zły świąteczny film? BYĆ MOŻE)