Hej
Czasem trudno jest nam powiedzieć kiedy jakiś serial przykuł naszą uwagę, zawładną sercem a potem bezpowrotnie je stracił. Czekając na ostatni odcinek Czystej Krwi Zwierz zdał sobie sprawę, że może niemal co do dnia podać kiedy zdecydował się serial oglądać (dzień po wizycie Aleksandra Skarsgarda w Polsce, kiedy zwierz miał okazję zobaczyć ile aktor i serial ma w Polsce fanów), kiedy stracił do niego serce (w dniu kiedy na ekranie pojawił się pan wampiro-wróżka. Wtedy zwierz przestał liczyć, że kiedykolwiek jeszcze będzie w stanie oglądać ten serial na poważnie), kiedy w końcu doszedł do wniosku, że musi jednak ten ostatni sezon serialu obejrzeć (pierwsza retrospekcja Erica i Pam). True Blood zafundowało więc zwierzowi prawdziwą karuzelę emocji. Zwierz porzucał serial, by do niego wracać, tracił do niego jakiekolwiek ciepłe uczucia, by potem zdać sobie sprawę że nie przeżyje jeśli Eric nie dożyje końca sezonu. Nic więc dziwnego, że czekał na ostatni odcinek z napięciem, czekając co się tak właściwie wydarzy. Jednocześnie oglądając ten ostatni sezon zwierz odniósł wrażenie, że scenarzyści nie tyle nie mają pomysłu jak go zakończyć, ale tak naprawdę nie wiedzą do końca, o czym chcieli nam przez te kilka lat opowiedzieć. I oglądając koniec serialu zwierz doszedł do wniosku, że rzeczywiście – dość powszechne rozczarowanie całą historią wynika z faktu, że tak naprawdę żadnej historii nie było. Były tylko wampiry, krew i nagie ciała. A zapowiadało się przecież tak dobrze. Wpis zawiera spoilery. Mnóstwo spoilerów. Same spoilery. Ogólnie zwierz nie po to czekał siedem lat aż serial się skończy by nie napisać postu o ostatnim odcinku w którym roi się od spoilerów.
To niesamowite jak może wkurzyć finał serialu którego się nawet tak bardzo nie lubiło. Brawo scenarzyści.
Zacznijmy może od końca to znaczy od pewnego pomysłu na zakończenie trochę na siłę promowanego trójkąta Bill, Eric, Sookie. Powiedzmy sobie szczerze ten trójkąt (czy aż do śmierci Alcide’a czworokąt) to była jedna z tych rzeczy która strasznie serialowi ciążyła. Czego by twórcy nie zrobili ktoś był niezadowolony. Przy czym niestety sympatie nie rozkładały się po równo – no niezależnie od deklaracji bohaterów nie dało się zmienić faktu, że Aleksander Skarsgard trochę ukradł True Blood czy to się komukolwiek podobało czy nie. Z kolei Anna Paquin i Stephen Moyer mieli na ekranie beznadziejną chemię co jest sporym osiągnięciem biorąc pod uwagę, że w życiu prywatnym są szczęśliwym małżeństwem. W książce, o ile jeszcze pamiętacie Sookie ostatecznie po wszystkich perypetiach kończy z Samem (a właściwie trochę na początku znajomości z Samem). Tu Sama zdecydowano się wykreślić z równania, (co ogólnie jest trochę dziwne – bo miał on już dużo wcześniej wiele powodów by z miasta wyjechać no ale możemy założyć, że dziecko w drodze jest tym ostatecznym) podobnie jak wcześniej Alcide’a. Został nam więc rzeczywiście tylko trójkąt. Aż prosi się o jakąś konfrontację.
Bill chodzi i cierpi, widz cierpi że Bill jeszcze chodzi
Ale nie scenarzyści w obliczu braku dobrego rozwiązania zaproponowali widzowi specyficzną amnezję. Po odcinku 9 gdzie Bill przekonuje Erica że im obu nie chodzi o Sookie tylko o jej światło, Eric właściwie wypada z równania. Zostaje Bill i Sookie, a właściwe samobójczy Bill i jego znakomity pomysł na to by wszyscy żyli (a właściwie nie żyli) długo i szczęśliwie. Tym samym próbują nas trochę przekonać, że głównym wątkiem serialu była w istocie związek Sookie i Billa. I choć rzeczywiście w pierwszych sezonach tak mogło się wydawać to w ostatnich Bill był już raczej irytującym dodatkiem. W związku z tym próba przekonania nas, że jego śmierć wszystko kończy i przywraca ład wydaje się zwierzowi lekko naciągana. Podobnie zresztą jak wizja Erica który po tym wszystkim co przeżył z Sookie i dla Sookie decyduje się dać spokój po właściwie jednej rozmowie z Billem. Oczywiście fakt, ze Sookie jest wróżką ma znaczenie, jednak nie przesadzajmy – światło wróżki przyciągać może, ale panowie zostają dla niej (co zwierzowi zawsze było trudno zrozumieć). Przekonywanie widza, ze Eric tak łatwo dałby za wygraną i że w ogóle nie darzył Sookie takim uczuciem nie styka po prostu z resztą serialu. Jedyny powód dla którego scenarzyści zdecydowali się (zdaniem zwierza) na takie rozwiązanie to autentyczny brak pomysłu jak zakończyć rozsądnie wątek Erica i Sookie.
Nawet jeśli Eric rozprawiający się z Jakuzą był zabawny to nie dla takich scen oglądamy finał serialu
Zdaniem zwierza ów pomysł by żaden z nich Sookie nie dostał, a została ona z jakimś tajemniczym – nieznanym widzowi – bohaterem byłby dobry, gdyby obaj dostali takie sceny z Sookie jakich widz mógłby się spodziewać. I o ile Bill dostał ładne pożegnanie to niestety brakowało, odpowiedniego pożegnania Sookie i Erica. Zwłaszcza że w ostatnich sezonach tą dwójkę łączyło zdecydowanie najwięcej niż Billa i Sookie. Nawet sam początek sezonu grał zdecydowanie bardziej uczuciami Erica i Sookie niż Sookie i Billa. Nie ukrywajmy – nikt nie ogląda ostatniego odcinka serialu by przekonać się, jak Eric pokona Jakuzę – tu czekamy na sceny domykające, zamierzenie emocjonalne, satysfakcjonujące. Tu satysfakcji nie było – chyba nawet dla wielbicieli Billa. Tuż przed śmiercią dokonał on bowiem jakiegoś mentalnego zwrotu w kierunku XIX wieku decydując za siebie i za Sookie co dla nich będzie najlepsze. O ile jeszcze pomysł by popełnić samobójstwo można jakoś rozumieć (choć fakt, ze zwierz płakał po prawie nie znanym sobie Godryku w sezonie 3 a przy Billu nie uronił ani łzy o czymś świadczy) o tyle dyktowanie Sookie że ma zostać człowiekiem bo tak będzie dla niej lepiej sprawia, że człowiek tylko czeka aż bohaterka wyrzuci go za drzwi albo przebił najbliższym trzonkiem od szczotki. I w sumie tylko w scenie gdy Sookie odmawia porzucania wróżkowego światła zwierz poczuł satysfakcję.
Zwierz oglądał serial przez kilka lat. Tam nie było miejsca na „długo i szczęśliwie”
Pewną próbę powrotu do serialu, którego już dawno nie oglądamy była scena ślubu Jessicy i Hoyta. Zwierz przyzna szczerze, że dla niego powrót tej pary był jednym z takich elementów WTF. Ich wątek zakończył się jakiś czas temu i zdaniem zwierza słusznie, zwłaszcza, że zachowanie bohaterów wskazywało na to, że nie powinni być razem. A teraz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki cofamy czas. Przy czym wszędzie biega Bill i przekonuje, że można się zakochać od pierwszego wejrzenia chyba tylko po to by móc się pobawić w dumnego ojca, a scenarzyści mieli jakiś ślub w odcinku. Ponownie zwierz rozumie, że twórcy chcieli jakoś pozamykać wszystkie wątki i nawet nie ma do nich pretensji o samą całkiem niezłą scenę ślubu (myśli Billa były trochę egzaltowane, ale np. uwaga o nieuznawanych ślubach przypominała trochę wątki społeczne z początku serialu), ale ponownie miał wrażenie jakby scenarzyści próbowali przekonać zwierza że serial toczył się wokół zupełnie innych postaci niż to zwierz pamiętał. Poza tym co to się nagle porobiło z tymi ekspresowymi związkami – ten Jason którego zwierz znał z patologicznego wręcz niszczenia wszystkich związków poznaje dziewczynę pod sam koniec serialu i ma z nią być przez następne lata? Chyba tylko po to by zdenerwować zwierza, i widzów którzy chcieliby jednak by bohaterowie nie zmieniali charakteru za pięć dwunasta. Zresztą w ogóle to jest wkurzające kiedy ważne dla serialu postacie (jak np. Lafayette) są w ostatnim odcinku ignorowane a zamiast tego wprowadza się nagle zupełnie nową postać tuż przed końcem historii i jeszcze wmawia się widzowi, że jest wyjątkowa (inaczej Jason by z nią nie został tak długo). To jest czyste lenistwo scenarzystów, w ten sposób można każdy wątek zakończyć dowolnie wprowadzając nowe postacie, które rozwiążą wszystkie nasze problemy.
Zwierz miał wrażenie, że strasznie dużo wątków przyśpieszono czy dorzucono zupełnie niepotrzebnie
Zresztą w ogóle zwierz musi powiedzieć, że ma trochę dosyć tego powszechnego „i żyli długo i szczęśliwie” unoszącego się nad ostatnim odcinkiem. Zwłaszcza w True Blood ktoś jeszcze poza Billem powinien zniknąć z obrazu. Jak słusznie zauważył recenzent jednego z amerykańskich czasopism – twórcy ewidentnie za bardzo polubili swoich bohaterów i nie potrafili zafundować nam jeszcze jednego zgonu na koniec. Więcej nie byli w stanie zafundować im żadnego rozstania – w tym niewielkim miasteczku gdzie wszyscy ze wszystkim na okrągło sypiali, po latach niepokoju zapanowała taka rodzinna atmosfera, że jak ktoś nie ma pary to pewnie go nie zapraszają na imprezy. Przy czym zwierz się zastanawia jak to „długo i szczęśliwie” jest w ogóle możliwe. Bo jeśli po śmierci Billa wszystko jest w porządku oznaczałoby to, że Bill jest katalizatorem wszelkich problemów jakie spadały na Bon Temps i okolice. A to nie prawda, problemy czaiły się w zakamarkach tego prawie nie zamieszkiwanego przez ludzi świata nawet bez obecności Billa. Zwierz jakoś nie wierzy by po jego odejściu zapanowała sielanka. A właściwie nie wierzy by cokolwiek zmieniło to w niebezpiecznym obrazie świata i okolic miejscowości (przecież wszyscy wiemy, że tam wciąż czają się inne wampiry, wilkołaki i wszelkie dziwne i straszne stwory) Co więcej – jak wiemy – Sookie nie pozbyła się swojej wróżkowej mocy więc nadal powinna przyciągać kłopoty. Nie mniej twórcy popadli w jakiejś reprodukcyjne szaleństwo – kazali wszystkim zjechać się na Święto Dziękczynienia z gromadką dzieci trochę sugerując, że Sookie może być teraz szczęśliwa bo jest w ciąży. Bo jasne to jest właśnie to co oznacza, ze kobieta jest szczęśliwa. Dzieci. Nie żeby zwierz nie lubił dzieci ale na Boga po siedmiu sezonach, krwi, seksu i zjawisk paranormalnych nie chce zakończenia rodem z serialu familijnego na ABC. Tak strasznie w tym sielankowym obrazie brakowało sugestii, że tam gdzieś poza granicą światła wciąż jeszcze czai się ta cała ciemność. Wtedy zwierz może by na tą koszmarnie przesłodzoną ostatnią scenę spojrzał przychylniej.
W sumie nic w finale nie poruszyło zwierza
Zwierz wspomniał już o rozczarowującym zakończeniu wątku Erica. Zwierz miał wrażenie jakby scenarzystom się nie chciało. Zwłaszcza w jego przypadku. Tak oczywiście on i Pam stanowią cudowny duet i obserwowanie jak kręcą swoją reklamę (czy zwierz ma rację, że za konsoletą siedziała autorka powieści?) było przezabawne, ale zwierz chciałby jakiegoś mniej odbębnionego zakończenia. Zwłaszcza, że pozostaje pytanie, dlaczego Pam i Eric siedzą w swoim starym klubie na zadupiu skoro nic ich tam nie trzyma. Chyba, że Eric (który trochę smutno wygląda na tym swoim tronie w ostatniej scenie) wciąż jednak czeka, na Sookie. No ale to by wymagało napisania czegokolwiek poza zabawnymi scenkami a to jakoś scenarzystom się nie udało. Niestety ta dwójka nie dostała, (na co zwierz już się skarżył) żadnej porządnej domykającej ich wątek sceny. I tak właściwie, zwierz miał wrażenie jakby scenarzyści mieli nadzieję, że widzowie nie zauważą ile wątków zignorowali, zajęci wyłącznie śmiercią Billa. Zresztą chyba zgodzą się ze mną stali widzowie, że to był odcinek po prostu nudny, pozbawiony emocji, napisany jakby trochę na odwal się. W ostatnim sezonie zdarzały się naprawdę dobre odcinki (na początku kiedy Eric jest chory, kiedy rozmawia z Pam, kiedy poznajemy ich przeszłość), które przypominały widzowi, ze jednak trochę mu na tych postaciach zależy. Tym gorzej kiedy serial kończy się tak, że widz właściwie odchodzi od telewizora wzruszając ramionami. A taką reakcję miał zwierz. Dokładnie. Zupełnie nic go to zakończenie nie obeszło. I prawda – nie przepadał za Billem, ale nawet jego odejście, dobrze wyreżyserowane powinno go jakoś obejść. A tu był wręcz zadowolony, że ten strasznie denerwujący bohater nie będzie więcej chodził i jojczył, Siedem sezonów pełnych emocji, i zwierz poczuł się okradziony nawet z jakiejś sentymentalne zadumy. Ten odcinek nie był nawet sentymentalny (co zwierz jeszcze czasem serialom wybacza) był po prostu strasznie żaden.
JA rozumiem że Skarsgard pojechał kręcić Tarzana ale naprawdę Eric zasługiwał na lepsze zakończenie swoich wątków.
Skończyć serial jest trudno. Skończyć go w sposób satysfakcjonujący jeszcze trudniej. Zwierz może na palcach jednej ręki policzyć zakończenia wielosezonowych seriali które naprawdę usatysfakcjonowały widza. Nie mniej to co zwierza w zakończeniu True Blood najbardziej zdenerwowało to brak tej próby odnalezienia w całej historii jakiegoś wniosku. Jeśli twórcy chcieli nam podpowiedzieć, że najlepiej zadawać się z ludźmi, to chyba nie zrozumieli swojego serialu (w którym przecież tak chwalili właśnie szukanie związków na przekór). Jeśli chcieli nam powiedzieć, że odejście jednej postaci cokolwiek zmieni to chyba własnego serialu nie oglądali (pamiętacie że wciąż w świecie wampirów trwa bezhołowie bo właściwie nie ma władz). Jeśli w końcu myślą przewodnią ma być, że najlepiej być sobą to jest to wniosek jakoś nie znajdujący odbicia w tych ostatnich scenach. Wszak Sookie najbardziej była sobą kiedy pakowała się w tarapaty uspokajając jednocześnie dwóch gryzących się o nią wampirów. Możecie zwierzowi zarzucić, że True Blood niekoniecznie musiało o czymś być. Ale tu zwierz się nie zgodzi – nawet błaha historia powinna być o czymś choć odrobinkę. Inaczej naprawdę snucie go tyle sezonów jest stratą czasu. Kiedy zwierz przypomina sobie zachwyty i analizy po pierwszych sezonach – dyskusje o tym ile o współczesnej Ameryce i jej uprzedzeniach mówi True Blood zrobiło mu się przykro. Gdzieś po drodze serial zupełnie stracił swoje socjologiczne zacięcie i niestety mimo, że czasem nadrabiał humorem (akurat w tym przypadku dobrym) czy nagością (demokratycznie męską i żeńską za co mu chwała) to jednak nie był w stanie nadrobić historii. I tak po latach przyglądania się jak nasze wampiry ganiają się Stanach zwierz może powiedzieć tylko jedno. True Blood Sucks.
Ps: Natomiast Masters o Sex jest tak dobre, że chyba naprawdę powinni tego zabronić.
Ps2: Tak zwierz wie, że rozdano Emmy. Na pewno będzie jeden komentarz dziś na Seryjnych i jeszcze jeden dłuższy jutro na blogu.